Tylko się nie bój 19
Dodane przez Aquarius dnia Marca 21 2013 17:05:57


Siedział na kanapie, pochylony do przodu z łokciami opartymi o kolana. Na stoliku przed nim stała zielona butelka z oderwanymi etykietkami – porwany papier leżał obok - zostały tylko białe resztki tam, gdzie klej trzymał mocniej, w połowie pusta. Obok butelki stała metalowa otwarta kasetka. W środku znajdowały się różnego rodzaju drobiazgi, papiery, jakieś zdjęcia.
Jeden z tych drobiazgów obracał pomiędzy palcami. Zachodzące właśnie słońce, co rusz odbijało się w srebrze sygnetu – maski z trzema parami oczu.

Stali w dwóch czwórkach, przyklejeni do ściany, z uniesionymi lufami m4-órek; po sąsiednich budynkach przeźlizgiwały się wiązki laserów, widoczne tylko dla oczu celowników noktowizyjnych; gotowi w każdej chwili zareagować. Osiem osób – nie rozpoznasz czy kobieta, czy mężczyzna – w identycznych strojach, bez oznaczeń stopni, bez żadnej flagi, w kamuflażu nie używanym przez żadną znaną armię. Na głowach hełmy, na oczach okulary z żółtymi szybkami, twarze zasłonięte. Korpusy zamknięte w pancerze kevlarowych kamizelek i płyt SAPI. Dopiero jak się przyjrzeć widać różnice – inaczej przyczepione do kamizelki ładownice, inny model okularów, inny kolor rękawiczek. Jeden na nakolanniku ma 0RH+, inny ABRH-. U jednego za paskami MOLLE zatknięte są nożyczki z zakrzywionymi ostrzami. Drugi trzyma karabin oparty o lewę ramię.
Zaczęło się robić szaro. Słońce obejrzało się w szybach ostatnich pięter budynku – jakiegoś urzędu, albo może niewielkiej szkoły. Kolejnego, który mieli dzisiaj przeszukać i w razie potrzeby "oczyścić".
Pierwszy z prawej uniósł dłoń nad lewę ramię; błysnął srebren sygnet na serdecznym palcu, gdzie palec rękawiczki został obcięty; pierwszy z lewej stał już z ręką na klamce. Trzy, dwa, jeden - odliczane w ciszy na palcach. Drzwi zostają szarpnięte i cienie wsuwają się do środka. W budynku panuje zupełna cisza i jest ciemniej niż na zewnątrz - nigdzie nie palą się żadne światła. Suną na ugietych lekko nogach, pochyleni i przytuleni do ściań korytarza i do swoich pleców. Wychodzą do holu. Przedostatni w każdej czwórce podnosi karabin, przeszukując lobby, gotowy oddać strzał na najmniejszy cień ruchu. Ale nikt się nie porusza. Cisza, słychać tylko szuranie ich butów, czasem stuknie jakiś element oporządzenia.
Wchodzą głębiej w budynek. Wygląda, jakby nikt tutaj od bardzo dawna nie zaglądał. Podłogę zaściełają porzucone w pośpiechu papiery i potłuczone szkło, które musiało urodzić się z ziemi, bo nie widać żadnych rozbitych szyb. W powietrzu unosi się kurz. Ten sam, który grubą warstwą odłożył się na regałach, półkach, biurkach. Pewnie drażniłby przy oddychaniu, gdyby nie szalokiminarki, które każdy z nich ma na