Running away 11
Dodane przez Aquarius dnia Lutego 02 2013 16:55:15


Rozdział 11

- Rainamar Ashghan – zawołał nagle jedne żołnierz, który z niewiadomego powodu znalazł się tuż obok nas. Skłonił lekko głowę i uderzył się w lewą pierś, tuż nad sercem. Jako, że powróciłem chwilę temu, nie zdążyłem jeszcze wygodnie się usadowić na zydlu.
Rainamar nic nie odpowiedział, tylko dał mu znak, by zaczął mówić.
- Generał Gustav chce cię jutro widzieć! Powiada, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Czeka w swoim gabinecie skoro świt – zameldował żołnierz i pożegnał się.
- Czego on może chcieć – zastanowił się półork, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Wzruszyłem ramionami. Sam nie miałem pojęcia co przyszło do głowy staremu generałowi. Nolan Raighne stwierdził, że to może mieć związek z planowanym zjazdem możnych, na co półork skrzywił się z niechęcią.
- Pieprzę ten zjazd – rzucił z nutą złości.
- Mów, co chcesz, mój przyjacielu, ale obaj wiemy, że generał ma wobec ciebie poważne plany. - odpowiedział nieurażony jego uwagą najemnik. Spojrzałem na niego z nieukrywanym zdziwieniem. Owszem, Rainamar coś wspominał o jakimś zjeździe i awansie, ale przyznam, że nie przywiązywałem zbyt wielkiej wagi do jego słów.
- Jakie plany? - zapytałem w końcu, zwracając ich uwagę na siebie.
- Żadne – rzucił krótko Rainamar z zamiarem skończenia całej rozmowy.
- Jak to 'żadne'? Mam cholerne wrażenie, że coś ukrywasz i nie chcesz mi powiedzieć – odrzekłem nie bez złości. Półork warknął coś pod nosem, ale nie odpowiedział. Nolan obserwował nas obu z zażenowaniem wymalowanym na ślicznej twarzy.
- Niczego nie ukrywam, z resztą – powiedział w końcu Rainamar, wstając od stołu – To nie twoja sprawa.
Zaraz zerwałem się z miejsca.
- Jak to nie moja? - oburzyłem się – Ty chyba zapomniałeś o jednej ważnej rzeczy! Od jakiegoś czasu jesteśmy narzeczeństwem! - dodałem, wpatrując się w jego bursztynowe oczy. Skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie dziwnie.
- I co z tego? - zapytał w końcu. Nie wierzyłem własnym uszom!
- O czym ty, kurwa mówisz? - krzyknąłem. To przyciągnęło uwagę ludzi znajdujących się w karczmie. Obrzucili nas zaciekawionymi spojrzeniami, zmieszanymi z oburzeniem i zażenowaniem. Rainamar złapał mnie za kołnierz kurtki i przyciągnął do siebie.
- O co ci chodzi? - warknął przez zęby. Cholera, przestraszył mnie, ale odwzajemniłem jego spojrzenie.
- Powiedz mi, co się z tobą dzieje? - odparłem, próbując mu się wyrwać. Nie miał zamiaru mnie wypuścić.
- Ze mną? Wszystko jest ze mną w porządku! Czego ty chcesz? Dlaczego ja nie mam prawa do własnego życia? Musze się spowiadać z każdej rzeczy którą zrobię? Co? - wykrzyknął, szarpiąc mnie przy tym.
- A dlaczego nie? Całe dnie nie ma cię w domu! Niczego mi nie mówisz!
Krzyczeliśmy na siebie i szarpaliśmy się przez dłuższą chwilę. W końcu poczułem czyjeś silne dłonie na moich ramionach, które ciągnęły mnie w tył. Rainamarem zajął się któryś z jego kompanów.
- Co się dzieje? - zapytał w końcu Garrett, jeden żołnierzy. Spojrzałem na niego urażony.
- Nic! Do cholery, nic! - wykrzyknąłem i zacząłem iść w stronę wyjścia. Z dala słyszałem, jak karczmarz mówił coś do Rainamara, na co on odpowiedział jakimś wulgarnym słowem. Poszedłem prosto do stajni i zabrałem Czerwonego Demona. Nie miałem ochoty jechać do domu, więc postanowiłem wpaść do Jethro. Miałem nadzieję, że nie odmówi mi noclegu.

