Running away 13
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 16 2013 15:15:18


Rozdział 13

Gdzieś, w przeszłości…
- Niech mnie sam Stwórca porazi piorunem kulistym! Toż to mój znajomy ork! - zawołał myśliwy, wchodząc do karczmy. Deris przyjrzał mu się uważnie, próbując sobie przypomnieć gdzie spotkał tego głośnego człowieka... Ach tak... Kilka dni temu zastraszył go kuszą, tak...
- Myśliwy podający się za szlachcica.
- O nie! Mam drugie imię po ojcu! Był z niego kawał sukinsyna! - odrzekł Liam, przysiadając się do niego. - Takie spotkanie nie zdarza się często! Wypijmy zdrowie mojego nienarodzonego dziecka! - zaproponował.
- Które to już?
- Pierwsze, panie Ashghan. Nie powiem, żebym się cieszył, ale smucić się także nie będę. Ano ty się pochwal!
- Mam trójkę – odrzekł nie bez dumy Deris. Liam zaśmiał się w głos. Zdążył się upić z kupcami z gildii a wizyta w karczmie była dla niego całkiem przypadkowa, choć wielce fortunna. - Kanthar, Amira i Rainamar.
- Rhain'A'Marie? Naprawdę nazwałeś tak syna? - zapytał myśliwy, wytrzeszczając oczy na towarzysza. Deris tylko pokiwał głową. - U nas, w Sadal, wzięliby cię za wariata albo za wizjonera. Albo za jedno i drugie...
- To tylko imię. - rzucił ork, wychylając kielich wina.
- Przeklęte imię! Jak to szło... zaraz.... „Z najczarniejszej nocy przyjdzie najjaśniejsze światło. Spadną więzy i otworzy się droga. Rhain'A'Marie, czerwony demon, przywódca”... dalej nie pamiętam... Od małego uczą nas tej legendy.
- To mit po którym pozostało całkiem zgrabne imię.
- Słuchaj, Ashghan, bez urazy, ale ja bym nie chciał, żeby mój syn nazywał się Czerwonym Demonem, ba, żeby jego imię przewijało się w apokaliptycznej przepowiedni o jakimś końcu i czarnej nocy!
- Ludzie mają tendencję do wyolbrzymiania wielu rzeczy i tworzenia mistycznej otoczki wokół bredni szaleńców. Jestem orkiem, nie wierzę w przeznaczenie, mity i wasze ludzkie, śmieszne legendy. - powiedział stanowczo Deris, wbijając bursztynowe oczy w ścianę.
- Ile on ma lat? - zapytał z zaciekawieniem Liam.
- Niedługo skończy cztery.
- Cztery – powtórzył myśliwy – maleństwo. Cóż, tak czy inaczej, sadalskich legend nie zmienię a i mojej własnej świadomości też nie. Wychowano mnie na tym, że Imperium zniknie pewnego dnia z powierzchni ziemi. Nie powiem, żeby mnie to nie cieszyło, Ashghan, bo chciałbym, żeby moje dziecko żyło w wolnym kraju i nie bało się przyznać do własnych korzeni. A to, czy zrobi to twój syn czy ktoś zupełnie inny, jest dla mnie sprawą drugorzędną.
Pozostaje mi tylko życzyć ci powodzenia, czymkolwiek się w życiu zajmujesz. Powiadam ci, nie wierzysz w przeznaczenie, ale ja czuję, że się jeszcze zobaczymy. Świat jest mały, a wyroki Stwórcy niezbadane! Bywaj, Ashghan. - Liam pożegnał się i udał się na górę, po uprzednim wynajęciu u szynkarza pokoju.
Deris długo jeszcze rozmyślał nad pustym kielichem wina, ale uznał, że ten ludzki błazen był pijany i zmęczony a w legendy on sam nigdy nie wierzył. Z ciężkim westchnieniem podążył w końcu do wyjścia.

***


- Myśliwy? - zawołał głęboko zaskoczony Deris, wpatrując się w postacie przed nim. Liam ledwie stał na nogach, przyciskając do siebie małe dziecko. Tuż za nim stała młoda, ciemnowłosa kobieta z niewielkim pakunkiem.
- Możemy wejść? - zapytał po chwili milczenia Liam. Ork zaprosił oboje do środka gestem ręki. Elena zaniepokojona nagłym poruszeniem, przyszła zobaczyć, co się stało. Za nią podążał ciekawski pięciolatek.
- To Liam Seanán. Mówiłem ci o nim – wyjaśnił Deris. Jego żona tylko pokiwała głową. Myśliwy oddał dziecko swojej kobiecie i półgłosem zaczął rozmawiać z orkiem. Tymczasem Elena wskazała nieznajomej krzesło przy kominku.
- Jesteś głodna? Może przynieść coś dziecku? - zapytała żona Derisa.
- Nie chcę sprawiać kłopotu – odrzekła druga kobieta, próbując ukołysać maleństwo. Pięcioletni syn Eleny i Derisa podszedł do mniej i uważnie przyjrzał się dziecku. Mały nie pozostał mu dłużny, wbijając w postać półorka swoje wielkie, zielone oczy.
- Mamo! - zakomunikował uszczęśliwiony chłopiec – To się do mnie uśmiecha.
- Rainamar, nie zadręczaj pani! - skarciła go matka.
- Jest śmieszny – mówił dalej pięciolatek, zaczepiając chłopca, który nieporadnie starał się złapać go za rękę.
- Ma na imię Casius. - wyszeptała ledwie słyszalnie nieznajoma.
- Śliczny – rzekła Elena, podając kobiecie miskę z zupę – Wezmę go, a pani niech się posili. –
Ciemnowłosa z ulgą oddała dziecko Elenie i zaczęła jeść z taką zachłannością, jak gdyby od dawna nie dostała porządnego posiłku. Dziecko nie płakało, a wręcz przeciwnie. Wydawało się być bardzo zainteresowane całą sytuacją.
- Nakarmię go – szepnęła Elena i zniknęła w kuchni. Jej synek przez chwilę wpatrywał się z uwagą w nieznajomą kobietę, po czym podążył za matką.
- Mamo, czemu ta pani jest taka smutna? - zapytał chłopiec, obserwując krzątającą się po kuchni matkę z maleństwem na ręku. Niezbyt podobało mu się zainteresowanie matki obcym dzieckiem, ale sytuacja wydawała mu się zbyt intrygująca, by narzekać. Na razie.
- Pani jest zmęczona. - odrzekła kobieta, zajęta przygotowaniem dziecku odpowiedniego posiłku.
- Mamo, a on z nami zostanie? - zastanowił się na głos jej syn.
- Rainamar, on ma rodziców!
- Ale ten pan jest zły.
- Kochanie, dziadek znów naopowiadał ci bzdur, jacy to ludzie są straszni i podli... - westchnęła Elena, sadzając malca na stole. - Pobaw się z Amirą, synku.
Chłopiec jednak nie miał zamiaru posłuchać matki. Wolał udać się do korytarza, w którym jego ojciec wciąż dyskutował z nieznajomym. Rozmowa stała się głośniejsza, jakby obaj panowie kłócili sie o coś.
- Ja wiem, że nie mam prawa cię o nic prosić, ale jestem w sytuacji bez wyjścia. Deris, ja mam dziecko. - powiedział Liam, opierając się ciężko o ścianę. Wzrok Derisa przez chwilę błądził po pomieszczeniu, zatrzymując się w końcu na postaci myśliwego.
- Czego ty ode mnie oczekujesz? - zapytał ork.
- Proszę cię tylko o nocleg. Znajdę coś, jeżeli nie tutaj, to w innym mieście.
- Jest zimno. Gdzie masz zamiar się udać z tak małym dzieckiem? Dwanaście kilometrów stąd jest Aeral. Jest tam gildia myśliwska. Poza tym możesz zatrzymać się tutaj. Gajowy zmarł wiosną, zostawiając po dobie dom, który jest w posiadaniu władz miasta. Myślę, że zgodzą się go wydzierżawić, a nawet sprzedać. - powiedział Deris. Liam nie zdradził, dlaczego pojawił się tu tak nagle, ani skąd wiedział gdzie mieszka poznany niegdyś ork, ale nie zamierzał pytać. Coś kazało mu pomóc temu przedziwnemu człowiekowi.
- Nie mam siły, Deris – westchnął myśliwy – Wszyscy wokół umierają. Moi przyjaciele, moja rodzina. Nic mi nie zostało.
- Więc zacznij od nowa. - odrzekł zamyślony ork.
- Tato? - obaj usłyszeli nagle dziecięcy głos.
- Słucham cię, Rainamar.
- Więc to jest Rhain'A'Marie? - zapytał z rozbawieniem Liam.
- Cóż, zmieniłeś zdanie co do waszej śmiesznej przepowiedni? - odpowiedział pytaniem na pytanie Deris. Liam zaśmiał się i pokręcił głową.
- Byłbym skłonny. Cóż, może jak Casius podrośnie będą razem łazić po drzewach?
- Nie wydaje mi się. - powątpiewał Deris – Cztery lata to duża różnica wieku.
- Pożyjemy, zobaczymy, jak to mówią Maravilczycy. - odrzekł Liam. Syn Derisa przyjrzał się dokładnie obcemu mężczyźnie i stwierdził, że nie przypadł mu do gustu.
- W takim razie długa droga przed nami – odrzekł bez entuzjazmu ork i poprowadził gościa do kuchni.

