Mój chłopak Śmierć 2
Dodane przez Aquarius dnia Marca 21 2013 18:24:07


***


Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek będę się zastanawiał nad tym czymś zwanym „miłość”. Nieraz śmiałem się z Anity, gdy zarywała kolejnego anioła czy demona i twierdziła, ze to ten jedyny, miłość jej życia, a właściwie śmierci. Przestałem się śmiać, kiedy mnie też to złapało. A żeby było śmieszniej, to nie był to żaden anioł, demon czy inna Śmierć, ale zwykły człowiek. Uwierzycie w to? Śmierć zakochana w zwykłym człowieku. Hahahaha! Niezły dowcip! Nie, to nie dowcip. Ja w każdym razie nie mogłem w to uwierzyć, broniłem się przed tym wszystkimi pięcioma kończynami, ale i tak uległem. Dobrze mówię, pięcioma kończynami. Dla Śmierci kosa to nie tylko narzędzie pracy, to coś co nas określa, coś bez czego jesteśmy… właściwie niczym, bytem bez celu i sensu. Nic więc dziwnego, że dla nas nasze kosy są niczym dodatkowa kończyna.
A wracając do tematu, miłość trzepnęła mnie w pewien cholernie duszny i parny letni dzień. Siedziałem ledwo przytomny od panującego upału i na dodatek odczuwając skutki imprezy urodzinowej Morka. Ponieważ w firmie niedozwolone są wszelkie ziemskie używki, więc Morek postanowił urządzić imprezę na ziemi, a że wyjątkowo lubi wódkę, więc i lała się ona strumieniami. No i niestety wszyscy się trochę zapomnieliśmy. Anita nawet dorwała jedną diablicę, mimo iż gustuje w osobnikach płci przeciwnej. Ja się z lekka schlałem, ale w przeciwieństwie do Morka, pamiętałem, że w następną noc będę musiał iść do roboty, więc szybko odpadłem. Próbowałem spać, ale niestety nie dało rady, odgłosy zabawy były zbyt głośne, skutkiem tego rano byłem wciąż skacowany i ledwo przytomny. Siedziałem więc na wpół przytomny w autobusie i zdychając czekałem aż w końcu dowlecze się do mojego ziemskiego mieszkania. Wyłączyłem swoje służbowe zmysły i przymknąłem oczy. Te służbowe zmysły to węch i wzrok. Kiedy na jakiegoś człowieka przychodzi jego czas, zaczyna wydzielać specyficzny zapach, a nad jego głową pojawia się zegar odliczający pozostały mu czas. Ten zapach jest inny dla każdego z pracujących jako Śmierć. Anita twierdzi, że ona czuje zgniłe mięso, Morek smażony ser (swoją drogą ciekawe jak on pachnie), Karol jemiołę, a ja morską bryzę. Normalnie, gdzie się nie obrócę i dokąd nie pójdę, zawsze czuję ten zapach i widzę zegar nad czyjąś głową. Zawsze gdzieś znajdzie się ktoś, kto wkrótce umrze. Czasami jest ich takie natężenie, że zmysły mogą zwariować, zwłaszcza jak jesteś na kacu. Tamtego ranka nie miałem ochoty ani wąchać ani widzieć jakiegokolwiek zegara, chciałem jakoś przecierpieć tego kaca i znaleźć się w domu, gdzie mogłem wziąć prochy i w spokoju czekać aż kac przejdzie. Wyłączyłem więc te zmysły i cierpiałem, a autobus wlókł się. W pewnym momencie zahamował gwałtownie i ludzie oczywiście polecieli do tyłu, kładąc się jeden na drugim. Na mnie oczywiście też ktoś się położył. Normalnie bym to zignorował i zachował stoicki spokój, ale że miałem kaca wiec wszystko mnie wnerwiało tysiąckrotnie bardziej. A gdzie tam tysiąckrotnie. Weźcie swą normalną złość i podnieście do potęgi n-tej i będziecie wiedzieli jak wściekły byłem wtedy. Nie potraficie tego ogarnąć? Witamy w klubie. W każdym razie otworzyłem oczy i już miałem zbluzgać dość dosadnie tego kretyna, który na mnie wpadł, gdy mnie zatkało. Dosłownie i w przenośni. Przez chwilę miałem wrażenie jakbym się znalazł w sali audiencyjnej Najwyższego. Wiecie o kim mówię, prawda? Ten, którego imienia się nie wypowiada. Nie, nie, to nie Voldemort z Harrego Pottera. Jeszcze się to cholerstwo aż tak nie rozpleniło. W każdym razie poczułem się wtedy jak w sali audiencyjnej Najwyższego. Kiedy się tam wchodzi ogarnia człowieka niewysłowione szczęście i spokój. Wszystko tam jest piękne, a niebo przejrzyste z leniwie płynącymi chmurkami. Dostąpiłem kiedyś zaszczytu