***


Biegłem przed siebie, wciąż próbując przyspieszyć, jednak nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Nie wiem dokładnie, ile czasu spędziłem na bieganiu, ale zmęczenie dawało mi się we znaki. Moje ogary jednak nie podzielały tego zdania i wesoło biegły tuż obok mnie, podgryzając nogawki moich spodni od czasu do czasu. Z daleka dostrzegłem sylwetkę jeźdźca, odcinającą się wyraźnie na tle wiosennej zieleni. Zatrzymałem się, starając się uspokoić psy i jednocześnie obserwowałem zbliżającą się postać. Mimo iż była odziana w żołnierski płaszcz i spodnie, była to kobieta. Koń zarżał i zarzucił łbem, kiedy ponaglała go jeszcze bardziej. W końcu znalazła się już tylko kilka metrów ode mnie. Przyjrzała mi się badawczo i nagle jej śliczna twarz się rozpromieniła.
- Casius? - zapytała z niedowierzaniem. - To naprawdę ty?
- Lilia?
- Tyle lat! - zawołała i zeskoczyła z konia. Zaraz uświadomiłem sobie, że ramiona mam pełne drobnej sylwetki jasnowłosej dziewczyny. Pachniała kwiatami.
- Rainamar wspominał mi, że przyjechałaś! - odparłem, starając się obejrzeć ją dokładnie. Jasnoniebieskie oczy błyszczały radością i wspomnieniami. Włosy miała związane w niedbały kucyk, który kołysał się przy każdym, najdrobniejszym nawet ruchu. - Nie stójmy na drodze, chodź – zaproponowałem, sięgając po wodzę jej konia. - Dom jest nie daleko.
- Trenujesz? - dopytywała się.
- Można tak to nazwać – zgodziłem się.
- Jesteś śliczny – powiedziała nagle Lilia, wpatrując się we mnie. Odwzajemniłem jej spojrzenie, ale nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć na takie rewelacje. - Nie ma co, Rainamar ma szczęście. - dodała, rozwiewając moje obawy. Uśmiechnąłem się zawadiacko.
- Chyba za rzadko spoglądasz w lustro, jeżeli mnie nazywasz ślicznym.
- Nie udawaj skromności, Casius – zaśmiała mnie, szturchając mnie lekko w ramię.
- Zapewne nie możesz się odpędzić od adoratorów.
Spoważniała nagle.
- Cóż – odrzekła po chwili ciszy – To skomplikowane.
- Rozumiem – zapewniłem ją. - Wróciłaś... po tylu latach.
- Miałam w Elenoir życie, dobre życie. Jednak, jak sam wiesz, to wszystko nie mogło trwać za długo. Pogubiłam się. Kiedy dziadkowie zaprosili mnie do Aeral nie wahałam się ani chwili. Pewne rzeczy trzeba po prostu zrobić.
- Możliwe – odrzekłem.
Po nie całych piętnastu minutach marszu znaleźliśmy się przed domem. Dziewczyna rozejrzała się z zachwytem w oczach.
- Odnowiłeś ją... - wyszeptała cicho, spoglądając z zachwytem na myśliwską chatę – Jest piękna. Taka, jak pamiętam z dzieciństwa. - dodała, wpatrując się w myśliwską chatę.
- Wejdź – zaprosiłem ją do środka. Uśmiechnęła się szeroko.
Zaprosiłem ją do pokoju z kominkiem. W dzieciństwie go uwielbiała, chociaż ojciec nie był zadowolony, kiedy zapraszałem przyjaciół do domu. Usiadła na jednym z foteli. Jeden z ogarów wesoło zamachał ogonem i podszedł do niej. Obwąchał jej nogę, po czym położył łeb na jej kolanach. Lilia zaśmiała się i spojrzała na mnie.
- Karmin cię lubi. - odparłem rozbawiony – Jesteś głodna? Matka Rainamara upiekła jakieś ciasto. Jest bardzo dobre.
- Jeżeli nie będzie ci to sprawiać kłopotu, to bardzo chętnie – zgodziła się.
- Opowiadaj – zachęciłem ją – Twoja decyzja o wyjeździe była nagła – dodałem, przypominając sobie wydarzenia sprzed kilku lat. Rainamar był wtedy w szkole, daleko w stolicy, a Lilia musiała opuścić miasto.
- Cóż – odrzekła wyraźnie zasmucona – Rodzice dostali propozycję pracy. Nic wielkiego, ale dla nich była to inwestycja życia. W Elenoir jest wiele możliwości dla dziewcząt, które chcą poświęcić się walce. To niesamowite.
- Z chęcią bym zobaczył – zaśmiałem się, stawiając przed nią tacę z ciastem. - Co do picia?