***

Dziś..
- Jeszcze słowo, Rainamar! – zawołał Deris, wychodząc z domu razem z nami. Mój narzeczony zatrzymał się, rzucając mi zaskoczone spojrzenie. Wzruszyłem tylko ramionami, nie wiedząc, o co może chodzić staremu orkowi.
Deris podszedł do Rainamara i ujął go pod brodę, odwracając jego głowę.
- Co ty masz na twarzy? - zapytał, krzywiąc się nienaturalnie.
- Jestem żołnierzem... czy to dziwne, że zranię się od czasu do czasu?
- Kiedy kłamiesz twoje oczy się tak dziwnie błyszczą. Zupełnie jak teraz. - odparł spokojnie Deris i poklepał go po ramieniu. - Spokojnej drogi. - dodał, zwracając się do mnie. Wpatrywałem się w jego postać, póki nie zniknął w głębi domu. Uśmiech mimowolnie zagościł na moich ustach.
- Nic nie mów! - zawołał Rainamar i poszedł w stronę stajni. Założę się, że słyszał mój śmiech...

***


- Naprawdę niczego nie pamiętasz? - zapytałem raz jeszcze. Rainamar rzucił mi urażone spojrzenie i powtórzył, nie wiem już który raz:
- Naprawdę.
- Ciężko mi w to uwierzyć. Miałeś pięć lat.
- W takim razie ty przypomnij mi, co robiłeś, kiedy byłeś w tym wieku – syknął mój narzeczony i pogonił konia do kłusa.
- Kochany, przepraszam. Po prostu nie wiem, co o tym myśleć. Przecież nie wykopię ojca z grobu i nie zacznę go wypytywać?!
- Dlaczego nie? Znałem kiedyś nekromantę.
- Nie bądź złośliwy, nie pasuje ci to. - odrzekłem, krzywiąc się na jego słowa. Obejrzał się za mną i nieco zwolnił.
- Wiesz co pamiętam? Uciążliwego trzylatka, którego nie mogłem się pozbyć. - odpowiedział, ale nie przyprawił tego złośliwym uśmieszkiem.
- Wybitnie mnie pocieszyłeś – rzuciłem, starając się wyglądać na głęboko urażonego.
- Zacząłeś być znośny dopiero jak skończyłeś czternaście lat.
- Nie mogło być tak źle – zastanowiłem sie i w myślach zacząłem analizować swoje zachowanie z wcześniejszych lat.
- Nie jesteś zły za to, że ci nie powiedzieli? - zapytał mnie w końcu, rzucając mi ukradkowe spojrzenie.
- Być może powinienem być, ale nie jestem. Nie wiem, dlaczego. Zamiast złości jest we mnie coś innego. Obojętność? Możliwe, że tak bym to nazwał.
- Dlaczego? - zainteresował się Rainamar.
- Nie wiem, kochany. Sam nie wiem.
- Dlaczego twój ojciec to zrobił...
- Ponieważ był skurwielem jakich mało. Bił mnie, swoje własne dziecko, więc co go powstrzymywało przed kłamaniem?
Nie lubiłem o tym mówić. Wręcz przeciwnie. Samo wspomnienie o tym budziło we mnie najgorsze myśli, których długo nie potrafiłem się wyzbyć. Ojciec chciał żyć w idealnym świecie, który sam sobie stwarzał, a to, co nie pasowało do jego wyobrażeń on musiał ukształtować. I nic nie powstrzymywało go przed tym. Chciał zrobić ze mnie maszynę bez uczuć, tymczasem cały jego misterny plan zwrócił się przeciw niemu, robiąc ze mnie słabego człowieka, nieustannie poszukującego aprobaty i uczuć.
Rainamar zapatrzył się w drogę przed sobą nie powiedziawszy ani słowa. Wiedziałem, że dla niego też było nie łatwo o tym rozmawiać.
- Prawda – rzucił w końcu po długiej ciszy. - Był skurwielem.

