Ja i moje paranoje 1
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 23 2013 11:22:59


JA I MOJE PARANOJE czyli pamiętnik wariata

1.
Pierwszy rozdział powinien zaczynać się: wesołą lub smutną anegdotką, wspomnieniem, życzeniem, cytatem, powiedzeniem, lub czymkolwiek co zachęci potencjalnego czytelnika do czytania. Podnieci, zainteresuje, wciągnie w treść opowiadanej historii i będzie trzymać w napięciu aż do ostatniej strony. Niestety nie jestem zbyt dobrym pisarzem, więc zacznę zupełnie inaczej.

Kiedy otwieram nowy notatnik, pierwszym uczuciem, które mi towarzyszy jest ekscytacja. Widok świeżej, pachnącej nowością, czystej kartki napawa mnie szczęściem, chwilą ulotnej radości i czymś na kształt natchnienia. Tyle pomysłów przychodzi mi wtedy do głowy, tyle myśli do zapisania, trafnych spostrzeżeń, które w pierwszym zamyśle miały brzmieć mądrze, a potem okazywały się bezsensowne. Nadzieje i marzenia, którymi chciałbym się podzielić z czytelnikami.
Ale biorąc się do pisania, kreśląc wyjątkowo nierówne litery, a potem je zamazując bez opamiętania, bo po zanotowaniu wydały mi się nietrafne, płytkie; wtedy już wiem, że, koniec końców, wszystko spieprzę. Gdy spojrzę na tę samą kartkę dużo później, wszystko co piszę teraz wyda mi się trywialne, głupie i puste, a niegdyś czysta strona dająca mi tyle nadziei, będzie już tylko zamazanym śmieciem. Ach, jak pomyślę ile drzew musiało poświęcić swoje istnienie, żeby idiota mojego pokroju mógł zbezcześcić ją tuszem... Żal mi tej kartki – gdy była pusta, nowa, była interesująca i piękna, ale z czasem stała się tylko kolejnym śmieciem, jednym z wielu w śmietniku.
Hmm... cóż za trafna alegoria świata, albo nawet dorastania, ludzkości samej w sobie. Nowy człowiek jest nadzieją, ten „zapisany” - tylko śmieciem. Może zamiast pisać prozę, zostanę poetą?
Ale do rzeczy! Długi i pretensjonalny (choć mówiący właściwie wszystko) tytuł zobowiązuje do czegoś więcej niż wywodów na temat alegorii. Na przykład do opowiedzenia równie długiej i, mam nadzieję, mniej głupiej historii. Zacznijmy od tego, że jestem wariatem. Bezużytecznym społecznie wyrzutkiem i zamkniętym w sobie hipochondrykiem, który postanowił socjalizować się ze społeczeństwem poprzez specjalistyczne leczenie i... portale społecznościowe. W tym celu właśnie założyłem kilka kont na większych portalach i korzystając z niewidzialności nabytej (polega ona na tym, że istniejesz, można cię dotknąć, a nawet skrzywdzić, ale nikt właściwie nie zwraca na ciebie uwagi, póki nie jesteś potrzebny) podglądam życia innych zastanawiając się po co właściwie powstały takie strony? W teorii miały chyba służyć utrzymywaniu więzi ze znajomymi lub nawiązywaniu nowych znajomości, a gdzie nie spojrzeć tam widać półnagie laski, wdzięczące się do aparatu, w większości nieletnie lub pijane, i... niesamowity wręcz burdel. I nie, nie chodzi mi o ten filmowy dom rozpusty z czerwoną pościelą i ero zabawkami, tylko burdel w sensie bajzel, bałagan, rozrzucone gacie i puste puszki po piwie. Zajebiste tło do robienia fotek, nie ma co. Nastolatki w dzisiejszych czasach są przerażające. Kiedy byłem w ich wieku (dotąd nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak strasznie to brzmi) nawet nie marzyłem o aparacie czy komputerze, a gdyby któreś z moich rodziców zobaczyło u mnie błyszczyk czy insze badziewie, dostałbym lanie. Nie wspominając już o samoopalaczu, czy żelu na włosach... A oni co? Od małego tweetują, kupują coraz to nowe telefony komórkowe, bo mają więcej funkcji niż stare, nawet internet mają w komórkach! I o co właściwie chodzi z tymi wydętymi wargami na każdym zdjęciu? Nawet mężczyźni... choć w sumie, nie wiem, czy to mężczyźni. No, nieważne. Odpuszczę sobie tę kwestię. Zastanawiam się tylko, jak i kiedy się to właściwie stało? Czyżby ten futurystyczny świat, o którym kiedyś tak bardzo marzyliśmy, nagle spadł nam na głowy, kiedy spaliśmy? Czy dlatego nic nie zauważyliśmy? Przegapiliśmy ten moment tak, jak wszystkie końce świata!
