Ja i moje paranoje 6
Dodane przez Aquarius dnia Marca 21 2013 17:31:48


6.

Któregoś dnia, wracając z pracy, zahaczyłem o restaurację, w której pracował Marcel. Nie, żebym był jakoś wyjątkowo głodny, czy coś. Po prostu chciałem go zobaczyć w jego żywiole. Na mój widok, najpierw zarumienił się jak buraczek, a potem schował czym prędzej w kuchni. Zamówiłem więc kawę z zamiarem poczekania, aż zdecyduje się wyjść z kryjówki. W międzyczasie sprawdzałem wiadomości na swoim nowiutkim firmowym telefonie. Długo kazał na siebie czekać. Aż miło było patrzeć na jego zmieszanie, nawet jeśli wiedziałem, ze w domu dostanę za swoje. Ale nie mogłem się powstrzymać! Wyglądał naprawdę uroczo kursując między stolikami z tacą. Oczywiście, obok mnie nie przeszedł ani razu. Dopiero, kiedy zamówiłem deser (ptysie, oczywiście, z waniliowym sosem) zdecydował się osobiście przynieść mi go do stolika. Robiło się już późno i większość gości już wyszła, dlatego Marcel mógł sobie pozwolić na mała przerwę. Przysiadł się do mnie, za co wspaniałomyślnie nagrodziłem go, dzieląc się z nim deserem.
- Jesteś zły, że przyszedłem? - spytałem zaczepnie.
- Raczej zaskoczony – odparł spokojnie. - Nie miałem pojęcie, że znasz adres.
- Znam i to od dawna. Tylko jakoś nigdy nie było okazji, żebym wpadł.
- Naprawdę się zmieniłeś – stwierdził nagle. - Jesteś bardzo pewny siebie.
- To chyba dobrze.
- To bardzo dobrze – uśmiechnął się.
- To akurat twoja zasługa.
- Bzdura! Gdybyś nie chciał, to nawet ja nie potrafiłbym na ciebie wpłynąć.
- Może. Ale jakiś udział w tym miałeś.
- Podobasz mi się taki – stwierdził Marcel. - Zresztą, zawsze mi się podobałeś.
Słysząc to, omal nie zadławiłem się swoim ptysiem. Że jak?! Od kiedy to? Jakoś nie zauważyłem wcześniej.
- Jasne – prychnąłem.
- Mówię serio! Tylko że na początku podobało mi się, że byłeś takim mięczakiem.
- Dzięki, to było naprawdę budujące – sarknąłem.
- Bo widzisz, ja zawsze trafiam na facetów, którzy zgrywają maczo, a ty, z tym swoim przerażonym spojrzeniem byłeś taki... no wiesz, naturalny. Niewinny. Wkurzało mnie tylko, że nie potrafiłeś postawić na swoim.
- A teraz to niby potrafię? - wyraziłem swoje powątpiewanie.
- Poza łóżkiem pewnie tak – wzruszył ramionami Marcel. I znów omal się nie udławiłem.
- W tym cały twój urok, Marcelino. Przy tobie każdy staje się łagodny jak baranek.
- Bo nie ma wyjścia.
- Dokładnie.
- I nie mów tak do mnie.
- Jak?
- Użyłeś słowa na „M”! Nie udawaj, że nie wiesz którego! - Marcel zmrużył groźnie oczy. Ostatnimi czasy odkryłem, że mój najlepszy, bo jedyny prawdziwy przyjaciel i kochanek, nie lubi skracania, zmiękczania, ani innego kombinowania z jego imieniem. Zabronił mi więc mówić do siebie: Marceli, Marcyś, Marcelino, Mar, i tak dalej; co i tak często wykorzystywałem przeciwko niemu, korzystając ze swojego nowego statusu do woli.
- Przepraszam, wypsnęło mi się.
- Jaaasne... Następnym razem oberwiesz za to, więc się lepiej pilnuj.
- Ej, nie masz co robić?! - warknął szef Marcela wyglądając z kuchni. - Trzeba posprzątać ze stolików, żebym mógł w końcu zamknąć tę budę! Pogruchacie sobie w domu!
- Idę już, idę! - odkrzyknął Marcel, po czym zwrócił się do mnie. - Poczekasz?
Czy poczekam? A niby po co tłukłem się tu taki kawał drogi? Prócz tego, że chciałem zobaczyć go w fartuszku. Kiwnąłem głową. I tak nie miałem nic lepszego do roboty. Wodziłem za nim wzrokiem, kiedy biegał w tę i z powrotem z tacą pełną szklanek i talerzy, a potem gdy zamiatał podłogę. Interesujący widok, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że w domu takimi rzeczami zajmowałem się ja. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Jako wciąż nieprzystosowany do takich gestów wariat, drgnąłem wystraszony. Zerknąłem przez ramię. Nade mną wisiał Stefan – pan i władca tego miejsca.
- Słyszałem, że zmonopolizowałeś lokalną gwiazdę – zagadnął, dosiadając się do mojego stolika.
- Tak wyszło – wzruszyłem ramionami.
- Miał na ciebie chrapkę od jakiegoś czasu, wiesz?
- Obiło mi się o uszy – uśmiechnąłem się.
- Ech, miejscowi są w żałobie. Gwiazda już nie chce się z nimi zadawać – westchnął ciężko. - Zastanawia mnie, czy to dlatego, że jesteś tak dobry w te gierki, czy może Marcel zaczyna się starzeć.
- Hmm, też się nad tym zastanawiam – mruknąłem. No właśnie, to było zastanawiające. Co prawda wiedziałem, że kiedy Marcel jest z kimś w związku, odsuwa na bok wszystkie inne znajomości. Tak samo jak wiedziałem, że „związki” Marcela nie trwają zbyt długo.
- Grzeczny się zrobił ostatnio – rzucił Stefan, zerkając na mnie z ukosa. Jeśli czekał na jakąś konkretną reakcję, to się raczej nie doczeka.
- Zawsze był grzeczny – odparłem. Mężczyzna wybuchnął gromkim śmiechem.
- Czy my rozmawiamy o tej samej osobie?
- Mam nadzieję, że nie, bo jeśli plotkujecie o mnie to obaj macie w banie! - warknął Marcel, nagle pojawiając się przede mną.
- Skończyłeś? - spytałem, jakby nigdy nic. Skinął głową i posłał wrogie spojrzenie swojemu szefowi.
- Nie wciągaj go do żadnego spisku! - ostrzegł. Stefan uśmiechnął się wrednie, pożegnał się ze mną i wrócił do kuchni. - Idziemy? - Marcel rozpromienił się w uśmiechu.
Dwóch facetów paradujących ulicą trzymając się za rączki, to dość intrygujący widok. Ale my byliśmy wyjątkowi! Nie dość, że Marcel uwiesił się mojego ramienia, to jeszcze warczał na każdego mijającego nas przechodnia.
- Przestań, bo wezmą nas za wariatów – westchnąłem. Właściwie to chciałem powiedzieć „wezmą CIEBIE za wariata”, ale wolałem go już dziś nie drażnić.
- Widziały gały, co brały – prychnął. - Wiedziałeś, że jestem zazdrośnikiem.
- Rozumiem, że możesz się martwić o kobiety, ale mogę cię zapewnić, że jesteś jedynym facetem, który mnie pociąga, okej? Więc przestań straszyć płeć brzydką, bo trafisz wreszcie na kamień.