***


Cały ranek spędziłem przed domem, szukając w trawie mojej obrączki. Psy wzięły moje dziwne zachowanie za zachętę do zabawy, więc musiałem co jakiś czas je odpędzać. Nie znalazłem obrączki. Byłem na siebie wściekły za taką lekkomyślność. Oczywiście, w przypływie emocji robiłem różne dziwne rzeczy... Zrezygnowany postanowiłem zająć się przygotowanie jedzenia.
- Stwórco, jakie to okropne! - jęknąłem po degustacji czegoś, co miało być obiadem. Zrezygnowany postanowiłem sprezentować to jedzenie moim ogarom. W tym znaczącym momencie drzwi do domu otworzyły się z hukiem i do środka wparował zapewne mój narzeczony. Chwilę później zjawił się w kuchni, taszcząc ze sobą jakąś wielką księgę. Położył ją na stole i przyjrzał mi się uważnie. Potem garnkowi.
- Znowu próbujesz coś ugotować? - zapytał z wyraźnym rozbawieniem. Patrzyłem na niego dłuższą chwilę, próbując odgadnąć, czy aby nie nabija się z mojego braku umiejętności kulinarnych, ale postanowiłem w końcu przyznać sie do porażki.
- Próbowałem. To dobre słowo.
- Zaraz coś wymyślę. - odrzekł, podchodząc do paleniska, ale zamiast zająć cię przygotowaniem obiadu, pocałował mnie mocno. Przyciągnąłem go bliżej, czując jego zdecydowany dotyk. Hmm, chyba nici z jedzenia...
- Na Stwórcę, oszczędźcie mi tego! - obaj usłyszeliśmy znajomy głos.
- Kanthar! - rzucił Rainamar, łapiąc się za głowę. - Zapomniałem o tobie!
- Jakież to typowe! - zawołał starszy półork, siadając przy stole. Zauważyłem, że obciął włosy, co przypomniało mi, że sam musiałem w końcu się tym zająć. - Właśnie byłem w trakcie przesłuchiwania Rainamara w sprawie wyglądu jego twarzy. Ktoś musiał go nieźle pobić... Ciekawe tylko kto. - dodał, uśmiechając się złośliwie.
- Stwórco, wszystkich nagle to interesuje! - westchnął mój narzeczony.
- Ja się tylko zastanawiam, kto się odważył na coś podobnego. Czy ta osoba jeszcze żyje?
- Dobrze wiesz, co się stało, Kanthar. - wtrąciłem.
- Między wami robi się coraz ciekawiej, nie ma co!
- Intryguje mnie bardzo, co cię tu sprowadza? Oczywiście poza dowiadywaniem się oczywistych rzeczy - zapytałem starszego półorka, obserwując Rainamara, który ewidentnie pochłonięty był teraz zastanawianiem się co zrobić na obiad. Kanthar uśmiechnął się szeroko, prezentując swoje ostre kły.
- Mam wiadomość, która cię ucieszy! - zakomunikował.
- Mnie jakoś nie zadowoliła. - wtrącił Rainamar.
- Porzuć ten grobowy ton, bracie! Dziadek się zapowiedział pod koniec tygodnia, w związku ze zbliżającym się ślubem Amiry. Oczywiście jesteście zaproszeni.
Spojrzałem na Rainamara z miną cierpiętnika. On nie pozostał mi dłużny, jęcząc, jakie to okropne i niesprawiedliwe. Nie miał zamiaru widzieć swojego dziadka. Co do mnie, staruch mógłby nie istnieć! Każdy pretekst wymigania się od tego przykrego obowiązku był dobry, nawet, jeżeli cały dzień miałbym siedzieć w komórce razem z moim łukiem...
- Ty zawsze miałeś z nim lepszy kontakt. - powiedział w końcu mój narzeczony, zwracając sie do starszego brata.
- Bo wypracowałem metodę ignorowania jego narzekań! Kiwam głową a na końcu ziewam, co wyprowadza go z równowagi.
- Niewiele mi to pomogło. - westchnąłem, opierając się o ścianę.
- Po prostu nie pojedziemy. - zawyrokował mój narzeczony, obdarowując mnie krótkim pocałunkiem w policzek.
Kanthar tylko pokręcił głową, co nie zwiastowało nic dobrego.
- Nie ma szans, chłopaki! Widzimy się pod koniec tygodnia.
- O nie, nie, mój bracie! Ja nie pozwolę, żeby ten szablo-zębny stary cap obrażał mężczyznę, którego kocham. Nie, nie, nie! - powiedział z nieukrywaną złością Rainamar, obejmując mnie w pasie.
- Mój słodki, potrafię się sam obronić – zapewniłem go.
Starszy półork uśmiechnął się nieznacznie.
- Zapłaciłbym za to, żeby zobaczyć teraz minę dziadka! - zawołał rozradowany. - Jak to było? Szablo-zębny cap?
Obaj z Rainamarem rzuciliśmy mu złowrogie spojrzenie, czym on się zupełnie nie przejął. Jego zachowanie czasem przynosiło mi na myśl postać naszego drogiego czarownika, Leitha Daire. Założę się, że byliby dobrymi kompanami.
- Zrobię coś do jedzenia. - postanowił w końcu Rainamar, stawiając garnek z moim specjałem na ziemi. Ogary zachęcone perspektywą dodatkowych kąsków, szybko zwęszyły tą okazję. O dziwo, ku memu zaskoczeniu zasmakowały w tym...czymś.
- One zjedzą wszystko – westchnąłem, ubolewając w duchu nad tym, że moje własne, chowane od szczenięcia psy przestają przypominać łowieckie ogary. - Może ci pomóc, Rainamar?
- Nie trzeba – odrzekł, jak na mój gust trochę za szybko. - Siadaj i odpocznij.
- Niby po czym?
- Przed czym – poprawił mnie z błyskiem w oku. Kanthar skrzywił się, dokładnie rozumiejąc o co mu chodzi. - A właśnie, Casii! Muszę ci powiedzieć, że mój kapitański rynsztunek jest na ukończeniu.
- Nie mogę się doczekać.
- Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że będę w tym wyglądać źle. Co najmniej źle.
- Zaraz, zaraz, bracie! Z nas dwóch ty jesteś przystojniejszy! Nie masz się czego obawiać! - wtrącił się zaraz Kanthar, otwierając księgę, którą przyniósł ze sobą Rainamar.
- Może...
- Czerwony Demon i Łowca... To jakaś sadalska legenda? W imperialnym domu? Bój się Stwórcy! - dramatyzował starszy półork. Przewróciłem oczami w geście rozpaczy. Zaczęło mnie zastanawiać, dlaczego ten trzydziestu-trzy letni osobnik manifestuje podobne zachowanie, ale nie warte było to głębszych rozważań. - Po co ci to? - zapytał, zwracając się do Rainamara.
- Kupiłem sobie. Nie można już kupić sobie książki?
- Ty i te twoje zamiłowanie do zakurzonego i spleśniałego papieru...
- Może byś się zamknął, zważywszy na to, że nie masz nic ciekawego do powiedzenia?
- Jest w tobie tyle miłości, Rainamar, że aż mnie mdli – odparł Kanthar, uśmiechając się nad wyraz złośliwie.
- Nie mógłbyś przekazać Elenie, że mamy ważne zobowiązania zawodowe, czy coś w tym rodzaju i nie możemy przyjechać na to... rodzinne spotkanie? - zasugerowałem mu.
- Sam chciałbym tego uniknąć, ale takie jest życie. - westchnął Kanthar, przewracając karty książki. - „Demon i Duch Lasu zwany też przez dziadów naszych Łowcą, stanowili jedność. Rzecz miała miejsce w czasach, do których pamięć ludzka ni żadna inna sięgać nie może.” - przeczytał a jego twarz wykrzywiła się w niesmaku. - Okropny styl pisarski! Zaraz, tu chodzi o tą przepowiednię, tak? Przywódca w ognie, łańcuch spadnie i otworzy się brama.. Czy coś takiego? Ojciec się w tym zaczytywał. Rhain'A'Marie. - dodał, patrząc wprost na mojego narzeczonego. On tylko pokręcił głową.
- Ładna legenda. - odrzekł spokojnie.
- To jakaś mordercza wizja przyszłości! Mniejsza z tym. Założę się, że nie czytacie sobie nawzajem do poduszki. - rzucił ze śmiechem.
- Zaskoczę cię – wtrąciłem z szelmowskim uśmiechem.
- Hej, wchodzimy na grząski teren. Kocham was obu, ale wolę żyć w błogiej nieświadomości. Zajmij się wreszcie tym obiadem, Rainamar!
- Zamknij się, Kanthar!