- Sama nie wiem. Zaskocz mnie.
- Cóż, jestem w tym kiepski – przyznałem. - Strzelasz z łuku?
To pytanie zaskoczyło ją.
- Trochę. - odparła – To jest częścią podstawowego treningu, ale ja szkoliłam się w mieczu. - przyznała.
- Cóż, ja także, ale wolę łuk – przyznałem.
Nie chwaląc się, ale ubiłem pierwszego zwierza w wieku dziesięciu lat, na którymś z polowań, wspólnie z ojcem. Pamiętam, jaki był wtedy dumny. Chwalił mnie i zachwycał się nad moim talentem. Nigdy później nie usłyszałem słów pochwały z jego ust.
Lilia skosztowała wypieku Eleny i pochwaliła go. Był ranek, więc nie spodziewałem się Rainamara w domu, więc jego powrót mocno mnie zaskoczył. Był wyraźnie zdenerwowany i kategorycznie odmawiał jakichkolwiek wyjaśnień na ten temat. Porozmawiał z Lilijką ale zaraz przeprosił ją i zbył nas oboje rzekomym zmęczeniem. Zdziwiło mnie i nawet zirytowało jego zachowanie. Umówiłem się z Lilią za dwa dni w mieście a Rainamara postanowiłem nie zaczepiać, gdyż mogło to grozić wybuchem kolejnej kłótni. Dzień minął mi na bezcelowym błądzeniu po lesie.

***


Rainamar zgodził się, żeby pomóc ojcu przy stolarce, więc spędził kilka dni w rodzinnym domu. Ostatniego dnia postanowiłem przyjechać z wizytą. Złowiłem ślicznego lisa i miałem zamiar zrobić szal Elenie. Chciałem więc, żeby najpierw oceniła moją zdobycz. Podniesione głosy, dochodzące z kuchni zatrzymały mnie wpół drogi. Nie byłem typem podsłuchiwacza, a przynajmniej tak o sobie nie myślałem, ale nie potrafiłem się opanować. Zwłaszcza, że to, co usłyszałem nie było zbyt optymistyczne.
- Powiedz mi dlaczego? - krzyczał Rainamar. Zaraz potem usłyszałem, jak uderza w stół.
- Nie rozumiesz? W co ty się mieszasz, synu? Chcesz stracić wszystko, to co masz? Proszę bardzo, ale nie spodziewaj się, że twoja rodzina będzie stała za tobą, nie ważne, jaką głupotę jeszcze popełnisz! Jesteś ślepy?
- Proszę cię tylko, żebyś obiecała mi jedną rzecz, nic więcej! Czy to tak dużo? Jesteś moją matką, do cholery!
- Jak ty się do mnie odnosisz, smarkaty! Myślałam, że zmądrzałeś! Dlaczego teraz robisz to wszytko? Chcesz tracić rodziną, stracić Casiusa? Myślałam, że zależy ci na nim, że go kochasz, ale widzę, że byłam w błędzie! - odparła urażona Elena. Żołądek podszedł mi do przełyku. O czym ona, na wszystkich potępionych Imperium mówiła? Czego nie wiedziałem?
- Czasem wydaje mi się, że miłość to bardziej obowiązek niż uczucie – odrzekł z przekonaniem.
Nie, nie zamierzałem płakać, ale to nagłe ukłucie w okolicy serca. Zrobiło mi się niedobrze. Nie chciałem, żeby tak o mnie myślał, że musi się mną zajmować... obowiązek. Nikt nie nakładał na niego żadnego obowiązku! Mój chwilowy smutek przerodził się we wściekłość. Jeżeli ja tego nie skończę, to będzie już za późno. Dlaczego po prostu ze mną nie porozmawiał? Co to wszystko przedtem miało znaczyć? Nic już nie rozumiałem. Popadał z skrajności w skrajność, a ja nie wiedziałem, co jest przyczyną. Oparłem się plecami o ścianę. Przewieszone przez ramię, zwisało bezwładne ciało lisa. Wbiłem wzrok w podłogę, starając się nie myśleć o tym, co usłyszałem. Nagle czyjaś dłoń ujęła mnie pod brodę.
- Cóż to za mina, Casius? - Kanthar poklepał mnie lekko po policzku i uraczył szerokim uśmiechem.
- Wydaje ci się – odpowiedziałem, próbując wykrzesać z siebie odrobinę radości. Półork pokręcił tylko głową.