- To było słodkie, ale nie! Podejrzewam wszystkich, bez względu na płeć, kolor skóry, czy wyznanie. To i tak bardzo tolerancyjne z mojej strony – stwierdził. No tak, bo w końcu jest wzorem wspaniałomyślności. - Więc... - zagadnął – pociągam cię?
- I po co wspominałem – mruknąłem do siebie. Nie wiem, czy mogę powiedzieć, że mnie pociągał. Fascynował, tak. Zwłaszcza jego charakter i to, że mimo swojego półtora metra z okładem był tak silny i odważny, nie dawał sobie w kaszę dmuchać. Lubiłem go jako przyjaciela, podobał mi się fizycznie, choć nie ze względu na twarz zdecydowałem się z nim... hmm... związać. I czy nasze... czy to, co nas łączyło, można było nazwać związkiem? Mieszkaliśmy razem, ale to stało się jeszcze zanim zaczęliśmy ze sobą sypiać. Właściwie to prócz seksu nic się nie zmieniło. No dobra, prócz seksu i trzymania się za ręce. Nadal zachowywaliśmy się tak, jak wcześniej, rozmawialiśmy tak samo, z tą różnicą, że Marcel nie wracał już późno w nocy, po schadzce z kolejnym kochankiem. Kochanka miał teraz pod ręką, i choć wciąż nie potrafiłem się, że tak powiem, odnaleźć w całej tej sytuacji, to myślę, że dobrze nam było w łóżku. Nie, żebym się chwalił, ale mój facet jak do tej pory nie narzekał. Może to było myślenie głupiego, ale miałem nadzieję, że głębsze uczucia, które powinny odczuwać pary, pojawią się z czasem. Na razie opieraliśmy nasz związek na sympatii i szacunku, i to nam wystarczało.
- Nie słyszałem odpowiedzi! - Głos Marcela przywrócił mnie do rzeczywistości.
- A jakie było pytanie? - udałem głupiego.
- Pytałem, czy cię pociągam!
- Aha. Tak, jasne.
- „Tak, jasne” to nie odpowiedź.
- Więc co mam ci powiedzieć?
- Wyjaśnij dlaczego?
- Dlaczego? No wiesz, zawsze podziwiałem cię za odwagę, a nawet za twój złośliwy charakter. Poza tym jesteś seksowny.
- Rozumiem.
- I przystojny.
- Aha.
- Uroczy.
- Dobrze, rozumiem – westchnął ze zniecierpliwieniem.
- I słodki, zwłaszcza, kiedy się wkurzysz – dodałem, za co zostałem nagrodzony kuksańcem w bok. Subtelnie. To też się zmieniło ostatnio – Marcel nie nadużywał przemocy wobec mnie. Może jestem masochistą, ale trochę tęskniłem za naszymi przepychankami.
- A ty lubisz mnie wkurzać!
- I to bardzo – mruknąłem pod nosem, nie za głośno, żeby nie usłyszał. Kolejny przechodzień zerknął na nas przelotem.
- Chcesz autograf, czy co? - warknął do niego Marcel. Osobnik płci brzydkiej nawet się nie obejrzał, albo nawet nie słysząc, albo ignorując. Westchnąłem ciężko i już miałem znów go upomnieć, ale w tej samej chwili kątem oka zauważyłem nasze odbicie w sklepowym oknie. No tak, dwa pedały, jeden duży, drugi mały – przyszło mi na myśl. Ciekawe tylko, jak długo damy radę tak razem pedałować?
Marcel był dość specyficznym człowiekiem, mającym swoje dość specyficzne nawyki. Na przykład, kiedy robiło się już ciepło, a wiosna wisiała w powietrzu, mój przyjaciel i kochanek w jednym, zmieniał kolor włosów. Przez te wszystkie lata, odkąd się znaliśmy było ich już tyle, że większości nie pamiętam. Zielone, niebieskie, turkusowe, żółte, różowe nawet. W zeszłym roku na jego głowie królowała pomarańcz, a w tym miało to być coś o nazwie Fire – połączenie czerwieni, pomarańczy i diabli jeszcze wiedzą czego. Kiedy wrócił z tym do domu, w pierwszym odruchu chciałem chwycić za gaśnicę (no dobra, chwyciłem gaśnicę... ale zrobiłem to tylko dla żartu). Marcel omal nie zszedł śmiertelnie ze śmiechu, aż miło było patrzeć na jego roześmianą twarz. A jego nowa fryzura straszyła mnie jeszcze przez kilka dni, zanim się do niej przyzwyczaiłem. No, bo wyobraźcie sobie taką sytuację: budzicie się, a tu przed oczami krwawiąca pomarańcz. No, można ducha wyzionąć! Ale przynajmniej przez te kilka dni, Marcel był w świetnym humorze. Niestety, jak to w życiu bywa, bajka szybko się kończy. Na początku lutego spadł śnieg, a wraz z nim przyszła do nas zła wiadomość. Był późny wieczór, kiedy wróciłem z pracy, zmęczony i porządnie wkurzony z wielu powodów. Po wejściu do mieszkania, zastałem Marcela skulonego na kanapie z nieobecnym wzrokiem i lekko zaczerwienionymi oczami.
- Co się stało? - spytałem, siląc się na spokój. Rzadko widywałem przyjaciela w takim stanie, bo mało rzeczy potrafiło doprowadzić go do łez. Nie odpowiedział od razu, podniósł się tylko i przytulił do mnie, wciągając tym samym na kanapę. Trwaliśmy tak przez chwilę, ja opierając się jednym kolanem o mebel, on na wpół leżąc, wypłakując mi się w kołnierz kurtki. Dopiero dużo później powiedział mi o co chodzi. W międzyczasie wypił dwa piwa dla kurażu i zanieczyścił pudełko chusteczek. Okazało się, że kiedy był w pracy, zadzwoniła do niego siostra z wiadomością o śmierci ojca. Stary Marcela był strasznym sukinsynem, więc jego śmierć nie wywarła na mnie zbyt wielkiego wrażenia, nie dziwiłem się jednak przyjacielowi, bo w końcu, jakie dziecko nie opłakuje śmierci rodzica? Może się nie dogadywali, może jego ojciec był sadystą, bił swoje dzieci, pił i był bardziej obcym niż prawdziwym tatą, ale to jednak ojciec. Ja o swoim też tak myślałem, nawet jeśli nigdy nie zachowywał się tak, jak powinien. Jednak mój był zdrowy i sprawny, dzięki czemu nie był dla nikogo większym ciężarem, a to co mówił, można było często olać. Ojciec Marcela od wielu lat był sparaliżowany od szyi w dół i poruszał się tylko na wózku inwalidzkim. Kiedy jeszcze pracował na budowie, spadł z dużej wysokości, przez co stał się kaleką. Jako że nie miał nikogo prócz Marcela i jego siostry, dziewczyna zabrała go do siebie, mając już wtedy na głowie trójkę młodszego rodzeństwa i swoją rodzinę, w której skład wchodził mąż i synek. Przynajmniej tyle wiedziałem. Jak było naprawdę, mogłem się tylko domyślać.