twarzy. W doniczkach smętnie stoją suche badyle jakiś dawno zdechłych roślinek. Nie widać żadnych wcześniejszych kroków. Wszystko absolutnie nieporuszone. Nikt nie powiedział ani słowa, ale wszyscy to przeczuwali – pułapka. Nie wierzyli by mieli takie szczęście, że budynek po prostu okaże się pusty. Dłonie automatycznie zaciskają się mocniej na chwytach karabinów, kciuki przysuwają się bliżej przełącznika zabezpieczenia. Oczy szybciej przesuwają się z rogu do rogu.
Kolejny gest ponad ramieniem, wydany przez tego samego człowieka, co wcześniej i jedna z drużyn rusza po schodach na lobby. Tutaj szkła jest więcej, ale wiadomo skąd pochodzi - ze szklanych ściań oddzielających małe pokoiki. W każdym stoi biurko, kilka krzeseł i jakieś szafy. W każdym może ktoś być. Ale nie ma. Wracają do czekającej na dole drużyny. Kolejny gest i ruszają dalej.
Cisza. Ruch. Czarne oko lufy przesuwa się w tamtą stronę, wiatr poruszył kartką papieru. Nikogo nie ma.
Idą dalej nie pozwalając sobie na rozluźnienie. Później ciało będzie musiało zapłacić za taki długi stan adrenalinowego pobudzenia.
Kolejny korytarz – wąski z drzwiami po obu stronach. Niektóre z nich są otwarte do wewnątrz dalszych pomieszczeń, inne wyrwane smętnie zwisają z zawiasów. Tylko nieliczne wciąż tkwią we framugach. Jeżeli ktoś ukrywa się w dalszych pomieszczeniach, to usłyszy ich zanim do niego dotrą. Będzie czekał doskonale przygotowany. Uderzenie buta o but, klepnięcie w ramię i wchodzą do kolejnych pokoi; wszystkie wyglądają identycznie – niewielkie salki z oknami na zewnętrz; znowu pusto. Nerwy napięte, jak struny gitary. Wszyscy gdzieś w środku przeczuwają, że nie wyjdą z tego budynku po cichu.
Pierwszy z nich wpada do pokoju, drugi zaraz za nim. Obok uszu przelatuje pocisk, wbija się w ścianę, posyłając w powietrze pył tynku.. W zielonym świecie celownika doskonale widać postać, kryjącą się za potężnym biurkiem. Z białą kropką laseru na czubku głowy.
Policzek przytula się bliżej kolby. Kciuk odbezpiecza broń, palec przesuwa się na spust, naciska spokojnie. Gdzieś w środku czarnego kompozytu iglica uderza w spłonkę, odpala ładunek. Nabój mknie przez lufę. Zamek spustu otwiera się i wyrzuca pustą łuskę – turla się z brzękiem po podłodze. Kolba uderza w ramię odrzutem. Kolejny cukierek naboju trafia pod iglicę. Nim jeszcze nabój uderzy w cel, nim jeszcze martwe ciało uderzy głucho o podłogę, lufa przesuwa się szukając kolejnego celu. Palec znowu naciska spust. Obok słychać szczęknięcia drugiego karabinu.
Pięc sekund. Cisza.
Podchodzą bliżej; nie patrzą na nieruchome twarze; szybkie spojrzenie po oporządzeniu – tak jak myśleli, gdzieś niedaleko ukrywa się jakiś Fraccion Espady. Zostawiają martwe ciała i wychodzą.
Ten pokój jest już "czysty".