- To mój brat, czy tak? - zapytał w końcu, próbując spojrzeć mi w oczy.
- Możliwe – odparłem. Wiedziałem, że nie oszukam go kolejną wymówką. Wszyscy zbyt dobrze wiedzieli, co się dzieje.
- Pieprzony idiota! - przeklął pod nosem – Porozmawiać z nim?
- Daj spokój! - zaprotestowałem – Nie jestem panienką, sam sobie poradzę!
- Coś mi się zdaje, że niejedna panienka załatwiła by tą sprawę lepiej. - przyznał zamyślony Kanthar. Trzepnąłem go po ramieniu zdechłym lisem.
- Spieprzaj! Wszyscy jesteście tacy sami! Do jasnej cholery, mam dosyć! - rzuciłem lisie zwłoki i wyszedłem z domu. Widziałem, że mój wybuch zaalarmował Elenę, która wybiegła z kuchni. Słyszałem, jak woła moje imię, ale zignorowałem to. Nie wiedziałem, co mam zrobić ze sobą. Może powinniśmy zakończyć ten związek?

***


Cały wieczór zastanawiałem się, co robię źle. Rainamar wrócił do domu późno, bez słowa wyjaśnienia. Nie chciał rozmawiać, więc nie naciskałem. Chciałem, żeby mi powiedział, co go dręczy. Może wtedy rozwiązalibyśmy to razem, ale on był niewzruszony. Tak oto przewidywałem szybki koniec mojego związku...
Następnego dnia próbowałem naprawić szkody, jakie zdążył zrobić Rainamar w swoim nowym, żołnierskim płaszczu, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Z początku myślałem, że to psy drażnią się na schodach, ale hałas się nasilił. Niechętnie rzuciłem więc robotę, zastanawiając się, czy to nie jeden z chłopów przyszedł kupić skóry czy też zlecić upolowanie jakiegoś zwierza.
- Nie! - jęknąłem przeciągle – Nie! Niech mi ktoś powie, że śnię!
Przez chwilę jedynie wpatrywałem się w otwarte drzwi i uśmiech człowieka, który w nich stał.
- Casius! - usłyszałem jakże znajomy głos. W tej chwili chciałem jedynie, żeby ziemia otworzyła się pod przeklętym czarownikiem i zjadła go w całości. On jednak tylko błogo się uśmiechał, nie zdając sobie sprawy z moich myśli.
- Leith Daire! Jak zawsze bez zapowiedzi, jak zawsze przeszczęśliwy. - odburknąłem w odpowiedzi.
- Trochę szacunku dla starszych wiekiem i bardziej doświadczonych przez życie! - rzucił z udawanym oburzeniem czarownik – Zaproś mnie do tego domku na kurzej łapie!
- Wejdź – zaproponowałem i odsunąłem się. On wtoczył się do środka i zaraz podążył do kuchni. Minęło kilka miesięcy od jego ostatniej wizyty, a on wciąż doskonale wiedział, dokąd się udać.
Westchnąłem głośno i podążyłem za nim.
- Powiedz mi łaskawie, co się stało teraz? - zapytałem, oczekując, że uraczy mnie którąś ze swych nieprawdopodobnych opowieści.
On odwrócił się na pięcie i spojrzał na mnie z niespotykaną u niego powagą.
- Ktoś próbował mnie zabić.
- Zabić? Może zazdrosny mąż?
- To nie jest temat do żartów, Casius! - zawołał zaaferowany czarownik. Wzruszyłem ramionami i osunąłem się na krzesło.
- Nie ma twojego potworka? - zapytał, jakby nie wiedział, co się stało.
- Nie – rzuciłem ponuro. - Zapewne jest w koszarach. W ogóle on ma imię!
- Nie wyglądasz dobrze. - krzyknął, załamując ręce. Obejrzał z uwagą moją twarz.
- Jakiś pijany jegomość mnie pobił jakiś czas temu. Do cholery, przecież on szukał twojego amuletu! Po coś wracał, Leith? Nie jesteś tu bezpieczny! - ostrzegłem go. Miałem jedynie nadzieję, że tamten gość z karczmy nie wie, gdzie mieszkam. Chwała, że wciąż siedział w areszcie.
- Ja nie mam już wisiorka – przyznał się, wciąż wpatrując się we mnie.
- Więc co się z nim stało!?
- Dobre pytanie... - radował się się Leith, nie wiadomo z jakiej przyczyny.
Nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Rozważałem już uderzenie głową o ścianę, kiedy on usiadł przy stole, naprzeciwko mnie. Splótł ręce i ułożył je na blacie. Wyglądał jak mędrzec, mający za chwilę wygłosić nudną pogadankę.
- Otóż, medalion jest w bezpiecznym miejscu. Nie mogłem go dalej zawieść samotnie.
- A Cahan? - zapytałem, a jego imię brzmiało dziwnie w moich ustach. .
- Zaszył sie w klasztorze, jak jakiś świętoszkowaty mniszek. Nie widziałem go dobre pół roku. Pewno już tam zapuścił korzenie! - lamentował Leith, krzywiąc się nienaturalnie. Jego jasne włosy wydawały mi się dłuższe, niż kiedy go poprzednio widziałem. Nawet na strzyżeniu sobie oszczędzał.
- Oczekujesz, że ci pomogę? A może chcesz, żebym ci kogoś polecił? - zastanowiłem się na głos.
- Zgadza się, moje drogie dziecko! Chodzi mi również o Ashghana!
- Nie masz szans, Daire. Po pierwsze i najważniejsze, to Rainamar woli teraz towarzystwo swych kompanów. Po drugie, ma szansę na awans i jest zajęty.
- O, to ciekawe! - podjął czarownik – Skąd wiesz?
- To mój narzeczony...
- Ach tak! - przerwał mi – Nie zaprosiłeś mnie na zaręczyny!
- Przestań, Leith. Nie wiesz, jak jest! Między nami się... coś zmienia - odparłem zrezygnowany.
- Nie przesadzaj, mój młody przyjacielu! Zdarzyło mi się zamienić z nim parę zdań i wierz mi, że rozczulał się nad tobą niczym panienki nade mną. Tak, tak. Sam się zastanawiałem, czy obaj mówimy o tym samym człowieku!
- Tak było przedtem. - przerwałem mu te bezsensowne wywody.
- Żyjecie tu więc sami? - zapytał z ciekawością.
- Zgadza się.
- Więc znajdzie się miejsce dla mnie! - zawołał wesoło jasnowłosy mężczyzna. - Muszę się rozmówić z Rainamarem. Pojedziemy jutro do miasta. – zarządził
- Jak chcesz, to sobie jedź. Ja sie nie wybieram nigdzie! Dobrze mi tutaj!
- Zwariujesz w tej samotni! Nie ma do kogo ust otworzyć, o innych rozrywkach już nie wspomnę! - rzekł Leith i wstał. - Byłbym wdzięczny za kąpiel i kolację. Chcę tez dostać sypialnię z przystępnym widokiem!
- Może mam sprowadzić kobietę do tego? - zapytałem ironicznie.
- Nie pogardziłbym, ale nie chcę deprawować młodych ludzi! - żachnął się Daire – Ile ty masz lat, dziecko?
- Dwadzieścia pięć, dziadku. - odparłem, uśmiechając sie pod nosem.
- Prawda, prawda.... Na co czekasz? Zaczynam być głodny!

***


Próbowałem właśnie ugotować coś, co nadawałoby się do zjedzenia, kiedy to drzwi do domu otwarły się z hukiem i do środka wpadł mój półork. Wyszczerzył się w szerokim uśmiechu i nic nie mówiąc podszedł do mnie i mocno pocałował. Przez mała chwilę byłem przekonany, że stracił zdrowy pomyślunek, ale nic z tych rzeczy. Przerwaliśmy, żeby nabrać powietrza. Jego bursztynowe oczy błyszczały radością. Zastanawiała mnie ta nagła zmiana w jego zachowaniu, bo jeszcze kilka dni temu szarpał mnie na środku karczmy.
- Rainamar?
- Jestem kapitanem, do cholery! Awansowali mnie! - zawołał i znów mnie pocałował.
- Na prawdę? - zapytałem, odrywając się od niego.
- Porozmawiamy rano, Casii. Mam na ciebie taką ochotę... - zamruczał, rozpinając moją koszulę. Nie wiedziałem, jak mu delikatnie przekazać, że mamy gościa w naszym domu. Uśmiechnąłem się zakłopotany, kładąc moje dłonie na jego.
- Zaczekaj. - rzuciłem, nie patrząc mu w oczy. Puścił mnie i przeszedł się parę kroków.
- Co? - zapytał zniecierpliwiony.
- Prócz tego, że zachowujesz się dziwnie... skąd ta zmiana?. – powiedziałem zaskoczony. Zmierzył mnie ostrym spojrzeniem.
- Jeśli nie chcesz się ze mną kochać, to powiedz – rzucił bez emocji.