Dla mnie świat się skończył, a zarazem rozpoczął na nowo, kiedy musiałem odłożyć książki, założyć krawat i pójść na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną. Wiecie co usłyszałem od niedoszłego pracodawcy? Że mnie nie zatrudni, bo nie mógł zweryfikować moich danych z fejsbukiem... To wtedy właśnie robiłem najgorszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobił człowiek od momentu Stworzenia. Otóż, zamiast oznajmić, iż jestem tak ekscentryczny, że nie posiadam konta internetowego na żadnym ze współczesnych zabawkowych stron light porno; z głupkowatą miną spytałem:
– A co to ten fejsbuk?
Dobrze, że nie spytałem czym miałby sobie zasłużyć mój paskudny ryj, żeby na jakimś fejsbuku być, albo na jakiej planecie wylądowałem. Choć nawet to ostatnie z pewnością nie zaskoczyłoby gościa prowadzącego rozmowę ze mną tak, jak informacja, że nie mam konta na jednym z największych portali w internecie. Ech, kiedy już myślałem, że Nasza Klasa to przeżytek... Wtedy też ów mężczyzna wypowiedział te, jakże znaczące dla mnie słowa, dzięki którym spłynęło na mnie olśnienie.
Otóż powiedział:
– Teraz każdy ma takie konto. Bez fejsbuka nie istniejesz.
Wtedy też uświadomiłem sobie nagle, że, cholera, może właśnie dlatego przez całe życie byłem niewidzialny? Może to jest recepta na wszystko? A może jestem zwykłym durniem, który nie ma pojęcia czego właściwie chce? W każdym razie, zdobyłem się na odwagę i teraz mój krzywy ryj może już podziwiać cały świat. I nieliczni znajomi.
A ja zaczynam się obawiać o moje zdrowie psychiczne coraz bardziej.
Jednak to nie jedyne olśnienie, którego doświadczyłem ostatnimi czasy. W drodze do pełnego zresocjalizowania się w oczach społeczeństwa, jak i moich własnych, musiałem się przełamać i pokonać największą przeszkodę, jaka stała na mojej drodze – siebie. W tym celu udałem się na terapię. Pierwsza wizyta wyglądała tak, że czekałem ponad godzinę przed gabinetem z niespokojnym sercem, by w końcu dowiedzieć się, że lekarz mnie nie przyjmie, bo musi pilnie wyjechać. Recepcjonistka uśmiechając się sztucznie wręczyła mi karteczkę z datą następnej wizyty i grzecznie, acz stanowczo, pożegnała, dając mi do zrozumienia, że czas na mnie i jeśli zaraz nie wyjdę to mnie wyrzuci, lub wyjdzie z siebie. Chyba nie muszę mówić, iż wolałbym, żeby wyskoczyła z ubrania, w końcu młoda była i ładniutka... Ale wracając do rzeczy, do domu wracałem z uśmiechem na twarzy i lekkim sercem. Kto by pomyślał, że terapia mi pomoże, nawet jeśli nie widziałem terapeuty na oczy. Na kolejną czekałem dwa tygodnie, a kiedy już się doczekałem okazało się, że moim lekarzem jest młodzik dopiero co po studiach, który, zamiast zajmować się problemami pacjentów, woli serfować w internecie; co ostatecznie spowodowało, że straciłem do niego zaufanie. A skąd wiedziałem, że bawi się w sieci, zamiast mnie słuchać? Przede wszystkim dlatego, że wciąż wpatrywał się w ekran komputera klikając na klawiaturze, a poza tym, kretyn tak ustawił super, ultra wypasiony płaski monitor, że, chcąc nie chcąc, widziałem wielkie niebieskie litery FACE. Mogłem się domyślić, iż nie była to strona poświęcona faceliffting'owi ani portal randkowy „Faceci do wzięcia od zaraz. Szybcy, zwinni i dyskretni”. Chyba nikogo nie zdziwi jeśli powiem, że zrezygnowałem z usług tego pana, prawda?