Pogrzeb miał się odbyć za dwa dni i choć Marcel się temu sprzeciwiał, zamierzałem mu towarzyszyć. Powrót do znienawidzonego domu po tak długim czasie, a wcześniejszej dramatycznej ucieczce, nie mógł być łatwy. Sam dobrze o tym wiedziałem, chociaż moi rodzice mieszkali blisko i często ich odwiedzałem. Rzadko jednak, tak naprawdę, chciałem wrócić do dawnego życia, pokoju, czy ojca alkoholika. Jeszcze tego samego wieczora zadzwoniłem do szefowej prosząc o wolne. Oczywiście zgodziła się, kiedy tylko podałem powód. Marcela widziała tylko kilka razy w życiu, ale to wystarczyło, by go polubiła. Wyraziła więc swoją troskę i kazała mi się nim opiekować, oraz karmić, bo jest zbyt chudy. To ostatnie pasowało do wszystkiego jak pięść do nosa, ale postanowiłem tego nie komentować. A może kobiecina myślała, ze jedzenie w dużych ilościach, magicznym sposobem wpłynie na stan jego psychiki i nie będzie mu już przykro utraty jedynego ojca. Następnego dnia, po bezsennej nocy, podczas której bezskutecznie próbowałem pocieszyć mojego partnera (spójrzmy prawdzie w oczy, nie należę do ludzi, którzy klepią po ramieniu mówiąc”wszystko się jakoś ułoży”; ja należałem do tej nielicznej grupy ludzi, którym jest przykro, że nie potrafią pogłaskać po główce i pocieszyć kogoś bliskiego), kazałem mu się spakować. Kręcił się po mieszkaniu jak zombie, wyjmując, po czym chowając z powrotem swoje rzeczy. Obserwowałem to ze spokojem, w końcu był zagubiony. Zmarł jego ojciec, którego nienawidził szczerze, to normalne, że nie był pewien, czy jechać, czy olać sprawę. A jednak czuł się w jakiś sposób zobowiązany pożegnać rodzica i pokazać się, choćby na chwilę, rodzinie. Tak przynajmniej mi się wydawało. Znałem go od tylu lat, że czytałem z niego jak z otwartej księgi. Pozwoliłem mu się tak jeszcze pokręcić dłuższą chwilę, po czym przejąłem dowodzenie. Kazałem mu usiąść obok siebie na podłodze przed komodą i wyjmowałem po kolei wszystkie ubrania (zwłaszcza ciemne) pytając, czy chce je wziąć. Garnitur już spakowałem, i jego i swój, choć nie sądziłem, że Marcel posiada coś takiego. Jak sam później powiedział, ten wisiał w szafie „na wszelki wypadek”. O nic więcej nie pytałem. Wyprasowałem mu też białą koszulę i krawat, choć mogłem być pewny, że i tak go nie założy. Spakowaliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, nie zamierzaliśmy tam przecież zostać długo, a jednak przecież nie wypadało tylko wejść i zaraz wyjść. Oczywiście, jeśli Marcel postanowi tak zrobić, to nie będę go zatrzymywać.
Wyjechaliśmy w południe. Do miejscowości, w której wychował się Marcel jechało się około dwóch godzin, ale nalegałem byśmy wyjechali wcześniej i koniecznie dzisiaj, na spokojnie. Zgodził się, choć nie bez oporów. Nie odzywał się przesadnie podczas podróży, co jakiś czas dając mi tylko wskazówki odnośnie trasy. Chociaż obaj chodziliśmy do jednego liceum w sąsiednim mieście, jakoś wcześniej nie zastanawiało mnie, jak Marcel dojeżdżał do szkoły. Przecież to prawie półtorej godziny drogi! Piechotą na pewno nie chodził. Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, że wieś, z której pochodził Marcel to zupełne pustkowie, a dom jego siostry znajduje się na samym końcu, tuż pod lasem i był to jedyny budynek, który nie wyglądał jak rozpadająca się szopa na narzędzia. Wjechaliśmy na ogromne podwórze, gdzie spokojnie zmieścił by się mój rodzinny domek i kilka innych z okolicy, a gdzie stały tylko dwa nieduże budynki gospodarcze, dom i garaż. Zaparkowałem pod otaczającym posesję płotem i zerknąłem na Marcela. Trochę mnie przestraszył jego nieobecny wzrok. No dobra, bardzo mnie przestraszył! Miałem nadzieję, że dobrze zrobiłem przywożąc go tutaj. Wyszedłem z auta, zastanawiając się, czy zrobi to samo. Wahał się przez chwilę, ale w końcu wyszedł. Wyjąłem nasze bagaże, w skład których wchodziła jedna podróżna torba i dwa garnitury w pokrowcach. Jako że Marcel niespecjalnie spieszył się do spotkania z rodzeństwem, ponownie przejąłem inicjatywę i pierwszy podszedłem do ganku. Zanim jednak postawiłem stopę na schodku, drzwi stanęły otworem i z domu wypadła jakaś kobieta. Wyminęła mnie jakby był powietrzem i rzuciła się na Marcela.
- Nawet nie wiesz jak się cieszę, że cię widzę! Gdzieś ty był tyle lat? Wiesz jak się o ciebie martwiłam?! - krzyczała (tak, tak, krzyczała właśnie) jednocześnie dusząc mojego chłopaka. Poczułem się nawet trochę zazdrosny. O to, że zostałem zupełnie zignorowany też. Podczas gdy Marcel tłumaczył się kobiecie, którą (chyba prawidłowo) sklasyfikowałem jako jego siostrę, przy moim boku pojawił się wysoki mężczyzna. Drgnąłem przestraszony jego nagłym pojawieniem się, co on skwitował wesołym uśmiechem.
- Nie bój się, ja tylko wyglądam strasznie – powiedział i roześmiał się w głos. A głos to miał jak dzwon, bo i zadzwoniło mi w uszach od jego śmiechu. No i wyglądał trochę strasznie. Wysoki, barczysty, z ciemnym zarostem i wesołymi kurwikami w oczach o nieokreślonym kolorze. Tacy jak on gnoili mnie w liceum i na studiach. - Jestem Paweł – przedstawił się, wyciągając dłoń na przywitanie. Uścisnąłem ją, próbując nie pisnąć z bólu, kiedy omal nie połamał mi palców.
- Patryk – oznajmiłem.
- Monika, daj mu już spokój, chłopak jest już fioletowy – huknął do kobiety mój nowy znajomy. Dziewczyna wypuściła Marcela z objęć. Rzeczywiście, posiniał lekko.
- O. A kto to? - Jej wzrok wreszcie skupił się na mnie. Uśmiechnąłem się lekko i już miałem się przedstawić, kiedy Marcel zrobił to za mnie.
- To mój chłopak, Patryk – oznajmił bez ceregieli. - A to moja siostra, Monika. - Wskazał ładną blondynkę stojącą u jego boku, która przyglądała mi się ciekawie, choć bez odrazy.
- Miło mi – powiedziała w końcu z uśmiechem. Była naprawdę ładna, choć... ni w ząb nie podobna do Marcela. Co więcej, rodzeństwo, które chwilę później poznałem również nie było do niego podobne, za to do siebie i owszem. Jego brat i trzy siostry wyglądali niemal identycznie, wszyscy mieli blond włosy i piwne oczy, podczas gdy Marcel był szatynem. Czy mnie to zdziwiło? Jak cholera! Postanowiłem jednak nie pytać, przynajmniej na razie. Rodzinka przyjęła mnie naprawdę gorąco, i nawet fakt, że bzykam ich brata, jakoś ich specjalnie nie zgorszył. Tego bałem się najbardziej. Planowałem nawet przedstawić im się jako kolega Marcela, ale skoro sam postawił na prawdę...