***


- Powiedz mi, jak ja wyglądam? - zapytałem Rainamara, dotykając jego ramienia. Wzdrygnął się, wyrwany ze swoich myśli.
- Co mówiłeś?
- Pytałem, czy dobrze wyglądam.
- Bardzo mi się podobasz – uśmiechnął się, przyciągając mnie do siebie.
- Rainamar, nie możesz potraktować tej sytuacji na poważnie? Twój przewspaniały, wielce cnotliwy i stojący na straży moralności dziadek zaszczyci nas swoją obecnością.
- Ależ ci się rozszerzył zasób słownictwa. - uciął ironicznie mój narzeczony.
- Denerwujesz mnie.
- Zaraz poprawię ci nastrój. Chodź ze mną na górę, nikt nie zauważy. - zaproponował, a złośliwy uśmieszek nie znikał z jego twarzy. Jego dłoń przesunęła się wzdłuż moich pleców.
- Czy to mówisz o tym samym, o czym ja teraz myślę? - spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Stwórco, zaraz ma przyjechać Armin Ashghan, który wzbudzał we mnie najgorsze z możliwych emocji, a mój narzeczony, a jego wnuk proponuje mi...
- Szybka decyzja, ukochany – przytulił mnie jeszcze mocniej i pocałował w policzek. Odepchnąłem go lekko i pokręciłem głową.
- Oszalałeś, mój piękny.
- Co w tym złego, że chciałbym cię poczuć w sobie. W ogóle powinniśmy się stąd wynosić. Wolałbym siedzieć w karcerze niż przy jednym stole z tym zakutym łbem.
- Wróć do pierwszej części swojej wypowiedzi. - powiedziałem i tym razem to ja objąłem go w pasie.
- Wiedziałem, Casius, że zareagujesz jak typowy facet. - odrzekł, wyraźnie zadowolony z siebie. Oparłem głowę na jego ramieniu i zamknąłem oczy.
- Trzy lata jesteście razem i jeszcze wam nie przeszło? - lamentował Kanthar, który pojawił się nagle znikąd.
- Odejdź, Kanthar, zanim postanowię rozładować emocje na twojej głowie. - warknął Rainamar.
- Mam przeczucie, że będzie całkiem zabawnie. - odparł starszy półork. - Pójdę poszukać Amiry. Nie wiedziałem jej od rana.
- Źle się czuje. - powiedziałem.
Kanthar zamyślił się przez parę chwil, po czym zakomunikował:
- W takim razie pójdę jej poszukać!
No i zjawił się Armin Ashghan, we własnej idealnej osobie. Nie byłby sobą, gdyby nie rzucił mi najbardziej krytycznego spojrzenia, jakie oglądały ludzkie oczy. Nie miałem najmniejszej ochoty wymieniać z nim uprzejmości. Rainamar również nie raczył odezwać się słowem, co jego dziadek ostentacyjnie zignorował. To wyprowadzało półorka z równowagi bardziej niż otwarty konflikt. Atmosfera wokół nas zgęstniała jak jesienna mgła na bagniskach.
Wszyscy siedzieli przy stole, wbijając wzrok się w biały obrus albo gdziekolwiek popadło, byleby nie wymienić się spojrzeniami ze starym orkiem. Kanthar wyraźnie stwierdził, że nie ma co czekać z jedzeniem i zabrał się do kosztowania wszystkich potraw.
- Więc kiedy ślub? - zapytał nagle Armin Ashghan, zapewne Amirę, ale wpatrywał się wprost na Rainamara.
Deris zachłysnął się winem, jak to miał w zwyczaju czynić, gdy słyszał podobne rewelacje. Mój narzeczony zapatrzył się w dziadka, nie do końca wiedząc, czy to pytanie nie było przypadkiem skierowane do niego.
- Kiedy przyjdzie pora. - wtrąciła Elena, zachowując przy tym kamienną twarz. Jej oczy błyszczały się jednak niczym dwa ogniki. Wyraźnie chciała powiedzieć coś złośliwego, jednak dla dobra córki powstrzymała się.
Amira pogłaskała swój ciążowy brzuszek, zupełnie nie zwracając uwagi na wymianę zdań między jej matką a dziadkiem. Była bardzo blada i od rana narzekała na złe samopoczucie.
- Nie jest mi na rękę, że dziewczyna będzie rodzić bez małżeństwa.
- My też tego nie planowaliśmy, ale przecież dziecko jest szczęściem – rzekł Sein, całując narzeczoną w policzek. Uśmiechnęła się słabo.
- Mimo wszystko, ślub powinien był odbyć się przed narodzinami.
- Jak gdyby to wiele zmieniało! - wtrącił Rainamar.
- Ciebie i twojego kochanka nigdy nie będą dotyczyć takie sprawy, więc nie wtrącaj się nie pytany.
- Posuwasz się za daleko! - zawołał ze złością mój narzeczony, zrywając się z miejsca.
- Rainamar, przestań. - powiedziałem spokojnie, ciągnąc go za rękaw. - Usiądź, kochany.
Spełnił moją prośbę, nie przestając wpatrywać się w postać dziadka wściekłym wzrokiem. Stary ork posłał mu kpiący uśmiech.
- Widzę, że robisz, co ci rozkaże ten szczeniak. Zaiste musi ci to hojnie wynagradzać.
- Ojcze, proszę! - rzekł w końcu zrezygnowany Deris.
Dłonie Rainamara zacisnęły się w pięści a on sam ledwie się powstrzymywał przed kolejnym wybuchem. Zakładałem, że Armin właśnie do tego dąży. Nie było niczym dziwnym to, że Kanthar zupełnie ignorował całą sytuację, delektując się smakiem obiadu i popijając wszystko sporą ilością wina.
Zapadła niezręczna cisza, przerywana tylko głośnym mlaskaniem Kanthara i łagodnym szeptem Amiry, skierowanym do swego nienarodzonego jeszcze dziecka. W końcu stary ork znów postanowił uraczyć nas swoimi wywodami, które na mój gust powinien zapisywać w książkach i sprzedawać na świątecznych kiermaszach.
- Zawiodłem się na tobie, synu. Ty i ta ludzka kobieta nie potrafiliście wychować swoich dzieci. Z resztą nie mogło wyrosnąć nic godnego z tych mieszańców. - powiedział starzec z niesmakiem. Amira i Deris spojrzeli na niego z głęboką urazą, Elena rzuciła pod nosem kilka przekleństw a Kanthar pochłonął kawałek pieczeni, zapijając ją winem.
- Jeżeli masz coś przeciwko mnie, nie powinieneś obrażać swojego syna i jego rodziny. - powiedziałem spokojnie, zwracając się do Armina Ashghana. Ten wytrzeszczył oczy, jak gdyby zobaczył swą zmarłą żonę w zaświatach.
- Ty śmiesz mówić mi, co mam robić?
- Ktoś musi, skoro sam nie potrafisz zrobić tego, co słuszne. - kontynuowałem, delektując się narastającą wściekłością orka. Gwałtownie poczerwieniał na twarzy.
- Ty, na wszystkich potępionych, uczysz mnie, co jest słuszne! Jak możecie pozwalać na coś takiego, Deris? Przecież to co robi twój syn i ta męska dziwka jest ohydne!
Zaniemówiłem. Czy on właśnie nazwał mnie... Wiedziałem, że mnie nienawidzi, ale to było już szczytem wszystkiego.
- Skończ to - powiedział mój narzeczony.
- Przeklinam dzień, w którym ten szaleniec Liam Seanán przestąpił próg tego domu! Ty jesteś jeszcze gorszy niż twój ojciec! Ludzie! Potrafią tylko kierować się swoimi żądzami! Czuję obrzydzenie, kiedy po prostu na ciebie patrzę!
- Zamilcz, Ashghan! - krzyknął Rainamar, uderzając pięścią w stół. Zastawa zadźwięczała. - Wiesz co to miało być? Mieliśmy udawać, że jesteś tu mile widziany! Myślałem, że uszanujesz stan mojej siostry, ale nie! Ciągle to samo! Nigdy nie dorównamy dzieciom twoich pozostałych synów, mój ojciec nigdy nie dorówna swoim braciom! Przestań patrzeć na wszystkich jak na wrogów, zagrażających twojej wizji świata! Mam tego dosyć! Kocham moją rodzinę i Casiusa i nie mogę spokojnie słuchać tego, co o nich mówisz! Przykro mi, nie jestem taki, jakim chciałeś bym był! Mów, co tylko chcesz na mój temat, ale zostaw moją rodzinę w spokoju! Kocham Casiusa i nie wstydzę się tego, a jeżeli ty masz z tym problem, zachowaj to dla siebie! Nie pozwolę ci mówić o nim w ten sposób! Nigdy! A teraz wyjdź!
Armin Ashghan zaniemówił. Zaskoczenie malowało się na jego pooranej zmarszczkami twarzy. Spodziewałem sie podobnego przebiegu tego spotkania, ale nie Rainamar zaskoczył również mnie. Mój narzeczony i jego dziadek przez chwilę wpatrywali się w siebie z czystą złością. Starzec już miał coś powiedzieć, kiedy ciszę przerwała Amira.
- Mamo!
- Kochanie. - Elena już była przy niej. Twarz dziewczyny wykrzywiła się boleśnie.
- Mamusiu, ja rodzę! - krzyknęła.
Kłótnia była dawno zapomniana...