i zostałem wezwany przed oblicze Najwyższego. A musicie wiedzieć, że takie szaraczki jak ja zwykle nie dostępują zaszczytu zobaczenia oblicza Pana, wszystkie sprawy załatwiają z aniołami (bądź demonami, w zależności od tego w której części zaświatów mamy sprawę do załatwienia) mniejszego lub wyższego szczebla w hierarchii. Co ja takiego zrobiłem, że dostąpiłem tego zaszczytu? To akurat mało istotne i nie ma nic wspólnego ze sprawą. Chodzi o to, że ogarnęły mnie wtedy uczucia jakich nigdy jeszcze w moim śmierciowym życiu nie doświadczyłem. Tak samo poczułem się w ten duszny lipcowy dzień. Już otwierałem usta by wypuścić dość niewybredną wiązankę, gdy zobaczyłem wpatrujące się we mnie niesamowicie błękitne oczy. Zupełnie jak bym patrzył w niebo w sali audiencyjnej Najwyższego. Zaniemówiłem po raz pierwszy w swoim życiu, a trochę już żyję i naprawdę sporo widziałem. Nie wiem jak długo bym się gapił w te cudne oczy, gdyby w końcu autobus nie ruszył i właściciel tych oczu nie wrócił na swoje miejsce na karuzeli, obok jakiegoś kolesia z którym zaczął rozmawiać. Chwila! Moment! Facet?! Ni, to niemożliwe! Facet nie może być właścicielem takich cudnych oczu! Spojrzałem uważnie w jego stronę, zupełnie zapomniawszy, że jeszcze przed chwilą zdychałem z gorąca i kaca. Teraz serce waliło mi dziwnie podejrzanie, a po wnętrznościach rozlewał się nieznany gorąc. Więc wgapiłem się na niego chcąc potwierdzić, że to tylko mój skacowany mózg płata mi figle, ale nie, okazało się, że to facet. A właściwie młody chłopak. Miał tak gładką skórę twarzy, że odruchowo pomyślałem, ze pewnie jest tak młody, że jeszcze się nie goli. Smarkacz w porównaniu z moim wiekiem. Ale nie to mnie zaskoczyło, tylko to, że tak na mnie podziałał. No przyznaję, że zdarzało mi się czasami spółkować z niejedną przedstawicielką płci przeciwnej, czy to tu na ziemi, czy tam w zaświatach, ale jeszcze nigdy, ale to przenigdy, żaden facet nie podziałał tak na moje zmysły.
Ponieważ i tak nie miałem nic innego do roboty, więc siedziałem i wgapiałem się w chłopaka. Na bezczela, a co mi tam. Miał krótkie, lekko kręcone czarne włosy, które co rusz opadały mu na oczy. Oj, aż mnie swędziało żeby wyciągnąć kosę i mu je przystrzyc. Wiem, wiem, kosa służy do czego innego, ale z braku laku i kit dobry, jak to się mówi na ziemi. Jest super ostra i spokojnie by mogła robić za nożyczki. Niestety musiałem się powstrzymać. Po pierwsze musiałbym kombinować z zatrzymywaniem czasu, żeby nikt nic nie zauważył, a po drugie, chłopak by mi zszedł na zawał, jakby nagle grzywka sama mu się skróciła. A właśnie! Dopiero teraz dotarło do mojego skacowanego mózgu, że wyłączyłem swoje służbowe zmysły. I zaraz zacząłem panikować, żeby nie okazało się, jak tylko je włączę, że czas chłopaka już niedługo nadejdzie. Przyznaję, że to byłby dla mnie cholerny problem. Dlaczego? A bo zamierzałem zawrzeć z nim bliższą znajomość, a gdyby poszedł do nieba albo do piekła, to miałbym to utrudnione. Wprawdzie my Śmierci dostarczamy do obu tych przybytków wiecznie nowych klientów, jednak mimo to nie jesteśmy mile widziani ani tu ani tam. Nie rozumiem czemu. Przecież gdyby nie my, to i w niebie i w piekle świeciłoby pustkami. Ale mniejsza z tym, to raczej nie są rozważania na mój skacowany mózg. Jedyne co on teraz był w stanie przyjąć i przetrawić, to moje „życzenie”. Zamknąłem oczy i mamrotałem pod nosem: „niech on będzie żywy, niech on będzie żywy”. Aż siedząca obok mnie stara baba popatrzyła na mnie jak na jakiegoś robaka. Ciekawe co jej się w głowie roiło na mój temat. Hehehe, pewnie nic zbyt miłego. Ale przynajmniej będzie miała jakąś rozrywkę w tym swoim nudnym życiu. A wracając do tematu, siedziałem z zamkniętymi oczami i mamrotałem swoją mantrę zbierając siły do tego co nieuniknione, czyli do włączenia zmysłów. Po chwili odważyłem się i to w końcu zrobiłem. No i sobie wykrakałem.