Monika okazała się być prawdziwą panią domu, ugościła mnie, zupełnie obcego człowieka, jak dawno niewidzianego krewnego, a z bratem Marcela, Antkiem, wyjątkowo dobrze mi się rozmawiało. Najmłodsze dzieciaki raczej się nie wtrącały do nas, wiedziałem tylko, że dziewczynki nazywały się Laura i Amelia, a synek Moniki, Krzyś. Paweł był rolnikiem i to takim prawdziwym, a w pracy pomagał mu Antek, który dodatkowo kursował do najbliższego miasta, gdzie pracował w serwisie sprzętu RTV. Z tego, co widziałem byli szczęśliwą rodziną, której niczego nie brakowało. Wszyscy uśmiechnięci, młodzi, wykształceni lub kształcący się ludzie. Zazdrościłem. Jak cholera zazdrościłem dużej rodziny i podejścia do wychowywania dzieci. Gdzie byli tacy ludzie, kiedy ja się rodziłem? Z tego, co widziałem, Marcelowi się to nie podobało. Czuł się... obco. Widać to było po jego minie i zachowaniu, choć wszyscy próbowali jakoś go ośmielić, zagadać, żeby poczuł się jak w domu. Z marnym skutkiem, niestety. Od czasu do czasu chwytał skrawek mojego rękawa z sobie tylko znanego powodu, ale kiedy próbowałem go dotknąć, szybko zabierał rękę. Chwilowo nikt nie wspominał o zmarłym ojcu, za to wreszcie dowiedziałem się dlaczego Marcel tak bardzo różnił się od reszty rodzeństwa. Otóż, z historii opowiedzianej przez Monikę wywnioskowałem, iż Marcel był nieślubnym dzieckiem, którego ojciec przygarnął po śmierci biologicznej matki, bo „tak wypadało”. Mentalność mieszkańców małych wiosek – bo tak wypada. Macocha traktowała go jak swojego syna, za to ojciec często i gęsto wyrażał swoje niezadowolenie z powodu pojawienia się dodatkowego członka rodziny, dlatego, przynajmniej zdaniem Moniki, traktował go gorzej niż resztę swoich potomków. Z drugiej strony, Marcel, który w końcu zdecydował się powiedzieć więcej niż dwa słowa, twierdził, że wszystkich tak samo lał i opieprzał, nie robiąc wyjątków. W końcu rozmowa zeszła na temat zmarłego. I tu miny wszystkim zrzedły, nawet najmłodsze dzieci zamilkły. Widać i one nie miały lekkiego życia z dziadkiem. Mimo iż był sparaliżowany od szyi w dół, to jednak mówić mógł, a wiadomo, że słowa czasami dotkliwiej ranią niż bat. O nic specjalnie nie pytałem widząc, że nie mają ochoty opowiadać o tym człowieku.
Po kolacji Monika zaprowadziła nad do pokoju gościnnego, po drodze głośno wyrażając swoje zadowolenie z faktu, iż jesteśmy parą, ponieważ było tam tylko jedno małżeńskie łóżko. Po odprężającej kąpieli szybko położyliśmy się spać. A przynajmniej ja się położyłem, bo Marcel pół nocy spędził oparty o wezgłowie łóżka, gapiąc się w okno wychodzące na podwórze. O czym myślał, nie wiem, bo nie chciał mi powiedzieć. Postanowiłem go tak zostawić, wspominając tylko dla przypomnienia, że zawsze może mnie obudzić jeśli zechce pogadać. Skinął tylko głową w milczeniu. Nic więcej zrobić nie mogłem.
Budziłem się z przeświadczeniem, iż jestem obserwowany. I miałem rację. Para dużych niebieskich oczu wpatrywała się we mnie z jawnym zainteresowaniem. Reszta twarzy i całego ciała ukryta była za pancerzem z kołdry i ramion Marcela. Z początku zaskoczyła mnie obecność dziecka w łóżku, ale w porę przypomniałem sobie, gdzie jestem i kim może być właściciel blond czupryny i niebieskich ocząt. Uśmiechnąłem się niepewnie, na co chłopiec odpowiedział pełnym radości śmiechem, który obudził Marcela.
- Hej – przywitał się sennym głosem mój partner.
- Nie wiesz przypadkiem skąd wzięło nam się dziecko? - spytałem. Marcel uśmiechnął się i cmoknął małego w pyzaty policzek.
- Podrzucili – zażartował tuląc do siebie chłopca, z błogim uśmiechem na ustach. Wyglądali zjawiskowo. Nie przepadałem za dziećmi, ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby tylko Marcel miał na to ochotę. Wstałem i ubrałem się szybko. Zamierzałem udać się do łazienki, by zmyć resztki snu z twarzy, kiedy usłyszałem za sobą dość głośny szept:
- A ten ujek ma blodę! - oznajmił chłopiec takim tonem, jakby właśnie obwieszczał światu wiadomość o wynalezieniu lekarstwa uniwersalnego na wszystkie groźne choroby.
- Rzeczywiście ma – zgodził się z nim Marcel.
- A cy ja tes będę taką miał? - spytał malec już głośniej.
- Jak będziesz duży to tak.
- A jaki duzy? - pytało dalej dziecko.
- Mniej więcej taki ja wujek – wyjaśniał cierpliwie Marcel, aż mnie zaskoczył jego spokój. Widać zabawa mu się podobała.
- Ujku? - Tym razem malec zwrócił się do mnie.
- Tak?
- A jaki duzy jesteś? - spytał chłopiec z zainteresowaniem. Podszedłem do łóżka i nic nie mówiąc porwałem go na ręce.
- A taki duży – powiedziałem. Chłopiec przez chwilę zdawał się być zaniepokojony tym, co się stało. Nic dziwnego, w końcu byłem dla niego obcy. Zaskoczenie i przestrach szybko jednak zniknęły, kiedy malec znalazł sobie nową zabawę usiłując złapać w drobne paluszki „blodę”, a każde niepowodzenie kwitował wybuchem głośnego radosnego śmiechu. Szybko się jednak znudził i dla urozmaicenia zaczął ciągnąć mnie za włosy albo uszy.
- Odniosę go twojej siostrze – rzuciłem do leżącego jeszcze w łóżku Marcela i wyszedłem z pokoju. Kiedy wszedłem do kuchni, Monika wyglądała przez okno z zaniepokojoną miną. - Nie zginęło wam dziecko? - spytałem głośno.
– Jezus Maria! Gdzieś ty był?! - wykrzyknęła kobieta podbiegając i wyrywając mi z rąk chłopca. - Paweł w pole poleciał go szukać. Był u was?
Skinąłem głową. Po chwili do pomieszczenia wpadły młodsze siostry Moniki, tak jak i ona mocno zaaferowane. Wszystkie rzuciły się do małego, na przemian ściskając i upominając, by nigdy więcej tak nie znikał. Minutę później w progu stanął Antek, a zaraz za nim pojawił się Paweł.
- Znalazła się łachudra? - spytał siląc się na groźny ton, choć widać było, że na widok syna całego i zdrowego w ramionach matki kamień spadł mu z serca. - Przeszukaliśmy całe podwórze.