***


Następne dni przyniosły doskonałe wiadomości. Otóż Amirze i jej brzydalowi urodziła się córka. Maleństwo odziedziczyło dużo cech po tatusiu, orku pełnej krwi więc zastanawiałem się jak dziewuszka będzie wyglądała, kiedy dorośnie. Widywałem już kobiety tej rasy i jednak muszę przyznać, że prezentowały się lepiej od mężczyzn. Nieporównywalnie lepiej. Elena wydawała się być najszczęśliwszą osobą w całej sytuacji. Amira narzekała, że nie znajduje już wolnego czasu dla siebie i że jej brzydal nie pomaga przy dziecku. Deris mimo usilnych chęci, nie został dopuszczony do zajmowania się swoją wnuczką, gdyż jak powszechnie wiadomo, kobiety znają się lepiej na dzieciach. Przynajmniej w ich odczuciu. Kanthar nie potraktowali tego wydarzenia jako szczególnie warte dodatkowej uwagi i znikał na całe dnie z domu, tylko w sobie znanej sprawie a z kolei Rainamar zarzekał się, że nie po drodze mu z wychowaniem dzieci.
Armin Ashghan w kilku niemiłych słowach pożegnał się z synem i tyle o nim słyszałem. Zaszył się gdzieś w swym klanie. Cóż, znając życie to nie było ostatnie takie zdarzenie. Ta persona nie uczy się na swoich błędach.
Kiedy miałem chwilę wolnego czasu postanowiłem pojechać do rodziców mojego narzeczonego. Miałem szczególną nadzieję na rozmowę z Derisem. Akurat zastałem go siedzącego przed domem. Ściskał głowę w rękach i patrzał w niebo, mamrocząc jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa. Przyjrzałem mu się z uwagą. Wreszcie mnie zauważył.
- Mała wrzeszczy bez opamiętania. Od prawie dwudziestu dziewięciu lat nie miałem noworodka w domu. Odzwyczaiłem się. - tłumaczył, oglądając się za siebie, na drzwi swojego domu.
- Rozumiem .- odrzekłem, uśmiechając sie lekko. Przez chwilę nerwowo kołysałem się w przód i w tył, nie bardzo wiedząc, jak zacząć rozmowę. - Chciałbym... Deris... tato?
- Co się stało, mój mały? - zapytał, podchodząc do mnie. Wskazał mi sad, do którego obaj podążyliśmy.
- Rainamar.
- Mogłem się spodziewać – westchnął ork – Elena swego czasu nie chciała go widzieć. Dobrze, że jej przeszło. Nie wiem, o co się pokłócili, a i ona nie chce nic powiedzieć. Kiedy pytałem, czy to ma coś wspólnego z jego pracą uparcie milczała, ale mi nie zaprzeczyła. Boję się, że nasz chłopak wpakował się w jakieś gówno.
- Pokłóciliśmy się o to. Kilka dni temu. Teraz Rainamar zachowuje się jak gdyby nic sie nie stało.
- Pobiliście się z tego powodu, czy tak? Stąd wyglądał jak... wyglądał. Domyśliłem się.
- Tak – przyznałem ze wstydem. Czułem się z tym źle. Przecież nie chciałem być jak mój ojciec, a mimo to, nic lepszego nie przyszło mi do głowy w tamtej chwili.
- Należało mu się – rzekł w końcu Deris, kręcąc głową.
- Pomyślałem, że sam mógłbym się czegoś dowiedzieć. - postanowiłem zmienić temat.
- Dobry pomysł, ale jeżeli chodzi o Rainamara, to może mu się nie spodobać. Nie chcę cię od niczego odwodzić...Mogę z nim porozmawiać. Znowu. Tylko czy to coś w ogóle pomoże? - zastanowił się Deris.
- Zapewne będzie to jak mówienie do ściany. Po prostu czuję, że nie mogę żyć w ten sposób. Podstawą związku jest zaufanie, a kiedy on nie chce mi niczego mówić, wnioski nasuwają się automatycznie. - powiedziałem z żalem.
- Poradzimy sobie, synku. - pocieszał mnie ork. - Postaram się raz jeszcze do niego dotrzeć. Zawsze był uparty, nawet jeśli czarno na białym nie miał racji.
Dlaczego coraz bardziej wątpię, że rzeczywiście sobie poradzimy... Przyszłość nie przedstawiała się w jasnych barwach a ja nawet nie starałem się wmawiać sobie, że jest inaczej . Nie chciałem go stracić, ale nie miałem zamiaru znosić takiego traktowania. Musiałem przejść do działania, tylko czy nie obróci się to przeciwko mnie?
Deris zauważył swoją żonę, która podążała w naszą stronę. Przywitałem się z nią, a ona natychmiast zauważyła mój podły nastrój.
- O czym rozmawiacie? - zapytała, ale mój wyraz twarzy posłużył jej za odpowiedź. - Znowu Rainamar! - rzuciła, unosząc obie dłonie. - Jeżeli to ja popełniłam błąd w wychowaniu, niech Stwórca mnie ukaże. Jakim cudem jedna osoba może popadać w takie skrajności?
- Rainamar jest dorosły i dobrze zna konsekwencje swojego zachowania – przerwałem jej. Przytaknęła mi, lecz nie wyglądała na przekonaną do końca. Wiem, że nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jej syn, którego dotychczas uważała za odpowiedzialnego zachowywał się w sposób, którego nie dało się sensownie wytłumaczyć.
- Jeżeli stanie się coś złego... - wyszeptała, patrząc błagalnie w niebo.
Nikt z nas nie powiedział już nic więcej. Czas pokaże, co będzie dalej.