Jako że nie uzyskałem specjalistycznej pomocy, postanowiłem zasięgnąć porady przyjaciela. Jak każdy szanujący się nieszczęśnik, którego historia nadaje się do jednego z odcinków „Trudnych spraw”, ja również posiadam zaufanego przyjaciela, który nawet jeśli nie udzieli mądrej rady, to skutecznie, a często również i brutalnie, sprowadzi mnie na ziemię. Mój przyjaciel to metr i sześćdziesiąt centymetrów urody i sukinsyństwa. Niektórzy twierdzą też, choć wcale po nim tego nie widać, iż jest nieco... zniewieściały, choć ten termin odnosić się może jedynie do jego orientacji seksualnej, absolutnie nie odzwierciedla jednak jego prawdziwego charakteru. Nie jest typową, i tu wypadałoby przeprosić za wyrażenie wszystkich przedstawicieli mniejszości homoseksualnych, ciotką. Jest typowym facetem, któremu akurat zdarzyło się być gejem. W dodatku, gdybyście znali go tak dobrze jak ja, zaskoczyłby was fakt, iż osobnik jego pokroju jest pasywem. Ktoś kto jak on lubi dominować poza sypialnią, w łóżku chętnie idzie na ustępstwa. Widocznie siła wyższa, która go stworzyła pomyślała, że zabawnie będzie jeśli pyskacz z charakteru, który pomimo niskiego wzrostu zawsze dawał radę większym i silniejszym od siebie, potencjalnym kochankom będzie pozwalał robić ze sobą co tylko będą chcieli.
Jednak wystarczyło, że ktoś nadepnie mu na odcisk, czy, nie daj Panie Boże nazwie kurduplem, wtedy Marcel z uległego kochanka zmieniał się w Jason'a Voorhees'a. No, może z pominięciem maski i piły... Ale efekt jego działań był podobny. Jednak dla przyjaciół Marcel był zawsze cierpliwy i wyrozumiały. O ile, oczywiście, ktoś odważył się z nim zaprzyjaźnić. Lub do niego zbliżyć...