- Był u Marcela i Patryka – wyjaśniła Monika. Wydawało mi się, ze w tej samej chwili cała rodzina odetchnęła z ulgą.
- No tak, tam nie zajrzeliśmy – zauważył Antek. Do kuchni wszedł Marcel.
- Co się stało? - spytał widząc całą rodzinę na nogach.
- Zdaje się, że nasz podrzutek był uciekinierem – odparłem.
- Aha. Przyszedł do nas nad ranem, więc uznałem, ze nic się nie stanie, jak pozwolę mu spać z nami – usprawiedliwiał się Marcel.
- Nic się nie stało, on już tak ma. Tylko że kiedy zobaczyłam otwarte drzwi... - Monika urwała w pół zdania i mocniej przytuliła synka, a mnie coś ścisnęło za serce. Nagle przypomniałem sobie jak matka zostawiła mnie kiedyś w supermarkecie, a kiedy policjant wezwany przez ochronę obiektu przyprowadził mnie do domu, to jeszcze mi się dostało za to, że się jej nie trzymałem. Byłem jeszcze zbyt mały, by móc się bronić przed jej atakami, mówiąc na przykład, że to ona kazała mi czekać, a potem o mnie zapomniała i wróciła do domu jakby nigdy nic. Jak tak pomyślę to często tak robiła...
- Straciłeś status jedynej przytulanki, Antoś – zażartował Paweł. Mężczyzna wzruszył ramionami i westchnął teatralnie.
- Jakoś to przeżyję.
Zaśmialiśmy się krótko, po czym Monika kazała nam siadać do śniadania.
- Pogrzeb jest o jedenastej – oznajmiła. Usiedliśmy wokół długiego owalnego stołu w jadalni, a pani domu zniknęła w kuchni oddając malca pod opiekę... Marcela. Już po chwili mojego chłopaka obsiadły Laura i Amelia, co zmusiło mnie do dołączenia do męskiej części rodziny.
- Jak się spało? - zagadnął Paweł.
- Wygodnie – odparłem zgodnie z prawdą. Materac w łóżku był tak wygodny, że nie miałem ochoty wstawać.
- Długo się znacie? - spytał ruchem głowy wskazując Marcela zajętego konwersacją z dziewczynkami. Znów uderzyła mnie myśl, że fantastycznie wygląda otoczony małoletnimi i z małym dzieckiem na kolanach.
- Od liceum. Będzie z dziesięć lat.
- To sporo – stwierdził mężczyzna z uznaniem. - My z Moniką poznaliśmy się w dniu, kiedy ojciec miał wypadek. Ja odwiedzałem kumpla, któremu rękę wkręciło do młynka na zboże, a ona przyszła do ojca. Od razu wpadła mi w oko – uśmiechnął się.
- Nie bałeś się jej ojca? - zaciekawiło mnie. Przecież facet był niezrównoważony!
- Nie bardzo. Uznałem, że warto. I nadal tak myślę – uśmiechnął się z czułością zerkając na Monikę rozstawiającą talerze na stole. Zazdrościłem tu trochę tego szczęścia, choć i ja nie miałem na co narzekać. Miałem pracę, w końcu wyprowadziłem się od rodziców, no i był ze mną Marcel. Czegóż więcej chcieć? Cóż, znalazłoby się coś...
- Długo jesteście razem? - spytał Antek, przyglądając mi się ciekawie, choć bez widocznej agresji czy odrazy.
- Kilka tygodni – odpowiedziałem, choć właściwie nie byłem pewien ile już minęło. Jakoś nigdy nie interesowało mnie coś takiego, jak liczenie wspólnie spędzonego czasu. Czy ja wyglądam na napaloną nastolatkę?
- Patryk, mógłbyś zabrać Antka swoim samochodem do kościoła? My weźmiemy dziewczynki i małego – spytała Monika, dosiadając się do mnie.
- Nie ma sprawy – odparłem.
- I ja! - wykrzyknął maluch wyciągając krótką rączkę najwyżej jak mógł. - Ja tes kcem!
- Krzysiu... - zaczęła kobieta, ale Marcel zaraz jej przerwał.
- Weźmiemy go – oznajmił, rzucając mi proszące spojrzenie. Skinąłem głową.
- Mogę zabrać ich obu, nie ma problemu.
- Dziękuję. Dzięki tobie nie będziemy musieli brać obu samochodów – uśmiechnęła się do mnie.
- Zwłaszcza, że jeden nie ma hamulców – mruknął pod nosem Paweł.
- Bo jego właściciel skąpi na mechanika – dodała Monika.
- Tater za dużo bierze, a to jest do zrobienia od ręki!
- Więc zrób i nie marudź – ucięła Monika i Paweł zamilkł rzucając jej tylko rozbawione spojrzenie. Nawet sprzeczka w tym domu wyglądała bardziej na element zabawy, niż prawdziwą kłótnię. Nie to, co u mnie.
Po śniadaniu udaliśmy się z Marcelem do sypialni, którą Monika dla nas przeznaczyła i przebraliśmy się, a ja zdążyłem się jeszcze ogolić. Potem wsiedliśmy do samochodów i udaliśmy się do kościoła. Mi z przodu towarzyszył Antek, bo Krzyś uparł się, że chce siedzieć z „ujkiem Macelem” i żaden z nas nie miał tu nic do gadania. Trumna z ciałem zmarłego była już w kościele. Stała na podwyższeniu w nawie głównej zaraz przed ołtarzem, a za nią ustawione były dwie ławy, an których usiedliśmy. Poza nami kościół był pusty, więc ksiądz szybko odprawił ceremonię, by czym prędzej wrócić na plebanię. W drodze na cmentarzyk mieszczący się zaraz za kościołem, mały Krzyś trafił w moje ręce, gdyż jak sam stwierdził, tak „będzie wyżej”. Trumna została umieszczona w dole i czym prędzej zasypana ziemią. Paweł zatknął drewniany krzyż u wezgłowia a Monika i Antek położyli na ziemi dwa wieńce i kilka zniczy. Postaliśmy jeszcze chwilę, po czym Monika ze słyszalną w głosie ulgą oznajmiła, że „już po wszystkim” i odwróciła się, by odejść. Ruszyliśmy za nią. Ja ze śpiącym Krzysiem na ręku, Paweł i Antek z dziewczynkami. Marcel po raz pierwszy odkąd zjawiliśmy się u jego siostry uśmiechnął się do mnie i trzymając się mojej kurtki jak małe dziecko, szedł u mego boku.
Monika zmusiła nas do zostania na jeszcze jedną noc, choć Marcel uparcie twierdził, że musimy jechać, bo mamy jutro pracę, ale ja uważałem, ze tak będzie lepiej. W końcu, nie widzieli się od tylu lat, więc powinni chociaż pogadać. Poza tym, czułem się u nich tak dobrze, że jakoś nie miałem ochoty wracać do miasta.
Jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się sporo nowych informacji na temat rolnictwa, sadzenia i uprawy buraków i rzepaku, że w nocy śniło mi się, że stoję na polu pełnym żółtego kwiecia. Marcela zostawiłem z siostrami i bratem, zabierając ze sobą Krzysia w ramach „spaceru” po włościach. Paweł starał się odciągnąć nasz powrót do domu jak najdłużej, dając tym samym czas rodzeństwu na rozmowę. Marcel upierał się, że dziewczynki go nie pamiętają, bo przecież były jeszcze małe, kiedy odszedł z domu. Jak się później okazało, starsza z nich, Laura, poznała go od razu tylko była zbyt onieśmielona by zwyczajnie podbiec do niego i rzucić mu się na szyję. Obie były szczęśliwe, że odzyskały brata, podobnie zresztą jak i starsze rodzeństwo. Kiedy wieczorem kładliśmy się spać, Marcel wtulony w moje plecy powiedział:
- Dobrze mieć rodzeństwo.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Skąd mogłem wiedzieć? Byłem jedynakiem.
Kiedy odjeżdżaliśmy następnego ranka żegnani przez uśmiechniętych domowników, Marcel wyglądał na szczęśliwego. Pół drogi z nieniknącym uśmiechem na ustach przyglądał się kwiatom, które mróz nocą wymalował na szybach auta. Wyglądał jakby zrzucił z serca wielki ciężar. Cieszyłem się jego szczęściem, które utrzymywało się jeszcze przez długi czas. Byłem trochę zazdrosny, gdy Marcel godzinami wisiał na telefonie lub serfował w sieci gadając z Moniką lub Antkiem, zupełnie tracąc mną zainteresowanie. Wybaczałem, bo przecież sam się niejako do tego przyczyniłem, co nie zmieniało faktu, że nagle stałem się tym przysłowiowym piątym kołem. Mój humor pogarszały jeszcze wizyty u rodziców, którzy wciąż powtarzali mi, że to nienormalne mieszkać i sypiać z innym facetem. Słowo „gej” jakoś nie mogło przejść im przez gardło. Naprawdę usiłowałem nie porównywać moich rodziców z rodziną Marcela, ale to jakoś samo wychodziło. Zresztą, nie było co porównywać, bo za każdym razem wychodziło na to, że wychowywałem się wśród patologii. Poza tym, również w pracy zacząłem zauważać niechęć ze strony niektórych współpracowników. Raz usłyszałem nawet słowo „pedał” w odniesieniu do mojej osoby. Wiedziałem, że nie będzie lekko, ale nie sądziłem, że to tak zaboli. Marcel wyśmiał moje obawy i powiedział, żebym nie przejmował się, bo oni tylko zazdroszczą mojego szczęścia. Problem w tym, że z dnia na dzień czułem się coraz mniej szczęśliwy. Naszły mnie poważne wątpliwości, o których wolałem nie mówić Marcelowi, choć nie miałem nikogo innego komu mógłbym się zwierzyć. Ukryłem więc wszystkie te uczucia głęboko przed światem, starając się nie myśleć i nie mieć wątpliwości. Okazało się to trudniejsze niż sądziłem i czasami nie mogłem przez to spać. Myślałem nawet, że może lepiej byłoby się zabić, niż męczyć dłużej, ale byłem zbyt wielkim tchórzem, by targnąć się na własne życie. Zazdrościłem Marcelowi tej jego naiwnej beztroski. Zachowywał się jakby nic i nikt nie mógł go skrzywdzić, ani słowem, ani czynem. W naszej małej rodzince to on był tym odważnym, podczas gdy mnie dostała się rola porcelanowego bibelotu, który łatwo zbić. I czułem się rozbity. Matka mną gardziła, bo się urodziłem, choć wcale nie chciała mieć dzieci. Ojciec mnie nienawidził, bo musiał się ożenić z ciężarną matką inaczej mój dziadek i wuj by go pobili. Tyle się tego nasłuchałem przez te wszystkie lata, że znałem na pamięć całą historię i mógłbym powtórzyć bez zająknięcia każdą obelgę, którą usłyszałem pod swoim adresem od rodziców. Gdybym był wredny odszedłbym z domu i nie wracał, zwłaszcza teraz, kiedy najbardziej potrzebują pomocy, bo ojciec wciąż wpada w kłopoty. Niestety nie byłem. Wytresowali mnie na posłusznego psa, który nie ma swojego zdania i robi co mu się każe. Jedynym przejawem buntu w moim przypadku było zamieszkanie i związanie się z Marcelem.
Odkąd sięgał pamięcią zawsze byłem świadomy tego, że jestem niechcianym członkiem rodziny, o czym wszyscy mówili wprost nie martwiąc się tym, że słyszę i rozumiem ich słowa. Ojciec powtarzał, że gdyby nie ja nie musiałby się żenić i teraz leżałby zapewne na plaży z piwem w ręku z dwoma pięknymi panienkami u boku. Matka przeklinała moje przyjście na świat użalając się jednocześnie na utratę figury, dzięki której w młodości oglądali się za nią oficerowie. Co do tego mieli wojskowi nie wiem, ale nie omieszkała o nich wspomnieć przy każdej opowieści. Nawet dziadek, kiedy jeszcze żył, miał mi za złe, że przeze mnie jego córunia zniszczyła sobie życie z pijakiem i złodziejem. A przecież to nie moja wina, że jako zaledwie siedemnastoletnia gówniara puściła się z pierwszym lepszym na jakiejś dyskotece.
Jako że moi rodzice czuli się zobligowani jedynie do karmienia mnie i wyposażania w odzież i książki szkolne, nie interesowało ich to, że w każdej szkole byłem popychadłem. Nawet kiedy chodziłem posiniaczony i zapłakany, oni widzieli tylko ubrudzone ubranie, na które wydawali „swoje ciężko zarobione pieniądze”. Kiedy opowiedziałem o swoim nieszczęściu i krzywdzie szkolnemu pedagogowi, po krótkiej rozmowie z moimi rodzicami zanotował w swoich papierkach, że mam skłonność do wyolbrzymiania i zmyślania nieprawdziwych zdarzeń. Po tym wydarzeniu nauczyłem się milczeć na temat sińców, podartych ubrań i strachu przed chodzeniem do szkoły, cierpliwie wysłuchując wrzasków matki i przekleństw pijanego ojca.
Kiedy poznałem Marcela wydawało mi się, że mój los się odwrócił. W końcu czułem się bezpieczny i nie tak osamotniony. Choć niewiele o sobie mówił to wiedziałem, że też nie ma lekko w domu. Podobnie jak ja chodził czasami z podbitym okiem lub sińcem na czole. Wtedy obaj mówiliśmy, że pobiliśmy się o jakieś głupstwo, prawdę zachowując dla siebie. Od początku czułem z nim silną więź. Może dlatego że obaj pochodziliśmy ze świata pełnego krzyku i bólu? Jego bił ojciec, mnie katowali „koledzy”. Nie przeszkadzało mi, że jest gejem, choć nie raz słyszałem wyzwiska rzucane pod jego adresem. Zwykle z daleka, gdyż Marcel potrafił przetrzepać skórę za mniejsze przewinienia.