***


- Siedzisz cały dzień w domu, Leith! Może byś tak chociaż raz coś ugotował?
- Nie potrafię – rzucił w odpowiedzi czarownik. - Czy posłańcy z listami odjeżdżają z Aeral codziennie czy w innych odstępach czasowych?
- Z tego co pamiętam co dwa dni, ale zdarzają się opóźnienia. Najszybciej można coś wysłać kurierem, który przewozi też listy dowódców, ale za to płaci się dodatkowo – odparłem, zupełnie nie zastanawiając się po co mu ta wiedza. Przytaknął tylko i znów usiadł w fotelu, sięgając po lekturę.
- Coś ciekawego? - zapytałem, wskazując na książkę.
- To któryś z podręczników Rainamara. Nie sądziłem, że on w ogóle wie co to literatura, a co dopiero, że lubi historyczne książki a tu wielka niespodzianka! - rzekł zaaferowany Leith. - Gdzieś ty tak długo był? - zapytał w końcu, zmieniając temat.
- Najpierw mi powiedz, gdzie jest Rainamar?
- Zapewne śpi. - odpowiedział czarownik i upił łyk swojej świeżo zaparzonej herbaty. Usiadłem naprzeciwko niego i przyjrzałem się płomieniom tańczącym w kominku.
- Byłem u jego ojca – przyznałem niechętnie, opierając głowę na rękach. Leith odstawił herbatę. Jego spojrzenie było zbyt zagadkowe, żebym mógł opisać jakiekolwiek uczucie.
- Widzę, że szukasz pomocy, mój młody przyjacielu.
- Ano, jak widać. - przyznałem i usadowiłem się wygodniej w fotelu. Nie zrobiłem dziś wiele, ale byłem zmęczony, jakby wyprany z emocji. Przymknąłem oczy, wsłuchany w ciszę wokół nas.
- Dziwne – wyszeptał Leith Daire – Kiedy jest wojna, ludzie cierpią ból, strach, wstyd, winę. Z powodu wrogów. Kiedy jest pokój ludzie wciąż cierpią. Z powodu swoich bliskich. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.
- Może tak jest lepiej? Cień wskazuje nam, że wciąż jest światło. Ciężkie chwile są po to, byśmy bardziej doceniali dobre. Tylko dlaczego to jest takie trudne, Leith? Kiedy wydaje mi się, że mam już wszystko, okazuje się, że nie mam zupełnie nic. Wiesz co wtedy robię? Próbuję grać, tak jak mnie nauczył ojciec, tylko że ja tą naukę opacznie zrozumiałem. Nie chcę stawiać miłości warunków, ale ja jestem tylko człowiekiem i mam zwykłe, ludzkie uczucia. Zwyczajnie, po ludzku jest mi ciężko, kiedy osoba, którą kocham ponad wszystko odwraca się ode mnie. O co siebie pytam w takich chwilach, do cholery? Pytam, czy to w ogóle ma jakiś sens? Zastanawiam się, czy gdybym odszedł, poczułbym się wolny, wymazał wspomnienia z mojego życia. Nie znajduję odpowiedzi.
- Być może na odpowiedź jest jeszcze za wcześnie. Ty wiesz, jakie będą konsekwencje twoich wyborów, Casius. Powiem ci tylko jedno – cokolwiek zrobisz, będzie należało do ciebie. Jesteś silny, nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo. Jesteś silny za was obu, dlatego jest ci ciężko. Nie będę ci niczego radzić, nie po to tu jestem.. Zrób co uważasz za słuszne. Zadecyduj. Sam. - powiedział Leith.
Wtedy to dotarło do mnie w pełni, że to ja muszę coś zrobić. Nie chciałem stracić tego co budowaliśmy razem z Rainamarem, ale nic nie mogłem poradzić, kiedy nachodziły mnie wątpliwości. W pewnych momentach chciałem wszystko zmienić. Jak na zawołanie widziałem wtedy przed oczami czarnowłosego mężczyznę. Cahan. Założę się, że zapomniał jak się nazywam, ale ja... Nie... to przecież nawet nie jest racjonalne, żebym w ogóle o nim myślał...
Tak jak mówił Leith, Rainamar spał, przykryty jakimś cienkim pledem, z książką na brzuchu. Wyglądał inaczej, spokojniej. Sen wygładził rysy jego twarzy. Gdybym tylko wiedział, co się z nim dzieje, może mógłbym wszystko zmienić. Tak, czy inaczej było już późno, ale ja nie miałem ochoty na sen. Podszedłem do okna, próbując dojrzeć w ciemności zarys lasu. Noc była spokojna i kojąca. Nie mogłem jednak skupić myśli, które krążyły w mojej głowie bezustannie, nie przynosząc żadnych rozwiązań.