Cóż, ja się odważyłem, tyle że raczej przypadkowo. Po prostu zawsze byłem popychadłem, w każdej szkole, nawet na podwórku, i nikt nie chciał się ze mną bawić. Któregoś dnia, a byłem już wtedy nastolatkiem, uciekałem przed kilkoma osiłkami z maturalnej klasy. Wiem, żałosne, ale nic nie poradzę, że byłem mięczakiem. Uciekając przed wyższymi i silniejszymi, schowałem się w od dawna nieużywanym składziku, o którym wszyscy wiedzieli, iż jest miejscem schadzek zakochanych par ze szkoły. Ja też o tym wiedziałem i unikałem tego miejsca jak ognia, żeby nie nadziać się na coś, czego nie miałem ochoty oglądać, ale wtedy nie miałem wyboru, musiałem tam wejść, żeby ominęła mnie kąpiel w muszli klozetowej. Dość nieprzyjemna, dodam. Dziś nazywa się to falą, ale w moich czasach (pomijając jak to brzmi) mówiło się na to „selekcja naturalna” - silniejsi po prostu pokazywali komu cała reszta jest winna szacunek. I wtedy to było okej, nikt się nie skarżył, nikt nie biegał na policję, wszyscy uznawali to za coś normalnego, a starsi traktowali nas ulgowo. No, przynajmniej większość z nas. Ja wciąż byłem na celowniku osiłków z maturalnej przez moją wątłą aparycję. Dlatego często musiałem się chować. Zwykle mój wybór padał na szatnię i zaciemniony kątek na samym jej końcu, ale i tam w końcu mnie znaleźli. Na szczęście zdołałem wyrwać się z rąk oprawców i schować w składziku. Muszę tutaj wspomnieć o pewnej bardzo ważnej rzeczy, otóż, pomieszczenie podzielone było na dwie części cienką ścianką działową, przy czym dostępu do jednego z pomieszczeń strzegła postawiona w wejściu skrzynia gimnastyczna. To właśnie to drugie pomieszczenie było miejscem gdzie zakochani robili co chcieli, z kim chcieli i w jakich pozycjach. Zwykle drzwi zamykane były od środka, ale tego dnia widocznie ktoś o tym zapomniał. Wiadomo, w szale namiętności nie myśli się o takich szczegółach. Cóż, można powiedzieć, że zrobiłem to za nich, bo zaraz po wejściu przekręciłem klucz w drzwiach, by moi prześladowcy nie mogli mi się dobrać do skóry. Przez długą chwilę nasłuchiwałem ich kroków, po czym ktoś nacisnął klamkę, ale nie mogąc otworzyć drzwi w końcu odszedł. Odetchnąłem z ulgą. Uratowany! Teraz musiałem już tylko przeczekać długą przerwę, a potem przemknąć do klasy. I powtórzyć tę sztuczkę jeszcze trzy razy, aż do końca zajęć. Rozsiadłem się więc wygodnie na jednym ze starych materacy gotów przeczekać zamieszanie, kiedy nagle do moich uszu dotarł dziwny dźwięk, taki zduszony jęk. Struchlałem ze strachu. Duchy? Budynek szkoły był stary i od czasu do czasu wśród uczniów krążyły pogłoski o dziwnych wydarzeniach lub brzęczeniu łańcuchów, ale zwykle były to bajki rozpuszczane przez starszych uczniów, by postraszyć „koty”. Wiedziałem o tym, ale i tak się przestraszyłem. Jeszcze tego mi brakowało, żeby napadł mnie jakiś roznamiętniony poltergeist. Jęk powtórzył się raz jeszcze, ciut głośniej, a zaraz potem usłyszałem męski głos mówiący: „nie gryź”. Olśnienie nadeszło niespodziewanie.
O kurde! Zdaje się, że wszedłem w drogę jakiejś parce. Cholera.
Nie wiem czy zrobiłem to wiedziony ciekawością, czy wrodzoną głupotą, ale wstałem i ukradkiem zajrzałem do sąsiedniego pomieszczenia, zezując ponad skrzynią. To, co zobaczyłem, było dość... interesujące i zaskakujące w jednym, choć sama obecność nauczyciela wu efu jakoś nieszczególnie mnie zdziwiła, był on bowiem znany z powodzenia u uczennic. Jednak kiedy zerknąłem na poruszającą się rytmicznie głowę w okolicach rozporka nauczyciela, doznałem szoku. Ciemne krótkie włosy i srebrny kolczyk w prawym uchu nie mogły należeć do nikogo innego, jak do Marcela. W sumie, nawet nie powinienem się dziwić, w końcu on nigdy jakoś specjalnie nie ukrywał