Ktoś zapukał.
Wrzucił sygnet to kasetki, kasetkę zamknął i schował pod łóżko. Wstał i poszedł otworzyć drzwi.

***

Z pomiędzy miękkich, lekko uśmiechniętych, kobiecych ust wąskim strumieniem umknął papierosowy dym, by zaraz rozpłynąć się w powietrzu, dołączyć do zbierającej się pod sufitem chmury i stłumić światło. W oddali słychać było uderzające o siebie ciężkie kule. Cichy stukot białej bili uciekającej za zieloną - snooker. Właśnie zagrywający pomarańczowłosy chłopak uśmiechnął się i skinął głową na stojącego po drugiej stronie towarzysza.
Ten oparł się o bandę i popatrzył po stole, sięgnął po piwo. Gorzki napój przelał się przez gardło.

Strach. Strach, który sprawia że nawet ślina smakuje gorzko. Strach związujący bebechy w ciasny supeł. Strach, którego nie powinien odczuwać. Strach, który nie pozwalał oderwać wzroku od leżącej przed nim porysowanej mapy. Strach, który kazał patrzeć na ten kawałek papieru, jakby mógł wypalić w nim dziurę, przez którą może udałoby im się ucieć. Strach przed rozpaczą powoli rosnącą z tyłu głowy.
Rozpacz. Rozpacz smakująca jak wymiociny. Rozpacz, która każe pokłonić się i ukryć twarz we własnych dłoniach. Rozpacz, że tym razem im się nie uda. Rozpacz, że to dla tamtych przyszła pomoc, a nie dla nich. Rozpacz ucieczki, która nie mogła się powieść. Rozpacz, bo nie potrafił uratować tych dwudziestu ludzi, którzy mu zaufali. Rozpacz, że straci swoje stado. Rozpacz rodząca wściekłość.
Wściekłość. Wsciekłość zgrzytająca żelazem, szybko płynącej krwi, w ustach. Wściekłość, która zaciska palce na brzegu zakurzonego biurka. Wściekłość wykrzywiająca brudną twarz w grymas. Wściekłość na tych, którzy ich ścigali. Wściekłość, że musieli ukrywać się jak szczury. Wściekłość na głód, na brud, na brak amunicji. Wściekłość na powoli zaciskającą się na ich szyjach pętle obławy. Wściekłość, która każe dłoniom chwycić krzesło i cisnąć je o ścianę.
Cisza. Cisza, w której słychać doskonale oddech uciekający spomiędzy zacisniętych zębów. Cisza, w której doskonale słychać szepty z pokoju obok. Cisza przerwana skrzypnięciem drzwi. Cisza, w której podchodzi do niego i patrzy oczami, kryjącymi ten sam strach, tą samą rozpacz i desperację.
Desperacja. Desperacja, która wyciąga jej ramiona w jego stronę. Desperacja, która prosi i błaga spojrzeniem szarych oczu. Desperacja, która przyciąga ich do siebie. Desperacja, która nie pozwala się zatrzymać, gdy ramiona obejmują biodra. Desperacja smakująca solą jej potu i łez na suchych wargach. Desperacja, która rodzi pragnienie.
Pragnienie. Pragnienie z odrobiną dawno zapomnianej słodyczy. Pragnienie elektryzujące, gdy zimne, drobne dłonie wślizgują się pod ubranie i gładzą czarny tatuaż Pragnienie dotknięcia pełnych persi, pocałowania sutków. Pragnienie, przez które drżą odpinające paski dłonie. Pragnienie by jeszcze chwilę pospiesznie żyć. Pragnienie by chociaż przez kilka minut zapomnieć.

Zapomnienie. Zapomnienie, przychodzące wraz z rosnącym podniecieniem. Zapomnienie przynoszone przez pospieszne i niedbałe pocałunki. Zapomnienie jej przyspieszonego oddechu. Zapomnienie jego brutalnych gestów, gdy chwyta jej krótkie włosy. Zapomnienie, gdy po prostu ją bierze. Zapomnienie, gdy wgryza się w jego ramię, by stłumić krzyk bólu. Zapomnienie przynoszone z każdym jego mocnym pchnięciem. Zapomnienie, w którym szepcze jej na ucho obietnice.
Obietnice. Obietnice, że jeszcze będą żyć. Obietnice, że ich stąd wydostanie, choćby miał sobie rękę uciąć. Obietnice słodko-kwaśne swoją własne w nie niewiarą. Obietnice, które milkną po wpływem jej nagle smutnego, ale zdecydowanego spojrzenie.
Decyzja. Decyzja, którą wiedział, że musi podjąć. Decyzja by z dwudziestu, ocalić przynajmniej piętnastu. Decyzja, która boli przede wszystkim jego dumę. Decyzja, która każe zostawić członków stada zbyt słabych, by dalej iść, by walczyć.
Walka. Walka, że samym sobą, gdy wyciąga dłoń, bo broń, po sprzęt, który już nie przyda się tej piątce mężczyzn. Walka, by nie zacząć wrzeszczeć gdy oddają mu karabiny i amunicję, zostawiając tylko pistolety. Walka by nie zwymiotować, gdy patrzy w te zamglone gorączką oczy, które już się pogodziły, już przyjęły do wiadomości, że nie przeżyją.
Przeżyć. Przeżyć pomimo strachu, rozpaczy, wściekłości. Przeżyć podejmując właściwe decyzje, choć by były desperackie. Przeżyć pragnieniem i obietnicami, choć by były płonne. Przeżyć by walczyć. Przeżyć by wygrać.


Pochylił się nad stołem. Oparł kij na wyciągniętej dłoni. Przymierzył się bardzo dokładnie. Uderzył. Biała bila zawirowała, odbiła się od bandy i uderzyła o czerwoną bile posyłając ja do łuzy. Uśmiechnął się szeroko do rudzielca, a potem do siedzącej przy barze i palącej papierosa kobiety.