***


- Leith powiedział, że mała gra w karty powinna cię rozluźnić – zaśmiałem się, widząc minę Rainamara.
- Leith gada zbyt dużo niepotrzebnych rzeczy, to mu przyznam. - odrzekł.
- Będę zawiedziony.
- Wynagrodzę ci to – powiedział, całując mnie lekko.
- Ciekawe...
- Witam! - usłyszeliśmy nagle głos jednego z kapitanów, Eisa Morrisa. Zapewne to z nim między innymi umówił się Rainamar. - Jak twoja buźka, kapitanie? - dodał z nieukrywanym śmiechem. Mój narzeczony warknął pod nosem, ale odwzajemnił jego uśmieszek.
- Dziękuję, dobrze! - odrzekł z lekką irytacją.
- Casca był wprost zaaferowany, żeś dostał po pysku, Rainamar. - ciągnął dalej jasnowłosy kapitan, opierając się lekko o stół. Mówił o kapitanie u którego odbywałem służbę wojskową. Niezłe z niego ziółko, przyznam. Nie dziwiłem się wcale, że pierwszy zauważył ślady pobicia na twarzy mojego narzeczonego.
- Skończ ten temat, jeżeli zależy ci na pewnych częściach ciała – mruknął półork, rzucając mu wielce urażone spojrzenie.
- Mówię ci, Casius, żaden z nas nie odważyłby się choćby go dotknąć! Ha! Żałuj, że nie widziałeś miny Casci!
- Eis, zamknij się!
- Wybacz, sir! - odrzekł rozbawiony kapitan Morris, przysiadając się w końcu do nas.
- Powiedz, co u ciebie? - zagadnąłem go.
- Coraz lepiej, Casius. - pochwalił się – Razem z Rainamarem planujemy rozszerzyć nasz oddział łuczników. Duża inwestycja, ale wierzę, że opłacalna! Podpułkownik Buster już zapalił sie do tego pomysłu! Może nawet znajdzie się praca dla ciebie! - dodał z błyskiem w oku. Zawsze lubiłem Eisa Morrisa. Był pozytywnym facetem, co wyróżniało o na tle tych wszystkich śmiertelnie poważnych dowódców.
- To jest dobry pomysł! - podchwycił Rainamar.
- Cóż, mój geniusz ujawnia się w każdej sytuacji!
- Już jestem! - kapitanowie spojrzeli w stronę nadchodzącego mężczyzny. Ja nie musiałem. Poznałem jego głos! Nolan Raighne, we własnej, idealnej osobie.
- Spóźniony! - zawyrokował Eis Morris, mierząc go krytycznym spojrzeniem.
- Tylko trochę. - odrzekł, uśmiechając się do Rainamara.
Zmrużyłem oczy i mimowolnie przysunąłem się bliżej mojego narzeczonego. Nolan wkracza na nie swoje terytorium. Czy robi to świadomie, czy nie, nie interesuje mnie. Ważne, że to robi!
- Upijemy się w trzy dupy! - zakomunikował Morris. - Może się przyłączysz, Casius?
- Może później. Mam zamiar pograć w karty z myśliwymi.
Zobaczyłem jak jeden z moich kompanów, Bras, wchodzi do karczmy. Pomachał mi na przywitanie i udał się do szynkarza, zapewne w celu zamówienia jakiegoś trunku.
- Będę trochę po północy, żeby cię zabrać do domu, tak jak ustaliliśmy. - powiedział mój narzeczony.
- W porządku. - odparłem, ale coś nagle przyszło mi do głowy. Nie mogłem już patrzeć w te zimno-niebieskie oczęta Nolana. Złapałem Rainamara za jego żołnierski płaszczyk, przyciągnąłem do siebie i pocałowałem. Zamruczał w odpowiedzi. Słyszałem tylko głośny śmiech Eisa Morrisa.
Najwspanialszy był wyraz twarzy Nolana. O, Stwórco, jaki ja jestem zły!
Kiedy żołnierze wyszli, zjawił się Gavin, mój drugi kompan z gildii, do którego dołączył Bras. Leith wszedł do karczmy tuż za Gavinem, rzucając w stronę pracującej w karczmie dziewczyny powłóczyste spojrzenie.
- No, to gramy! - zarządził.
Późnym wieczorem, po dosyć sporej ilości piwa i jakiegoś kiepskiego samogonu zdążyłem się zorientować, że nie mam dziś szczęścia w grze. Leith jednak nalegał na kolejną partię, więc gra zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
- Ech, kiepskie karty! Do dupy z tym! - rzucił Leith, oglądając uważnie swoje karty. Jego mina wskazywała ewidentnie na jaskrawe niepowodzenie, ale ani ja, ani nasi partnerzy nie mieli zamiaru uwierzyć czarownikowi. Bras szturchnął mnie w ramię, wskazując ładną dziewczynę, tę, do której szczerzył się wcześniej czarownik.
- Miast grać w karty, porozmawiałbym z tą piękną. - westchnął, śledząc ją wzrokiem.
- To córka Kessela. - powiedziałem mu, a na myśl przyszła mi potężna sylwetka kowala. Chciałbym zobaczyć minę Brasa, kiedy kowal dowiedziałby się o planach myśliwego wobec jego ślicznej córki.
- Na Stwórcę, wiem! - oznajmił mój kompan z miną cierpiętnika – Spójrz jednak na to z innej strony, Casius – dodał, odkładając kart, grzbietem do góry – Jeżeli kowal będzie tak wybrzydzał, jego latorośl zostanie starą panną.
- To chyba nie jest twój problem, Bras. Poza tym słyszałem, że kowal postanowił wydać ją za żołnierza. Nie wiem, czy to jest najlepszy pomysł – wojownicy zwykle nie dożywają starości, nie mówiąc już o wojnie. - wtrąciłem, szybko studiując moje karty. Niech to szlag! Znów nic nie wygram! - Nie mam szczęścia w kartach! - rzuciłem od niechcenia.
- Ale w miłości podwójne! - zawołał uradowany nie wiadomo czym Leith.
- Pogadaj sobie! - uciąłem krótko, kładąc karty na stole.
- Uch, Casius – rzekł ze zmartwieniem Bras – Mam lepszy zestaw!
Gavin, który dotąd tylko milczał, położył kart na stół i zaklął siarczyście.
- Za to mi szczęście sprzyja! - wykrzyknął uszczęśliwiony Leith Daire, prezentując nam swoje karty.
- Psi syn! - rzekł z niedowierzaniem Bras, przecierając oczy. - Nie dość, że kłamca to jeszcze szczęśliwy kłamca!
- Nie denerwujcie się, panowie! Cóż, chyba brak powodzenia w hazardzie jest wpisany w zawód myśliwego! - czarownik nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Następna kolejka?
- Chyba piwa – przerwałem jego wywody, widząc emocje gotujące sie na twarzach Gavina i Brasa. - Pójdę i zamówię. - zaoferowałem, wstając od stołu. Szynkarz uśmiechnął się szeroko, słysząc o moim zamówieniu. Potem zawołał piękną córkę kowala Kessela. Dziewczyna podeszła do mnie i nachyliła się. Wsunęła palce w moje włosy i wyszeptała:
- Tamten facet w kącie obserwuje ciebie i czarownika przez cały wieczór.
Drgnąłem, ale ona natychmiast to wyczuła, przysuwając się jeszcze bliżej.
- Nie patrz! Pytał mnie o czarownika.
- Co mu powiedziałaś? - zapytałem, kładąc dłoń na jej dłoni. Uśmiechnęła się lekko.
- Powiedziałam, że go nie znam. - odparła. Czułem jej gorący oddech na swojej twarzy. To, co mówili było prawdą. Była niesamowicie piękna. Jej jasnoniebieskie oczy skrzyły się ciepłem, jak wiosenne niebo. - Mam nadzieję, że pomogłam.
- Bardzo – odparłem ściszonym głosem.
Wyprostowała się i rzuciła mi wyzywający uśmiech na pożegnanie.
- Twoje zamówienie, Casius. - usłyszałem nagle głos karczmarza, który zapewne całą scenę obserwował. - Dziewczyna przyjechała właśnie ze szkół. Pracuje tutaj od niedawna, czekając na pozytywne rozpatrzenie jej wniosku o pracę w klasztorze.
- W klasztorze? - zapytałem nagle, przypominając sobie o Cahanie. - Co ona ma zamiar tam robić?
- Będzie dbała o księgozbiór. Ponoć lubi tę robotę.
- Jest piękna. - przyznałem, próbując podnieść kufle z piwem.
- Ano prawda. Ojciec trzyma ją pod kloszem. - zaśmiał się szynkarz. - Miałem zapytać, jak zdrowie?
- Dziękuję, dobrze.
- Na pewno? Twarz masz poobijaną jakbyś wdał się w bójkę. - rzekł z przekonaniem tęgi mężczyzna.
- Ech, zdarza się. - przyznałem niechętnie.
Przy stole trwała zacięta dyskusja na temat umieszczania lotek w strzale. Leith siedział i obserwował dwóch myśliwych, z których każdy miał odmienne zdanie na temat tej zawiłej sztuki.
- Odpuście sobie. - rzuciłem, stawiając piwo na stole. Usiadłem, przysuwając się bliżej Leitha.
- Dziewczyna powiedziała, że ten nieznajomy nas obserwuje. Cały wieczór.
- Gdyby tym nieznajomym była piękna kobieta nie przejął bym się tym tak bardzo – czarownik wzruszył tylko ramionami. Zapatrzyłem się w niego, nie wiedząc, co mam powiedzieć. To było naprawdę głupie.
- W każdym razie, Leith, musimy coś z tym zrobić. - wytłumaczyłem mu. Bras i Gavin wznieśli toast za dobry rok i obfite zbiory i Stwórca wie jeszcze za co. Leith postanowił szybko do nich dołączyć.
- Trzeba go wywabić z tej nory – odparł, kiedy już sie oderwał od kufla.
- Jak chcesz to zrobić?
- Nie wiem. Powiedz któremuś ze swoich druhów, żeby poszukali Rainamara. Wtedy ja wyjdę z karczmy, a kiedy ten dzikus podąży za mną, pójdziesz za nim!
- Logiczne myślenie nie jest twoją najmocniejszą stroną, co?
- Prawdę mówiąc, magowie żywiołów nie potrzebują logiki do czarowania. To przychodzi samo z siebie. Pewnie, gdybym był magiem iluzji, mentalistą czy inną cholerą, wymagało by to ode mnie ciężkiej nauki.
- Kerr Laurent był magiem iluzji?
- Niezbyt dobrym, jak sam widziałeś. Spotykałem lepszych. Mówię ci, mój młody przyjacielu, to jest prawdziwe widowisko! - rzekł Leith, uśmiechając się do siebie. Zapewne przypomniał sobie jakąś scenę z przeszłości.
- A Cahan? - zapytałem, obserwując uważnie jego reakcję. Spoważniał i wbił wzrok w blat stołu.
- Cahan jest skomplikowanym przypadkiem. - wyznał i zamieszał kuflem. Milczał chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. - Słyszałeś kiedyś o czarnych magach?
- Bardzo mało. - przyznałem – Mówiono, że ci czarni magowie nie potrafią zapanować nad swoją mocą. Leith, nie chcesz mi chyba powiedzieć...
- Spokojnie! Dzisiaj mamy wiele nowoczesnych rozwiązań, które pozwalają na opanowanie tej mocy. Owszem, muszą oni kontrolować swoje emocje bardziej niż inni ludzie, stąd mogą wydawać się zdystansowani i niedostępni, ale zapewniam cię, to ludzie, jak my wszyscy.
- Czyli starsi z wioski mówili prawdę o tym, że włada mocą potężniejszą od twojej, czyż nie?
- I to znacznie. - odparł Leith, kiwając głową. - On jest mentalistą i naturalnym talentem. Bardzo potężna siła i bardzo niebezpieczna. Powiem ci tylko jedno, chłopcze, jeżeli jest na świecie osoba, której jestem gotów zaufać bez zastrzeżeń, to na pewno będzie nią Cahan. Oczywiście prócz ciebie. - dodał, uśmiechając sie lekko. - Chodźmy! Musimy dowiedzieć się, co to za typ nas obserwuje!
Nabazgrałem coś niedbale na kawałku pergaminy, który Leith Daire wyciągnął z kieszeni swego płaszcza. Dałem pismo Brasowi i poleciłem mu znaleźć Rainamara. Nie był zbyt chętny do zostawienia swojego piwa, ale poszedł. Długi czas go nie było, a moja głowa zaroiła się od myśli na temat Cahana. Chciałem go zobaczyć, ale bałem się jechać do tego klasztoru. Bałem się, że o mnie zapomniał, że nie będzie chciał mnie widzieć. Nie po tym, jak go potraktowałem.
Leith przyjrzał mi się z uwagą i przez krótki moment zdawało mi się, że dokładnie wie o czym myślę. Wbiłem wzrok we własne ręce, czując nagłe gorąco na całej twarzy. On wiedział. Musiał wiedzieć. Inaczej nie uśmiechnął by się tak paskudnie. Stwórco, pomóż mi!
Bras wrócił i dopił swoje piwo, zanim cokolwiek powiedział.
- Kapitan Ashghan będzie czekał niedaleko stajni. - powiedział, siadając na zydlu.
- Mógłbyś go tak nie nazywać. To wciąż ten sam facet. - powiedziałem, sam nie będąc do tego przekonanym. Mój kompan tylko pokręcił głową i zebrał ze stołu karty.
- Gramy? - zaproponował z szerokim uśmiechem.
- Muszę się przewietrzyć! - rzekł nagle Leith i odstawił kufel z niedopitym alkoholem.
- Tak, tak! - rzucił Bras – ograłeś nas i uciekasz! Jakież to typowe!
- Następnym razem pozwolę ci wygrać, chłopcze. - obiecał czarownik a jego głos ociekał złośliwością. Bras zmrużył oczy i zajął się tasowaniem kart.
Leith wstał z miejsca i zaczął iść w stronę drzwi, robiąc przy tym więcej hałasu niż to wszystko było warte. Nie omieszkał zaczepić córki kowala, która uderzyła go tacą w ramię. Chciałbym wiedzieć, co takiego jej powiedział...
Tajemniczy nieznajomy odczekał krótką chwilę i również wyszedł. Cóż, mógłby to być przypadek, ale postanowiłem ruszyć za nim, w razie gdyby coś groziło Leithowi Daire. Ten człowiek wydawał się być prawdziwym magnesem na kłopoty. Zastanawiało mnie, co wyniknie z jego ambitnych planów zdobycia jakichś tam artefaktów. Pożegnałem więc chłopaków i wyszedłem na zewnątrz. Od progu uderzył mnie przyjemny chłód wiosennego wieczoru. Rainamar powiedział, że będzie czekał przy stajniach, więc Leith zapewne tam się udał. Ruszyłem więc w tamtą stronę. Chwilę późnej musiałem schować sie za rogiem karczmy, gdyż nieznajomy wdał się w rozmowę z czarownikiem. Byłem ciekaw, co z tego wyniknie. Wtedy to tajemniczy mężczyzna popchnął Leitha. Ten przewrócił się jak niezgrabne cielę na ziemię, pokrytą rozjeżdżonym błotem. Scena sama w sobie była bardziej śmieszna niż niepokojąca. Leith krzyknął jakieś przekleństwo w stronę człowieka, który był sprawcą jego upadku. Wtedy to zobaczyłem błysk noża. Nieznajomy nachylił się, szarpiąc czarownika za włosy. Oczy Leitha nagle zabłysły dziwnym światłem. Oślepiający blask wypełnił przestrzeń, zmuszając mnie do odwrócenia wzroku. Po chwili usłyszałem głuchy hałas i jęk. Nieznajomy odbił się od ściany karczmy i leżał bez ruchu. Leith wstał z błota i otrzepał się niedbale. Wtedy to przybiegł Rainamar.
- Co do cholery? - zawołał, podchodząc do nieznajomego. Ściągnął płaszcz z jego głowy. Leith westchnął głośno.
- Adler, ty stary ośle! - krzyknął czarownik.
Zaraz dołączyłem do nich, rzucając pytające spojrzenie Leithowi. On jednak był zbyt zaaferowany swoim znaleziskiem.
- Powiem, wszystko powiem, tylko zabierz stąd tą bestię! - rzucił przerażony chłopek-roztropek, wskazując na Rainamara.
- Zaraz ci dam bestię! - krzyknął mój narzeczony, ale Daire nakazał mu milczenie.
- Jeszcze niczego ci nie rozkazałem! - powiedział Leith, rozkładając bezradnie ręce. - Chyba nie musisz mówić kto cię nasłał. Jestem pewien, że Kerr Laurent.
- Laurent nie ma z tym nic wspólnego! - zarzekał się nieznajomy.
- Tak, a ja mam dodatkową parę oczu! - odgryzł się Leith. - Mów prawdę!
- Czcigodny Kerr nie mógł już dosyć twojej ignorancji! Mówi, że przekleństwo chcesz na świat spuścić! - przerażony człowiek wypowiedział te słowa, jakby przemawiał do ludu ze straszliwą przepowiednią na ustach.
- Niech się czcigodny Kerr nie wtrąca do nie swoich spraw! To złodziej i oszust, który chodzi wolno po świecie! Zgłosiłem już jego niegodziwości przeorowi klasztoru! - Leith był wyraźnie poruszony oskarżeniami złapanego chłopka.
- Pan Laurent przepowiadał, że wypuścicie demona na świat! - dodał nabożnie człowiek, którego Daire nazwał Adlerem.
- Widział ty kiedy demona? - zakpił czarownik - Jest źle – powiedział bardziej do siebie niż i pokręcił głową. - On nie może ujść wolno.
- Więc co mamy z nim zrobić? - zapytałem, patrząc na niego z lekkim przerażeniem.
- Wyślę go do klasztoru, do opata. Niech go sam przepyta. Kerr Laurent ma już wystarczająco dużo kłopotów. Ścigają go rycerze Świętego Ognia. To go pogrąży całkowicie. - zawyrokował poważnie Daire. - Kapitanie, w imieniu zakonu Czterech Żywiołów oskarżam tego człowieka o szpiegostwo i pomaganie poszukiwanemu listem gończym Kerrowi Laurentowi.
- Zrozumiano! – rzucił Rainamar. Jego usta lekko drgnęły, ale zachował poważny wyraz twarzy.
Oczy nieznajomego rozszerzyły się nienaturalnie. Z przerażeniem zaczął pojmować co się teraz stanie. Zostanie aresztowany i postawiony pod sąd reszty czarowników. Cóż, nie życzyłem tego najgorszemu wrogowi, bowiem magowie znani są z niezwykłej lojalności i hermetycznych reguł w swoich stowarzyszeniach.
- Panie, litości! - błagał mężczyzna.
- Kiedy wy wszyscy dacie mi święty spokój? - zapytał Leith i poszedł w noc, w sobie tylko znanym kierunku.