swojej orientacji ani zainteresowania płcią brzydką. Wręcz przeciwnie, często wprost mówił, że woli chłopców i nikt nawet nie myślał, by nazwać go pedałem. O nie, Marcel już wtedy znany był z wojowniczej natury. Był jedynym drugoklasistą, któremu nawet starszaki nie podskakiwały. Istny postrach szkoły. Ja też się go bałem, dlatego też nie wchodziłem mu w drogę. I wtedy również, nawet jeśli zobaczyłem coś, czego nie powinienem, a co, gdyby trafiło do odpowiedniej osoby, mogłoby bardzo zaszkodzić i jemu, i znienawidzonemu przeze mnie nauczycielowi; wtedy też nie zamierzałem mu wchodzi w paradę. Gdybym przestał się gapić jak osioł, tylko wyszedł jak podpowiadał mi rozum, wszystko rozeszłoby się po kościach Byłem jednak zbytnio pochłonięty obserwowaniem rozanielonej twarzy wuefisty i błogiego uśmiechu, krążącego po jego ustach, by zawracać sobie głowę czymkolwiek innym, nawet tym, że odbicie moich szeroko otwartych w zdumieniu oczu i ust doskonale widać w jednym z rozbitych luster z łazienki, które, Bóg wie po co, stały pod ścianą, akurat w zasięgu wzroku Marcela. Jako że pechowa ze mnie ciapa, oczywiście zostałem dostrzeżony, o czym dowiedziałem się jakąś chwilę później, po tym jak wuefista z wyrazem błogości i głośnym jękiem doszedł, wciąż przebywając w ustach klęczącego przed nim chłopaka. Własnym oczom nie mogłem uwierzyć, czego byłem właśnie świadkiem. Teraz, moja reakcja tego dnia wydaje mi się śmieszna, bo przez te wszystkie lata widziałem wiele rzeczy, ale wtedy przeżyłem prawdziwy szok.
Kiedy nauczyciel zbierał się w sobie, by opuścić składzik, schowałem się za jednym z materacy. To by dopiero było gdyby mnie wtedy zauważył. Zanim wyszedł usłyszałem jak mówi do Marcela:
– Myślę, że zaliczyłeś na piątkę.
Odgłos zamykanych drzwi był znakiem, że poszedł. On tak, a co z...
– Wiem, że tam jesteś więc wyłaź – usłyszałem. No tak, moja kryjówka nie należała do tych genialnych. Powoli, bardzo, bardzo powoli wygramoliłem się spod materaca, by stanąć twarzą w twarz z jedną z osób, z którymi nikt nie chciałby mieć na pieńku. Jeszcze tego mi brakowało! Przecież mógł mnie zabić i uszło by mu to na sucho.
– Widziałeś - oznajmił. Kiwnąłem głową nie potrafiąc opuścić wzroku. Nie wiem jak on to robi, ale ma takie magnetyczne spojrzenie, które więzi człowieka, nie pozwalając mu uciec. I musisz patrzeć w te jego niesamowite oczy, mając nadzieję, ze zostaniesz ocalony. Ale tak naprawdę już wtedy wiesz, że nie masz najmniejszych szans. Takim właśnie spojrzeniem zmierzył mnie wtedy. Uważne, oceniające, druzgocące, potępiające. Jakby patrzył na robaka, którego zaraz rozdepcze.
– Jeśli piśniesz komukolwiek...
– Nie, absolutnie nie! - wykrzyknąłem histerycznie i zaraz zakryłem usta dłonią, zawstydzony piskliwym głosikiem wydobywającym się z nich. Marcel parsknął śmiechem. I chyba ten właśnie mysi odgłos uratował mnie od niechybnej śmierci.
– Masz jakieś imię? - zainteresował się rozmówca przyglądając mi się uważnie. Czułem się jak pająk pod lupą.
– Nie? - pisnąłem znowu.
– Nie, nie masz, czy nie, nie chcesz mi powiedzieć? A może masz podłych rodziców, którzy nie nadali ci imienia? - zastanawiał się głośno zbierając swoje rzeczy, które leżały tuż obok mnie, a czego wcześniej nawet nie zauważyłem. Tak, to była prawda, nie chciałem mu wyjawiać imienia. Diabeł miał świetną pamięć, więc obawiałem się, że mnie zapamięta i będę miał później kłopoty większe niż dwaj maturzyści ścigający mnie po korytarzach. Różnica między nimi a Marcelem polegała na tym, że przed tym ostatnim nie było miejsca, w którym mógłbym się schować. Już miałem coś odpowiedzieć, kiedy drzwi składziku stanęły otworem a ich miejsce zajęły dwie, jakże mi znajome, sylwetki.