Wiedziałem już wtedy, że świat krzywo patrzy na takie związki, ale dopóki sam nie stałem się ofiarą agresji nie obchodziło mnie to. Byłem w pełni świadomy tego, co mnie czeka, jeśli zwiążę się z Marcelem, ale sądziłem, że lepiej sobie z tym poradzę. Wyglądało jednak na to, że powrócił strach, który nie tak dawno udało mi się jakoś opanować. Nie potrafiłem sobie z tym poradzić, tak jak Marcel. On był silny, przyzwyczaił się do tego, że niektórzy ludzie nie akceptują jego stylu życia. Ja zawsze byłem ofiarą, żyłem w ciągłym strachu i poczuciu winy, w które wpędzali mnie oprawcy. Słowa takie jak „nie przejmuj się tym”, które często słyszałem od Marcela w ogóle do mnie nie trafiały. Bałem się, że długo nie wytrzymam w takim stanie, udając że mnie to nie rusza, podczas gdy przeżywałem każdy najdrobniejszy nawet problem jakby był to koniec świata i często coś we mnie wyło z przerażenia. Nie mogłem spać, wybuchałem płaczem z byle powodu jak dzieciak, unikałem niepotrzebnych kontaktów z ludźmi. W pracy zmuszałem się do zachowywania profesjonalnie i spokojnie, a zaraz po powrocie do domu zamykałem się w łazience i wciskając w kącik za wanną ryczałem jak małe dziecko. Trwało to zwykle kilka minut, po czym przemywałem oczy zimną wodą i jakby nigdy nic wychodziłem z fałszywym uśmiechem na twarzy. Marcel nawet jeśli coś zauważył to nie komentował, zwykle zajęty długimi rozmowami z siostrą. Wtedy właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że mimo jego obecności w moim życiu nadal jestem sam. Byłem zły na siebie, że nie potrafię zrobić tego, co mi radził i po prostu olać wszystko i wszystkich. To nie byłem ja! Nie umiałem wybaczyć i zapomnieć, przestać się bać lub martwić. Potrzebowałem wsparcia, którego nikt nie chciał mi dać. Nawet mój niegdyś najlepszy, bo jedyny, przyjaciel. Tęskniłem za tym Marcelem, który w takich wypadkach potrafił mi przywalić i kazać wziąć się w garść. Obawiałem się jednak, że tamten Marcel zniknął na dobre zastąpiony szczęśliwym człowiekiem, który nagle odkrył uroki życia rodzinnego.
Parszywy los zabierał mi wszystko. Wiedziałem, że tak będzie, kiedy po raz pierwszy poczułem, że wszystko przybiera szczęśliwy obrót. Ale to szczęście przyszło zbyt nagle, a to nie mogło się dobrze skończyć. Wciąż jednak utrzymywałem mój fałszywy uśmiech, udając że wszystko jest w jak najlepszym porządku, sam siebie oszukując, że cieszy mnie szczęście najlepszego przyjaciela. Tylko ja i ten tam w niebie, o ile istniał, wiedzieliśmy jak cholernie zazdrościłem mu tego happy endu.
Miałem jeszcze jedną drogę ucieczki, o której jednak wolałem na razie nie myśleć, gdyż był to krok ostateczny. Lubiłem jednak planować kolejne jego etapy, zastanawiać się nad reakcjami bliskich na wiadomość o mojej śmierci. To wszystko, choć może brzmi absurdalnie, ratowało mi życie. Było moim ostatecznym pocieszeniem, zaraz po marzeniach o życiu, które mógłbym teraz prowadzić, gdybym nie był taki żałosny. Co ciekawe w żadnym z tych wyobrażeń nie było ani moich rodziców, ani Marcela. Czyżby nadszedł wreszcie mój czas na bunt? Jak to mówią: „lepiej późno niż wcale”.
Jednak któregoś wieczora moje nerwy nie wytrzymały ciągłego napięcia, niepewności i strachu. Zbliżały się Walentynki, a mój facet spędzał właśnie weekend u swojej niedawno odzyskanej rodziny. Miał wrócić nazajutrz, więc wziąłem się za sprzątanie mieszkania. Nie wiem właściwie co się stało, ani po co wyciągnąłem z szafki szklanki. Może chciałem wytrzeć półki? Skończyło się jednak na tym, że zły na Marcela za to, że nie zabrał mnie ze sobą, z całej siły walnąłem pięścią w jedną ze szklanek. Naczynie roztrzaskało się w drobny mak raniąc moją dłoń. Dopiero kiedy zobaczyłem krew zdałem sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Przestraszyłem się nie na żarty. Oczywiście od razu włożyłem rękę pod bieżącą wodę i sycząc z bólu usunąłem kawałki szkła, które wbiły mi się w skórę. Małe ranki w końcu przestały krwawić. Zrobiłem sobie prowizoryczny opatrunek, sprzątnąłem szkło do śmietnika i starłem krew z blatu, po czym jak gdyby nigdy nic położyłem się spać. Dopiero późno w nocy obudziwszy się z krótkiej drzemki, dotarło do mnie, że zrobiłem to wszystko ze świadomością tego, jakie będą konsekwencje. Tego byłem pewny i wyglądało na to, że bez fachowej pomocy się w moim przypadku nie obędzie.
Nie spałem, kiedy Marcel wrócił. Była prawie ósma, gdy zajrzał do sypialni i na palcach podszedł do łóżka. Leżałem odwrócony do niego plecami, udając że śpię. Poczułem jak materac ugina się pod jego ciężarem i po chwili poczułem jego ciepły oddech na swoim policzku.
- Wiem, ze nie śpisz – szepnął mi do ucha. - Co ci się stało? - spytał z troską, ostrożnie dotykając bandaża.
- Zbiłem szklankę – odparłem zgodnie z prawdą. Poniekąd.
- Coś poważnego? - zaniepokoił się.
- Nic, co trzeba by szyć – uspokoiłem.
- To dobrze – cmoknął mnie w skroń.
- Marcel, musimy pogadać – zagadnąłem. Chciałem mu powiedzieć o wszystkim, o strachu, powrocie do pierdołowatości i całej reszcie, kiedy zupełnie mnie ignorując, powiedział:
- A wiesz, Monika zaprosiła nas na następny weekend. Pojedziemy, prawda? - zapytał, choć było to raczej pytanie retoryczne. Widziałem jego wesoły uśmieszek i mogłem być pewny, że pojedzie ze mną czy bez. Kiwnąłem głową na znak zgody, postanawiając odłożyć tę rozmowę na kiedy indziej.
Tydzień ciągnął mi się w nieskończoność i w czwartek miąłem już wszystkiego dość do tego stopnia, że wystarczyła iskra, żebym rzucił to wszystko w cholerę. Na szczęście jakoś udało mi się wytrwać do tej nieszczęsnej soboty. Nie wiem sam na co byłem zły, ale całą drogę do rodzinnej wsi Marcela warczałem i szczerzyłem wściekle zęby na każdego kierowcę, który ośmielił się mnie wyprzedzić, lub wlókł się jakby szedł pieszo. Marcel zerkał na mnie co jakiś czas i wybuchał śmiechem w odpowiedzi na moje fochy, co doprowadzało mnie do szewskiej pasji. Raz czy dwa zastanawiałem się nawet nad wypchnięciem go z auta do jakiegoś rowu, jednak szybko zrezygnowałem z tego pomysłu. Aż taki wredny nie byłem.
Dotarliśmy na miejsce w rekordowym czasie. Podczas gdy Marcel witał się wylewnie z rodzeństwem, ja i Paweł dyskutowaliśmy na temat nowego auta. A właśnie, zdaje się, że zapomniałem wspomnieć. Kupiłem auto, moje własne, mniejsze od combi rodziców, ale dla nas dwóch wystarczy, zwłaszcza, że nie planowaliśmy zakładać rodziny... Kosztowało mnie dwie wypłaty, ale jeździło i byłem z niego wyjątkowo zadowolony. Przede wszystkim dlatego, że w końcu miałem coś swojego.