Do mojego nosa doleciał zapach morskiej bryzy. Kurwa! Dlaczego?! Niechętnie otworzyłem oczy. I tak bym musiał prędzej czy później, bo fakt, że kogoś czuję oznacza, że to ja będę go musiał zabrać i odprowadzić w zaświaty. Otworzyłem więc oczy i spojrzałem w stronę chłopaka. Ja pierdolę, nie ma! Nie ma zegara! Jupiii! Ale moment, skoro to nie on, to kto? Rozejrzałem się po autobusie i zobaczyłem zegar. No pięknie, to ta baba, która o mało nie spaliła mnie wzrokiem. Ale będą jaja jak po nią przyjdę, hehehe. Aż pokażę jej twarz. Zwykle tego nie robię, ale teraz zrobię to z prawdziwą przyjemnością, tylko po to żeby zobaczyć jak jej gały na wierzch wychodzą. Żeby było jasne, nie pokazuję twarzy klientom nie dlatego, że nie mogę, ale dlatego że nie chcę. Kiedy zostałem stworzony przez Najwyższego, wszyscy pracujący jako Śmierć musieli zachowywać się w określony sposób i nosić określone ciuchy. Ktoś nawet napisał „Dziesięć Przykazań Śmierci” Jednak od tamtego czasu wiele się zmieniło i na chwilę obecną Śmierć ma o wiele więcej swobody niż wcześniej. Możemy ukazywać się ludziom w sposób w jaki chcemy. Ja osobiście wolę po staremu, czyli kosa trzymana kościstą ręką, kaptur do którego lepiej nie zaglądać, bo się zobaczy coś gorszego niż piekło i długi do ziemi, czarny mnisi habit. Z kolei Anita woli pokazywać swoje walory, a ma ich caaaaałkiem sporo, bo uważa, że człowiek już i tak jest zestresowany wystarczająco śmiercią, więc nie należy go więcej stresować, tylko pokazać coś miłego dla oka. Oczywiście z racji tego zawsze woli odprowadzać facetów, ale babki też przeprowadza. Wtedy stosuje kamuflaż, czyli zmienia się w seksownego faceta. Morek natomiast, jak to każdy pijak, uważa, że traumę odejścia może złagodzić tylko i wyłącznie alkohol, a konkretnie impreza na całego. Urządza więc takiemu delikwentowi zabawę ze striptizem czy innym miłym dodatkiem i upija go, a kiedy tamten pada nieprzytomny, odnosi do w zaświaty. Krótko mówiąc każdy ze Śmierci ma swoje sposoby pracy.
Cholera, znowu się rozgadałem. O czym to ja mówiłem wcześniej? A, już wiem! No więc okazało się, że to ta stara ropucha obok mnie będzie wkrótce moją klientką. Uważne popatrzyłem na jej zegar i odetchnąłem z ulgą. Dwadzieścia godzin. A wiec umrze we śnie o trzeciej nad ranem. Rozejrzałem się odruchowo w koło, żeby się upewnić czy w pobliżu nie ma nikogo więcej czekającego na moje usługi. Normalnie to bym wyczuł wszystkich jednocześnie, ale, jak pamiętacie, byłem skacowany i nie funkcjonowałem normalnie. Na szczęście okazało się, ze nie ma nikogo innego. Odetchnąłem z ulgą. Chyba po raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, że mam tak mało do roboty. Dwadzieścia godzin. Dwadzieścia godzin na zlikwidowanie kaca. Dwadzieścia godzin na poderwanie mojego chłopaka. Cholera, jeszcze nawet go nie znam, a już mówię o nim „mój”. To raczej niezdrowy objaw. Będę musiał pogadać o tym z naszym psychiatrą. Tylko się nie śmiejcie, dobra? Bycie Śmiercią to bardzo stresujący zawód. Nie dość, że musimy odbierać ludziom życie, to jeszcze musimy wysłuchiwać ich ziemskich problemów. Prędzej czy później największy twardziel by się wykończył. Więc każdy z nas musi zaliczyć określoną ilość wizyt u psychologa, który wydaje certyfikat przydatności zawodowej na określony okres. No i oczywiście jeśli ktoś potrzebuje, to może więcej razy. Pod tym względem nie ma limitów. Szefostwo chce żebyśmy byli zdrowi na umyśle, więc na psychologów i psychiatrów nie żałują funduszy ani godzin. Ja do tej pory tylko odbębniałem te przymusowe wizyty. Następna miałem zaplanowaną za jakieś sto lat, ale chyba jednak będę musiał zajrzeć tam wcześniej. No chyba, że mi miłość przejdzie.