– A, więc tu jesteś ptysiu! - ucieszył się osiłek numer jeden. - Chyba nie skończyliśmy rozmowy.
– Hy hy, rozmowy – zaśmiał się drugi.
Masakra. Trzech na jednego to przynajmniej o trzech za dużo. Załamałem ręce. No to koniec. Nie żyję, trup, syf, kiła i mogiła. Szykujcie dla mnie trumnę, albo chociaż słój na tyle duży, by pomieścił moje szczątki. Zabiją mnie jak nic. Popatrywałem tylko to na jednego, to na drugiego i trzeciego, na przemian otwierając i zamykając usta, z których wydobywało się tylko krótkie „aaa”. Myślałem nad rozwiązaniem tego potrójnego problemu, podczas gdy osiłki o ilorazie inteligencji minus jeden, za to objętości muskułów zawodowego pięcioboisty, trzęśli się ze śmiechu nad moją biedną, znerwicowaną osobą. Już czułem łzy napływające mi do oczu, kiedy moi prześladowcy przestali rżeć ze śmiechu, chyba dopiero teraz zdając sobie sprawę z obecności osoby trzeciej, czy tam czwartej, w ciemnym pomieszczeniu. Oczy Marcela i dwóch osiłków spotkały się i daję słowo, w tym samym momencie ziemia się zatrzęsła pod moimi stopami. Jeśli dojdzie do krwawego starcia najpewniej źle się to dla mnie skończy.
– Czego chcecie od mojego niewolnika? - warknął Marcel. Niewolnik? Ja?! O matko! Nie wiedziałem, czy się bać i uciekać, czy być mu wdzięcznym, że mnie ocalił i bać się nieuniknionej śmierci z jego ręki?
– Hę?! - wydał z siebie ten bardziej rozgarnięty osiłek.
– Ogłuchłeś? - zaatakował Marcel. - Pytam czego chcecie od mojego psa?!
Fajnie, awansowałem. Psa się czasami karmi i głaszcze, niewolnika raczej nie.
– Yyy... - głośno wyraził swoje zdziwienie ten sam napastnik.
– Twój iloraz inteligencji mnie przeraża – prychnął „mój pan”. Nagle zachciało mi się szczeknąć ze szczęścia. Na szczęście w porę się powstrzymałem.
– Wynoście się zanim któremuś zęby wypadną! A, i wara od mojej zabawki, bo łby pourywam! - oznajmił Marcel rozkazującym tonem i odwrócił się do mnie, ostentacyjnie pokazując napastnikom, że rozmowę z nimi uznał za zakończoną. Osiłek numer jeden spojrzał na kumpla, najwidoczniej porozumiewając się z nim wzrokiem i po kolejnej chwili wahania obaj zniknęli, grzecznie zamykając za sobą drzwi. Zostaliśmy sami, ja i mój kat mierzący mnie uważnym spojrzeniem.
– Ptyś? - spytał i wybuchnął śmiechem. Wyjątkowo dźwięcznym, co zauważyłem od razu. Śmiał się tak długo, aż łzy popłynęły mu z oczu, choć ja nie widziałem w tym nic zabawnego. Przezwisko ciągnęło się za mną już od dawna, głównie dlatego, że kojarzyło się z moim imieniem. Dopóki nie zaczęli używać go moi prześladowcy, bardzo miło mi się kojarzyło. Później stało się tylko kolejnym środkiem na dręczenie mnie.
– Patryk – wykrztusiłem w końcu.
– Patryk? Tak się nazywasz? - spytał, wciąż ubawiony Marcel.
– No.