- Ja... - stałem tak, patrząc na niego i zastanawiając się, co się dzieje między nami.
- Mów co się stało – rzekł poirytowany.
- Tak więc... dzisiaj po południu... mamy gościa. - wyrzuciłem w końcu z siebie.
- Kto taki? - zapytał podejrzliwie.
- Nigdy byś nie zgadł... - zaśmiałem się, próbując rozładować sytuację. Właśnie wtedy z pokoju gościnnego wyszedł Leith Daire, jak zwykle cały w skowronkach. Uśmiechnął się do Rainamara niczym dobry kapłan do swej trzódki.
- Na wszystkich obłąkanych wieszczów Imperium! Daire! Tego już za wiele, do cholery! - wykrzyknął mój narzeczony, kpiąc krzesło, które uderzyło w ścianę i rozleciało się na kawałki, po czym wyskoczył z domu, niczym gradowa burza. Czarownik zaśmiał się w głos.
- Temperamencik! - rzucił w odpowiedzi rozradowany Leith i podszedł do stołu. Ostentacyjnie zasiadł przy nim i obrzucił mnie ostrzegawczym spojrzeniem. - Lepiej, żeby na kolację był jakiś sensowny posiłek. Pozbawiłem półorka seksu, muszę mieć siłę w razie czego.
- Oczywiście musisz być taki dosłowny? Cóż, przynajmniej nie rzucał nożami...
Daire nie odpowiedział. Uśmiechnął się tylko złośliwie i spojrzał przez okno. Rainamar zajmował się Kryształem, mamrocząc coś pod nosem. Ferowałem, że są to klątwy, którymi obdarza naszego drogiego przyjaciela Leitha. Postanowiłem zostawić Rainamara w pokoju, gdyż nie miałem ochoty na bezsensowne kłótnie z nim. Poza tym wolałem, żeby swoją złość wyładował na Daire.
- Ci orkowie są dziwni. Czasem mam wrażenie, że zachowują się jak rozpieszczone bachory! - zagaił rozmowę czarownik. Zamyśliłem się przez chwilę. Analizowałem w myślach wszystkich orków, których do tej pory poznałem – rodzinę Rainamara, braci jego ojca, jego złośliwego dziadka, starszych z rady klanu... Cóż, oni zdawali się postępować raczej rozważnie i nie poddawali się chwilowym emocjom. Zachowanie Rainamara mogłem tłumaczyć jedynie ludzkim dziedzictwem.
- Wydaje mi się, że ta emocjonalność nie jest w żaden sposób specyficzna dla nich. - wytłumaczyłem mu. Leith pokręcił głową i spojrzał przez okno.
- Gdy się z nim rozmawia, wydaje się mówić z sensem, ale kiedy widzę go tak rozgniewanego, nasuwają się różne pytania. Nie bierz tego do siebie, chłopcze, ale on zdaje się być zwyczajnie niebezpieczny.
- Nigdy mnie nie uderzył, jeżeli to ci nie daje spokoju. Nie wiem, czy nie miał zamiaru, ale nie zrobił tego. - powiedziałem, zastanawiając się, czy słusznie interpretuję jego słowa. Nagle stanęła mi przed oczami scena z karczmy.
- Cóż... gadamy jak baby podczas przepierki, a tymczasem robota czeka!
W tej chwili do domu znów wpadł Rainamar i przyszedł prosto do kuchni, gdzie przywitała go wielce zaskoczona twarz Leitha. Półork stanął tuż przede mną, krzyżując ręce na piersi.
- Co to ma znaczyć? - zapytał, patrząc z góry prosto w moje oczy.
- Może zapytasz o to Leitha?
- Ty go wpuściłeś do naszego domu!
- Co w tym złego? Był w potrzebie...
- W potrzebie, powiadasz? W jakiej to potrzebie był nasz drogi czarownik? - zapytał, zwracając się w stronę Daire.
- Wolę kobiety. - odparł od niechcenia Leith Daire.
- Że co? - zawołałem oburzony jego insynuacjami. Na wszystkich wieszczów Imperium, czy oni wszyscy muszą myśleć tylko o jednym?!
- Zostawmy ten temat. - uciął krótko Rainamar – Powiedz, czego znowu chcesz, ludzki czarowniku?
- Zacznijmy od tego, że nie zaprosiłeś mnie na zaręczyny! - rzucił oskarżycielsko Daire.