Jak na razie nie chciała przechodzić, a ja nie mogłem przestać się gapić na chłopaka. Miał ładnie ukształtowany profil, zgrabny nos i całkiem zgrabną sylwetkę. I chyba w końcu zauważył, że się na niego gapię, bo podszedł do mnie. Na szczęście ten jego znajomy, z którym wcześniej gadał, wysiadł wcześniej, więc teraz stał sam. Już myślałem, że mnie zbluzga, a ja będę mógł wtedy z czystym sumieniem przestać o nim myśleć, no bo przecież nie będę się zadawał z chamidłem, ale on tylko uśmiechnął się niepewnie i spytał spokojnie dlaczego tak się na niego patrzę. Czy może jest gdzieś brudny albo coś. W tym momencie mój skacowany mózg stanął na wysokości zadania i pozwolił sklecić sensowną odpowiedź. No oczywiście zwaliłem wszystko na kaca i że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego gdzie się gapię, bo zupełnie nie myślę. Moje wytłumaczenie tak go rozbawiło, że aż roześmiał się. Jak on uroczo się śmieje. Aż sam się uśmiechnąłem. No i jakoś tak zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów. Tak się z nim zagadałem, że zupełnie zapomniałem o moim kacu. I niewiele brakowałoby żebym też zapomniał o moim przystanku. Na szczęście okazało się, że Bazyli… A, wybaczcie zapomniałem powiedzieć jak on ma na imię. No więc, Bazyli. Nie lubił tego imienia, więc zwykle używał trzeciego, czyli Adam. Ale mnie się podobało, było tak niecodzienne jak moje, Konstantyn, Kostek. Może pomyślicie, że jestem dziwak, ale nie lubię popularnych imion, wolę te niecodzienne. Ona mają w sobie jakąś magię, tajemnicę. Kiedy powiedziałem o tym Bazylemu, roześmiał się i łaskawie pozwolił mi używać jego pierwszego imienia, dodając przy okazji, że jestem jedynym, któremu na to pozwolił. Cholernie mnie to ucieszyło.
Siedzieliśmy więc i gadaliśmy i o mało nie przegapiłem swojego przystanku. Na szczęście Bazyli czuwał. Dziwnym zrządzeniem losu okazało się, że wysiadamy na tym samym przystanku, jeszcze dziwniejsze było to, że mieszkamy niedaleko siebie, on w szarym odrapanym czteropiętrowcu, a ja w nowiutkim apartamentowcu na strzeżonym osiedlu tuż obok. No dobra, jestem wygodnicki i załatwiłem sobie dość spore trzypokojowe mieszkanie. Mogłem wziąć większe, ale stwierdziłem, że nie jest mi potrzebne, więc wziąłem najmniejsze jakie oferowali. Sąsiad zza ściany, podobno jakiś super bogaty biznesmen uważał, że to klitka, której on używałby tylko i wyłącznie jako schowka (sam miał dwupoziomowe mieszkanie z nowoczesnymi meblami), ale mnie to wystarczało. Miałem tyle wygody ile chciałem i zwisało mi kompletnie czy ktoś uważa moje mieszkanie za schowek, ciasną klitkę czy coś innego.
A jeśli chodzi o moja znajomość z Bazylim… kontynuowałem ją. Wiedziałem, że przestraszy się kiedy wyznam mu prawdę o sobie, wiec skłamałem, że studiuję, a mieszkanie mam ze spadku po bogatym krewnym. Kiedyś pewnie mu powiem prawdę, ale muszę go do tego stopniowo przygotować. Na razie spotykałem się z nim w kawiarniach, chodziliśmy razem do kina, na spacery po parku, na kręgle… Spędzaliśmy czas naprawdę miło. Oczywiście bez alkoholu. Bazyli był nieletni, miał tylko 17 lat. Ale szczerze mówiąc nie przeszkadzało mi to. Lubiłem sobie od czasu do czasu wypić, ale mogłem też obyć się bez alkoholu. Spędzaliśmy więc miło czas. Ale wszystko, co piękne musi się kiedyś skończyć, albo przynajmniej popsuć.