***


Jakiś czas po tych wydarzeniach pojechałem do miasta z zamiarem odebrania intratnego zlecenia od jednego ze szlachciców. Rainamar postanowił zabrać sie ze mną, gdyż generał Gustav przebąkiwał coś o szkoleniu łuczników. Był to, jak dobrze pamiętam pomysł autorstwa Eisa Morrisa. Przyznam, że dodatkowa praca przydałaby mi się. Musiałem uzbierać trochę grosza na podróż, w którą chciał zabrać nas Leith Daire. Znalezienie a potem aresztowanie szpiega wyprowadziło czarownika z równowagi, więc nie miał najmniejszych chęci pokazywania się w mieście. Dlatego też zlecił mi wysłanie listu. Zapatrzyłem się w kopertę na której wypisane było nazwisko jego rzekomego przyjaciela. Eoin C. Revelin. To nie było typowo Imperialne nazwisko. Ferowałem, że człowiek ten pochodzi raczej z Północnych Landów.
- Leith ma podejrzanie dużo znajomych. - zagadnął mnie mój narzeczony.
- Światowy z niego człowiek. - zaśmiałem się, kręcąc głową. - Zaczął przygotowania do wyprawy. Chyba przestraszył się tego szpiega.
- Wiem jedno – Leith Daire zna tyle tajemnic, że za każdym rogiem powinien czyhać na niego zabójca. To wszystko jest częścią jakiegoś większego planu. Zobaczysz, że mam rację!
- Ja myślę, że wokół mnie dzieje się zbyt dużo planów, o których ja nie mam pojęcia. - odparłem. Od razu zrozumiał ukryte znaczenie moich słów. Wbił wzrok w drogę przed siebie i nie odezwał się do mnie ani słowem do końca naszej podróży. Mogłem się domyślać, że to się tak skończy...