- Jeszcze by czego nie było! – syknął pod nosem półork, szczerząc kły. Cóż, nie trzeba było biegłości w znajomości psychiki ludzkiej, czy też ewentualnie orkowej, żeby dostrzec, że nie jest zadowolony z wizyty czarownika. Leith jak zwykle to bywało u niego, nie przejął się tym wcale.
- Skoro do ożenku wam nie śpieszno, mam propozycję! - oznajmił pewnym tonem. Rainamar skrzywił się.
- Jaką? - zapytałem, gdyż zwyczajnie mnie zaintrygował.
- Nie zaczynaj tego znowu, Casius! - ostrzegł mnie Rainamar. Zazwyczaj, kiedy wypowiadał moje imię w tak oficjalnym tonie, oznaczało to, że nie żartuje. Postanowiłem zignorować jego sceptycyzm. Westchnąłem głośno i pogłaskałem go po policzku. Wzdrygnął się i dosunął ode mnie.
- Nie zaczynaj z tym!
- Ehem, przypominam, że nadal jestem w tym pomieszczeniu! - rzekł czarownik, patrząc na nas z zakłopotaniem.
- Daj sobie spokój, Daire. - rzucił półork – Czy ja byłem głodny? - zastanowił się i zajrzał do garnka.
- Tak, panie i władco, ale miałeś ochotę na coś zupełnie innego – zawołał Daire, próbując naśladować mój ton głosu. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, Leith był by już martwy cztery razy.
- Bardzo śmieszne!
- Powiedz, o co chodzi tym razem – zapytał Rainamar, próbując wybrać sobie najlepsze kąski z dzisiejszego obiadu.
- Otóż jest sprawa, dla której musiałem przerwać mą podróż na południe. Niedaleko granicy leżą ruiny starodawnego miasta. To pierwsza stolica Imperium. Krążą słuchy, że wciąż znajduje się tam parę cennych artefaktów. Nie mam do dyspozycji czującego, także zejdzie mi na tym trochę dłużej, ale gwarantuję, że to opłacalne! Wiem, że dla was, żołnierzy takie dzieła nie przedstawiają żadnej wartości, ale dla mnie to prawdziwy skarb.
- Za taki skarb się dużo płaci. - wtrąciłem.
- Cały ojciec. - zaśmiał się Leith.
Te słowa natychmiast przesłoniły mi wszelkie myśli o pieniądzach. Co prawda, Leith wcześniej już mówił, że znał mego ojca, ale wtedy nie chciałem o tym słyszeć. Możliwe, że bałem się usłyszeć cokolwiek. Teraz jednak sytuacja była całkiem inna.
Rainamar natychmiast zauważył moją zmianę nastroju.
- Casii?
- Jak dobrze go znałeś.
- Za dobrze. - odparł Daire, nagle poważniejąc. - Był cholernie zdolny. Jak to mówili druidzi, wyczuwał ducha lasu. Ja tam żadnego ducha nie czułem, ale widziałem, jak swobodnie porusza się w gęstwinie. To jest... skomplikowana historia... - dodał czarownik, opierając twarz na dłoniach.
- Cóż, mam dużo czasu – powiedziałem pewnie.
- Nie wiem, czy chciałbyś to usłyszeć z moich ust. Zapewne są osoby bardziej kompetentne.
Nie przekonało mnie to zupełnie. W ogóle kogo on miał na myśli? Moja matka i ojciec nie żyją.
- Jak dobrze znałeś swoją matkę? - zapytał, zupełnie zbijając mnie z tropu.
- Prawie zapomniałem jak kobieta wyglądała. Nie znałem mojej matki prawie wcale. Miałem cztery lata jak umarła.
Leith Daire uśmiechnął się, w taki sposób, jakby nagle zdał sobie z czegoś sprawę. Ja nie wiedziałem, co jest powodem jego wesołości, ale śmierć mojej matki zwyczajnie nie należała do takowych.
- Cóż, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale... hmh...żona twego ojca nie była twoją matką.
- Zwariowałeś do szczętu! - krzyknąłem zaskoczony jego rewelacjami. Zaraz zacznie mi wykładać, że jestem synem wielkiej jaszczurki.
- Spokojnie, chłopcze. Jestem jeszcze w zupełności normalny. Myślałem, że ojciec ci powiedział. - zastanowił się czarownik.
- Powiedział o czym?