Przez większość wieczoru milczałem uśmiechając się grzecznie do wszystkich, pozwalając siedzącemu na moich kolanach małemu Krzysiowi bawić się kluczykami do auta. Wrzucał je do pustego kubeczka, a potem próbował wyciągać łyżeczką, mając przy tym taki ubaw, że nawet mnie udzielił się jego dobry nastrój. Po obiedzie życie rodzinne skupiło się na telewizorze w pokoju dziennym. Paweł wrócił do swoich zajęć, a Antek zabawiał dzieciaki. Marcel i Monika siedzieli przy stoliku w kącie dyskutując o czymś zawzięcie. Z początku nie bardzo mnie to interesowało, dopiero kiedy wyszedłem do kuchni napić się czegoś, niechcący usłyszałem kawałek rozmowy.
- Co się z nim dzieje? - spytała Monika przyciszonym głosem.
- Z kim? - zdziwił się Marcel.
- No jak to z kim? Z Patrykiem! Nie zauważyłeś, że się dziwnie zachowuje? - tym razem to Monika wydawała się zdumiona.
- Nooo... Rzeczywiście jest ostatnio nie w sosie, ale przejdzie mu – zapewnił przyjaciel. Omal nie parsknąłem śmiechem. Ciekawe skąd to wiedział, skoro nawet ja nie miałem pojęcia co to jest, skąd się wzięło i jak długo będzie mnie męczyć.
- Nie w sobie to ja jestem codziennie jak muszę wcześnie wstać, Marcel. Naprawdę, jesteście razem a ty nie zauważyłeś nawet, że z twoim partnerem coś się dzieje?!
Marcel zaśmiał się krótko.
- Od razu widać, że go wcześniej nie znałaś – powiedział. - W liceum często się tak zachowywał, a nawet gorzej... - urwał i zapadło milczenie, które przerwała w końcu Monika.
- No właśnie – powiedziała i na tym rozmowa o mnie się skończyła. Wróciłem do pokoju jakby nigdy nic, uśmiechając się lekko. Cholera, wyglądało na to, że jednak wracam do punktu wyjścia...
Wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku, Marcel dźgnął mnie palcem w ramię.
- Auć! Co jest? - obróciłem głowę w jego stronę.
- Patyś, czy ty jesteś ze mną szczęśliwy? - zapytał nagle.
- Jestem – odparłem powracając do kontemplacji sufitu, który nagle okazał się wyjątkowo zajmujący. Niedługo potem Marcel zgasił światło i odwrócił się do mnie plecami. Nie potrafiłem powiedzieć czy jest na mnie zły, ale nie mogłem się zebrać w sobie, by go przeprosić lub przytulić i zapewnić, że jestem zajebiście szczęśliwy. Nie wiedziałem po prostu jak to zrobić. Od tego dnia Marcel dziwnie mi się przyglądał. Uważnie, jakby bał się, że zrobię coś głupiego.
Ale ja nie zamierzałem jak na razie nic robić, może prócz zasięgnięcia specjalistycznej porady, co zrobiłem z początku następnego tygodnia. Psychiatra, z który miałem do czynienia był starszym szpakowatym mężczyzną o przyjemnym wyrazie twarzy i miłym uśmiechu. Wysłuchał mnie uważnie (nie wgapiając się w ekran komputera, jak jego poprzednicy), zadawał rzeczowe pytania, w końcu zapisał coś na kartce, która z kolei podał mnie. Okazało się, że była to recepta.
- Czy naprawdę mi tego trzeba? - spytałem z powątpiewaniem.
- Na pewno nie zaszkodzi – odparł lekarz uśmiechając się grzecznie, choć w tej chwili jego grymas wydał mi się raczej obraźliwy, jakby śmiał się ze mnie, a nie próbował pomóc. Wziąłem jednak receptę i wykupiłem prochy. Pierwszą dawkę wziąłem jeszcze tego samego dnia, ale nie potrafiłem powiedzieć czy mi pomogła, choć z całą pewnością uśpiła. Następnego dnia obudziłem się tak zmęczony, jakbym w ogóle nie spał. Pokręciłem się jak zombie po mieszkaniu, wziąłem prysznic, który teoretycznie miał mnie rozbudzić, a czego nie zrobił. Ubrałem się poganiany przez Marcela łypiącego na mnie podejrzliwie, zjadłem śniadanie, które przede mną postawił i wyszedłem do pracy. Obawiając się, że zasnę przez kółkiem pojechałem autobusem. W pracy nie mogłem się skupić, wciąż coś przewracałem (na szczęście nie zbiłem niczego), w końcu pomyliłem się przy wystawianiu rachunku klientom, przez co dostałem ochrzan od szefowej. Widząc, że nie nadaję się do życia kazała mi wrócić do domu i się przespać, a potem udać do lekarza, bo „wyglądałem na chorego”. Pomyślałem, że to przez te proszki, ale nie przestałem ich brać. Może kiedy się przyzwyczaję nie będą mnie tak usypiać. Już w domu napisałem do Marcela, że wcześniej wróciłem i zrobię coś na obiad. Nie wiem, czy odpisał, bo zaraz usnąłem. Obudziłem się kilka godzin później. W mieszkaniu było ciemno, co znaczyło, że Marcel jeszcze nie wrócił. Podniosłem się i zaraz zakręciło mi się w głowie, co z kolei rozśmieszyło mnie. Wstałem i podreptałem do kuchni, w końcu obiecałem mojemu facetowi, że zrobię obiad. Kiedy jednak spojrzałem na wyświetlacz komórki, okazało się, że wcale nie muszę. Marcel napisał, że przyniesie coś z restauracji. Można było wnioskować, ze ma dobry dzień. Uśmiechnąłem się. Cóż, mniej roboty dla mnie. Posprzątałem tylko trochę i włączyłem telewizor chcąc zabić czymś nudę oczekiwania. Obejrzałem kilka wydań wiadomości, „Trudne sprawy” czy coś podobnego, jakiś polski serial medyczny, polski serial obyczajowy i kryminał, który nic a nic mnie nie wciągnął. Od razu wiedziałem kim był zabójca. Nagle w drzwiach stanął Marcel z szerokim uśmiechem na ustach.
- Witaj słońce! - przywitał się i z siatkami pełnymi... czegoś, ruszył do kuchni. Podążyłem za nim, bo żołądek skręcał mi się z głodu. Marcel nucił pod nosem wyjmując z toreb zapakowane w przezroczyste pudełeczka smakowitości. Objąłem go w pasie i zanurzyłem nos w jego włosy tuż za uchem. Pachniał czymś słodkim, czego nie potrafiłem sklasyfikować.
- Zebrało ci się na czułości? - spytał ze śmiechem wykręcając się trochę, bo miał w tym miejscu łaskotki.
- Mogę cię mieć na deser? - zapytałem bez ogródek. Marcel przerwał swoje zajęcie, odwrócił się powoli twarzą do mnie z bardzo, ale to bardzo zaskoczoną miną. Zaskoczoną, ale i zadowoloną.
- Na pewno chcesz czekać do deseru? - upewnił się. Nie, nie chciałem. Kolacja musiała poczekać.