– To już teraz wiem skąd „ptyś”. Patryk i ptyś, dobre – uznał, a w chwilę później wpadł na pomysł, który miał być moim największym przekleństwem od tamtej pory – wymyślił mi nowe przezwisko. Od tamtego zdarzenia, przynajmniej dla niego, byłem Patysiem. Z jednej strony cieszyłem się, bo dzięki niemu, aż do końca szkoły, nikt mną nie wycierał podłogi, za to już zawsze musiałem być „na zawołanie” mojego pana i władcy. Do tej pory nie wiem, co byłoby lepsze – codzienne dręczenie przez osiłków, czy z pozoru niewinne zabawy Marcela. Tak, czy inaczej, pomimo jego trudnego charakterku oraz kupowania prezerwatyw (należało to do moich „obowiązków” jako niewolnika), po jakimś czasie po prostu go polubiłem. To się nazywa syndrom sztokholmski, jak sądzę. Do tej pory utrzymujemy ze sobą bliskie stosunki, czasami nawet bardzo bliskie i chyba mogę powiedzieć, że wiem jak czuł się ten wuefista, ciesząc się ciepłem ust Marcela w zaciszu starego składziku, tego pamiętnego dnia, kiedy trafiłem w niewolę. Ale takie sytuacje zdarzały się rzadko i nie wychodziły poza ustną lub ręczną robótkę, zwykle po pijaku, lub z nudów, gdyż Marcel nie lubił się nudzić. Nawet w środku dnia potrafił znaleźć sobie... COŚ do roboty.
Przykład? Zaraz wam jeden podam.
Zostawmy retrospekcje na inną okazję i wróćmy do mojej nieudanej terapii. Jak już mówiłem, udałem się po radę do przyjaciela. Była godzina pierwsza po południu Jako niewolnik gotów spełnić każde życzenie swego pana, posiadałem klucze do jego mieszkania, z których, co prawda, rzadko korzystałem, bo Marcel mieszkał w okolicy, w której raczej nie chodziło się w pojedynkę, ale tego dnia po prostu musiałem. Pominę wstydliwe szczegóły mojego wtargnięcia do jego sypialni, akurat w chwili, kiedy „ujeżdżał” jednego ze swoich kochanków i zacznę od miejsca, w którym jestem teraz. Od fotela, na którym siedzę naprzeciw wkurzonego Marcela i jego „gościa”.
– Więc, o co chodzi? - warczy Marcel. I wcale mu się nie dziwię. Ja też nie był bym najszczęśliwszy gdyby ktoś mi wszedł w drogę.
– Czy on musi tego słuchać? - pytam. Obecność muskularnego półnagiego mężczyzny trochę mnie krępowała. Zwłaszcza, że nie był on do mnie przychylnie nastawiony w tej chwili.
– Sam jesteś sobie winien – prychnął przyjaciel. - Przerwałeś nam zabawę.
– Masz rację – przyznałem. - To może lepiej będzie jak sobie pójdę. Przepraszam za najście.
Wstałem z zamiarem ulotnienia się jak ten sen złoty, ale nad wyraz wkurzony głos Marcela skutecznie osadził mnie z powrotem w fotelu.
– SIAD! - wrzasnął, a ja posłusznie wykonałem rozkaz. Marcel westchnął głośno, chcąc tym samym wyrazić swoje niezadowolenie, sięgnął po paczkę z papierosami leżącą na stoliku i wyciągnął jednego. Przypalił i zaciągnął się głęboko kilka razy. Obaj, wraz z torturującym mnie spojrzeniem mężczyzną, czekaliśmy cierpliwie. Zdaje się, że obaj byliśmy świadomi tego, że Marcela lepiej nie poganiać, bo może się bardziej wkurzyć, a mi naprawdę wystarczyło, żeby go zdenerwować raz. Po długiej chwili przyjaciel zerknął z ukosa na kochanka.
– Wynoś się – mruknął z pozoru spokojnie, ale widać było po nim, że jeśli mężczyzna nie wykona jego rozkazu natychmiast, poleje się krew. Miałem tylko nadzieję, że nie dostanie mi się rykoszetem. Niezadowolony mięśniak wstał i rzucając mi wrogie spojrzenie opuścił pomieszczenie.