- Twój ojciec za młodu zakochał się na zabój w pewnej panience. Jak to zwykle bywa z mężczyznami stracił zdrowy rozum i rozsądek szlag trafił! Wszystko byłoby piękne jak górski krajobraz, gdyby nie to, że był już żonaty. Jego żona miała rodzić na dniach. W końcu doczekał się syna, któremu nadał imię po swoim własnym ojcu. Wtedy to jego żona dowiedziała się o ukrywanym romansie. Wynikły z tego złe rzeczy. Opuścił ją, zabierając ze sobą dziecko. Kobieta nie mogła nic na to poradzić, takież miał prawo. Sam nie wiem dlaczego. Nie minęło kilka lat, a jego kochanka ciężko zachorowała i umarła. Od tamtej pory nie słyszałem o nim, aż do teraz, gdy potrzebowałem jego pomocy. Wiadomość o śmierci Liama była dla mnie ogromnym zaskoczeniem.
- Próbujesz mi powiedzieć, że moją matką jest jakaś inna kobieta, że ona żyje?
- Oczywiście, że żyje! - zawołał Leith.
- To wszystko... ja... - nie mogłem wyrzucić z siebie żadnego sensownego słowa. Desperacko chciałem być sam. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Leith przecież nie miałby żadnych korzyści, kłamiąc. - Przepraszam – dodałem i wyszedłem z domu. Musiałem udać się jak najdalej od tego miejsca. Przecież to nie jest możliwe, żeby mój ojciec przez tyle lat okłamywał mnie. Czy Deris i Elena wiedzieli o tym?

***


Obudziłem się nagle. Wokół mnie panował mrok, a liście szumiały. Wstałem i otrzepałem się z trawy. Sam nie wiem, kiedy zasnąłem. Przez długi czas siedziałem nad rzeką, nie mogąc zebrać myśli. To co powiedział mi Leith wydało się tak nieprawdopodobne, niczym historyjka dla dzieci. Co, jeżeli moja matka naprawdę żyje. Gdzie ona jest? Dlaczego ten podły drań, Liam nie wspomniał o niej ani słowem?
Musiałem wrócić do domu. Rainamar zrobi mi awanturę, a potem będzie wypominać mi, jak bardzo się martwił. Może jednak da sobie spokój. W końcu chyba mało dla niego znaczyłem... Półork stał obok domu i rozglądał się. W ręku trzymał lampę, którą rozświetlał noc przed sobą.
- Rainamar?
- Na wszystkich potępionych! Gdzieś ty był? - zapytał, pospiesznie stawiając lampę na schodach. Natychmiast znalazł się przy mnie i przytulił, sam nie wiem, dlaczego. Sprawa mojej matki wyprowadziła mnie jednak z równowagi i pragnąłem jego bliskości.
- Wszystko w porządku. - odparłem, przyciskając go mocniej do siebie.
- Casii...
- Wierzysz mu, kochany? - zapytałem. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć, ani jak się zachować.
- Dlaczego miałby kłamać? Po to, żeby namówić nas na współpracę? Wątpię.
- Co, jeżeli twoi rodzice coś wiedzą? - zapytałem, uważnie go obserwując. Ostatnią rzeczą, której chciałem teraz, było zdenerwowanie go.
- Nie sądzę, ale jeśli wiedzieliby, powinni ci powiedzieć. - zadeklarował, po czym pocałował mnie w policzek – Jest zimno. Chodź do domu.
- Co ja mam teraz zrobić, Rainamar?
Co ja do cholery mam zrobić? Ojciec okłamywał mnie przez całe życie, mój narzeczony coraz bardziej oddala się ode mnie. Wiedziałem, że nic nie może trwać wiecznie. Może Lilijka miała rację. Ale dlaczego... kocham go, tak bardzo go kocham.
Przywarłem do niego z całej siły, próbując powstrzymać smutek, który ściskał mi gardło i wirował w mojej głowie.
- Dlaczego? - zapytałem, próbując spojrzeć mu w oczy.
- Nie rozumiem... - wyszeptał.
- Co zrobiłem źle? Dlaczego przestałeś mnie kochać? - wiem, brzmiałem jak zapłakane dziecko, któremu matka zagroziła odejściem z powodu błahego przewinienia, ale nigdy w życiu nie bałem się jak w tej chwili. Rainamar patrzał na mnie długo, jakby próbując wyczytać z mojej twarzy, czy to, co usłyszał, było prawdą. Wypuścił mnie z objęcia i odszedł kilka kroków. Poczułem nagle chłód nocy, gdy zabrakło jego ciała. Wbiłem wzrok w ziemię. Jego reakcja utwierdzała mnie coraz bardziej, że to, co przed chwilą powiedziałem, było prawdziwe.