Któregoś dnia Bazyli przybiegł do mnie cały zapłakany z rozciętą wargą, poszarpanymi ubraniami i nabierającym kolorków okiem. Zajęło mi sporo czasu i kubków gorącej czekolady zanim uspokoił się na tyle, by mi powiedzieć co się stało. Jego starzy odkryli, że jest gejem i pokazali co o tym myślą. Ucieszyło mnie to. Znaczy fakt, że jest gejem, a nie to w jaki sposób potraktowali go rodzice. Od samego początku męczyło mnie, że może być hetero, albo co gorsza jakimś homofobem i kiedy mu się przyznam do swojego uczucia, znienawidzi mnie. Teraz przynajmniej wiedziałem, ze mogłem mieć jakieś szanse. Bo ja z każdym dniem kochałem go coraz bardziej, ale z wiadomych powodów zachowywałem się tylko i wyłącznie jak kumpel z którym można miło spędzać czas. Kiedy mi powiedział co się wydarzyło w jego domu, po raz pierwszy pożałowałem, że sam nie mogę wybierać kogo mam przeprowadzić do zaświatów. Wtedy bym zaprowadził jego starych do piekła. Niestety, jedyne co mogłem, to przytuli go by się wypłakał i zaproponować pokój u siebie. Zgadza się, jak tylko osiągnął pełnoletność, rodzice wyrzucili go z domu. A że było to pół roku później, więc dość szybko się do mnie przeprowadził. Nawet nie mógł zabrać żadnych swoich rzeczy. Wyrzucili go tak jak stał. Całe szczęście, że było wtedy lato, bo jeszcze by się nabawił grypy albo czegoś gorszego. Powiedział, że byłem jedynym, o którym był wtedy w stanie pomyśleć. A jedynym o czym ja byłem wtedy w stanie myśleć, było szczęście Bazylego. Zrobiłem więc jedyne co mogłem w takim przypadku. Kiedy już się trochę uspokoił, powiedziałem mu żeby zamieszkał ze mną, że kupię mu wszystko co będzie potrzebował, czy do szkoły, czy z ubrań. Powiedziałem mu, że nie będzie się musiał niczym martwić, ja się wszystkim zajmę, przecież stać mnie na to. Z początku nie chciał mi uwierzyć, jednak kiedy zapewniłem go, że pieniędzy mam wystarczająco, by przygarnąć jeszcze trzech takich jak on (co wcale nie oznacza, że zamierzam coś takiego robić), dopiero wtedy uwierzył. I wyciskał mnie wtedy jak nikt nigdy, przez całe te pięć tysięcy lat odkąd żyję. To było naprawdę miłe, mimo iż okoliczności były niezbyt wesołe.
Koniec końców Bazyli został u mnie. Na początku strasznie wszystko to przeżywał. Zamknął się w sobie, nie odzywał się. Całe szczęście były wakacje, bo jak nic pewnie by zaczął wagarować, albo, co gorsze, rzucił szkołę w cholerę. Zachowywał się niczym zombie. Martwiło mnie to, wręcz krajało mi się serce. Wszelkimi sposobami próbowałem go rozweselić, ale nie udawało mi się. Ulubiona kawiarnia teraz była obskurna, ulubiony film już nie rozśmieszał. Złościł się z byle powodu, a chwilę potem płakał tuląc się do mnie. Byłem bezradny. Jedyne co mogłem, to cierpliwie znosić te jego wahania nastrojów i być kiedy mnie potrzebował. Nawet wziąłem wolne, żeby być przy nim dwadzieścia cztery na dobę. Po jakimś czasie uspokoił się i pogodził z cała sytuacją. Dał się nawet przekonać i znowu zaczęliśmy wychodzić. Bazyli powoli zaczął odżywać i zanim nadszedł rok szkolny, znowu uśmiechał się tak uroczo i promiennie jak to tylko on potrafił, a ja mogłem spokojnie wrócić do pracy i nie martwić się, że gdy mnie nie ma, on może sobie zrobić krzywdę. No i kombinować jak tu mu powiedzieć o sobie prawdę, żeby mi uwierzył, a nie zszedł na zawał. Problem rozwiązał się sam, ale to już zupełnie inna historia, którą może kiedyś wam opowiem.