– Miło wiedzieć, że nadal przedkładasz naszą przyjaźń nad przyjemności cielesne – mruknąłem. To było bardzo odważne z mojej strony. To było jak pierwszy krok na księżycu! Ale i głupie, o czym również wiedziałem.
– Wiesz, że wyciągnę z tego konsekwencje – zaznaczył Marcel. O tak, wiedziałem. I to niemałe, jak podejrzewam. - Ale musiałeś mieć bardzo ważny powód, by tu wtargnąć w środku dnia... zresztą, żeby w ogóle tu przyjść. Podziwiam odwagę. Przeszedłeś całą ulicę aż od przystanku?
– Tak. Nie miałem wyjścia. Żaden szanujący się taksówkarz nie zapuściłby się w tę stronę – odparłem próbując zażartować. Marcel uśmiechnął się samymi kącikami ust. To już było coś. Zwykle w podobnych momentach walił mnie po twarzy.
– No, to co się stało? - zapytał wyjątkowo spokojnym tonem. Więc opowiedziałem mu o wszystkich moich ostatnich przygodach, o lekarzu surfującym w sieci podczas terapii, o tym, że żeby go w ogóle zobaczyć musiałem czekać dwa tygodnie, po czym strasznie się zawiodłem. O wszystkich obawach, własnej pierdołowatości, z której istnienia boleśnie zdawałem sobie sprawę każdego dnia, i o wszystkich innych mało ważnych rzeczach, które po prostu musiałem z siebie wyrzucić. Marcel, o dziwo, wysłuchał wszystkiego z uwagą, co jakiś czas kiwając potakująco głową, lub wydając z siebie krótkie: „aha”, co wspólnie tworzyło ładną iluzję, maskującą jego ogólny „mi tu wisizm”. Kiedy skończyłem, przez chwilę milczał, po czym pochylił się do mnie i z poważną miną oznajmił:
– Znajdź sobie coś do bzykania.
No tak, idealna rada na wszystko. Zerżnij kogoś lub coś, na pewno będzie ci lepiej. Wszelkie troski przejdą jak ręką odjął, wystarczy zanurzyć wacka w jakąś ciepłą dziurkę. To była jego filozofia i sposób na bóle – seks. Nie ważne z kim, gdzie i kiedy, ważne że brutalnie, bez zobowiązań i do samego końca.
Westchnąłem ciężko. I co miałem mu na to odpowiedzieć? Nic innego prócz:
– Dupa z ciebie nie terapeuta.
… nie pasowało. Marcel wzruszył ramionami i rozparł się na kanapie.
– Lepiej idź do kuchni i zrób mi coś do żarcia, bo zdycham z głodu.
– Nie chcę nic mówić, ale rączki masz chyba wolne – burknąłem, niezadowolony z tego, że mnie tak paskudnie olał. Zerknął na mnie. Tak, tak, zerknął spod przymrużonych powiek, aż mi dreszcze przeparadowały po plecach. Wstałem i posłusznie udałem się do śmietnika, które mój pan i władca, a prywatnie najlepszy, bo jedyny przyjaciel, nazywał kuchnią.
Po tym jak podałem obiad mojemu nemesis i posprzątałem kuchnię (na serio, czasami wydaje mi się, że powoli zamieniam się w jego żonę), zmieniłem pościel i wyniosłem śmieci, Marcel obdarzył mnie pierwszym od dawna objawem sympatii – zdawkowym uśmiechem. Cóż, na więcej liczyć i tak nie mogłem. Po wyjściu od niego ruszyłem spacerkiem do domu. Kawałek drogi miałem, ale co to dla mnie? Miałem tylko nadzieję, że przewidywania mojej mamy, co do tego, że ktoś mnie kiedyś napadnie, porwie albo zgwałci, lub napadnie i porwie, żeby zgwałcić, dziś się nie sprawdzą. Na szczęście seksualni dewianci grzecznie chowali się w swoich norach i zaułkach, czekając na lepszy kąsek niż niezrównoważony emocjonalnie nieudacznik mojego pokroju.