I wtedy nastała cisza 1
Dodane przez Aquarius dnia Stycznia 19 2013 12:14:05


Po trzech dobach sytuacja była zła.
Karetki wyły, manewrując pomiędzy gruzami, odgarnianymi przez nieliczne spychacze i jeszcze mniej liczną ekipę Luke’a Cage, biorącą na siebie zadanie oczyszczenia miasta. Niebo zasłane było helikopterami, które lądowały wszędzie, gdzie tylko się dało, aby przetransportować rannych do szpitali tak oblężonych, że ludzie leżeli na korytarzach, czekając na słaniających się ze zmęczenia lekarzy i chirurgów o spuchniętych nadgarstkach. Na ulicach leżały martwe, puste skorupy Chitauri, w większości z rozwleczonymi przez zdesperowanych ludzi dziwnymi, czarnymi wnętrznościami. Nie miał kto ich zabrać, mimo że zaczęły już śmierdzieć.
W Nowym Jorku panował chaos.
Deadpoola nic to nie obchodziło. Nie był z natury człowiekiem, który przejmował się takimi rzeczami – głównie dlatego, że był całkowicie szalony. Szedł ulicą, którą kilka dni temu trafiła Apokalipsa, mijał wrak samochodu, z jakimś śmierdzącym trupem w środku i myślał z niepokojem o tym, czy przypadkiem nie zamknęli jego ulubionego pubu. Śmierć i inwazja z kosmosu nie robiły na nim wrażenia, w końcu sam był najemnikiem i zabójcą, natomiast brak piwa… tak, to był potężny problem. Wtedy musiałby pójść do miejsca, gdzie nie ma zniżki dla stałego klienta.
Gdy zaszedł jednak do Blackbird’s, swojej ulubionej spelunki, jego niepokoje okazały się bezpodstawne. W lokalu wybita była jedna szyba, był też niemalże całkowicie pusty, ale za barem siedział ten sam co zwykle rosły barman z gęstą, rudą brodą. Deadpool był jednak pewien, że gdzieś w pobliżu baru poukrywał co najmniej kilka sztuk naładowanej broni, tak na wszelki wypadek, ale to również jednak go nie obchodziło. Uśmiechnął się za to wesoło do barmana od progu. Oczywiście, nie było tego widać, ponieważ twarz zakrywała mu tradycyjnie czarno-czerwona maska, jednak i tak szczerzył zęby radośnie.
Barman zauważył go niemalże natychmiast.
- Wade. Siadaj. A już myślałem, że ci coś pitoliło łeb, człowieku.
Deadpool tylko prychnął, siadając przy barze. Owszem, gdy tylko zaczęła się ta cała masakra na głowę spadł mu gruz ze zwalonego wieżowca, ale zdołał się po wszystkim pozbierać do kupy, chociaż głowa nadal go trochę bolała. Nie chciał jednak o tym myśleć, zamówił więc najpopularniejszy drink w lokalu – To Co Zawsze i rozsiadł się wygodnie, słuchając jednym uchem brzęczącego nad barem telewizora, a drugim grupki siedzących kilka metrów za nim mężczyzn. Wszyscy nadawali o tym samym, co go wcale nie zdziwiło. Pił jednak spokojnie, nie myśląc o niczym szczególnym – była to jego specjalna umiejętność, jakby supermocą, lepsza nawet od bycia praktycznie nieśmiertelnym – i dopiero po kilku minutach ocknął się i zaczął ponownie zwracać uwagę na otoczenie. Mężczyźni za nim nadal namiętnie spekulowali o przyczynach masakry. Wydawało się, że jego ten temat także nie ominie.
Nie mylił się, ponieważ barman, widząc że znowu kontaktuje z rzeczywistością, podsunął mu kolejnego drinka („Na koszt firmy”). Deadpool wiedział, co to oznacza.
- Wade – zaczął rudobrody barman. – Wiem generalnie, kim jesteś, bo nie bardzo to ukrywasz, a już w ogóle nie po pijaku. Mam to gdzieś. Serio, człowieku, mam to gdzieś. Ale jeśli możesz wytłumaczyć, co tu, do kurwy nędzy się stało…
Najemnik wzruszył ramionami. W tym akurat wypadku wiedział dokładnie to samo co wszyscy. Coś – kosmici, mutanci, inne cholerstwo – spadło na Nowy Jork z nieba i rozwaliło połowę Manhattanu, po czym znikło, zostawiając tysiące ludzi umierających na ulicach wśród ruin wieżowców. Tyle było pewne. Oczywiście, krążyły przeróżne dodatkowe historie – o bombie atomowej, którą rząd podobno miał zamiar spuścić na obywateli, o bohaterach walczących z inwazją (w to akurat Deadpool wierzył – znał kilku bohaterów i to było bardzo w ich stylu), o udziale mutantów w całym wydarzeniu, o testach broni biologicznej… Znane było jedynie stanowisko rządu, które można było streścić w jednym zdaniu: to nie nasza wina, winni zostaną ukarani.
Pytanie tylko, jacy winni. Deadpool poczuł cień zainteresowania.
- Dawaj kolejnego drinka, Boris. Serio, nie mam pojęcia, co się stało, jak matkę kocham. Człowiek wstaje rano, idzie odgrzać sobie pizzę w mikrofali, a tu mu przez okno wpada jakiś mutas, bez obrazy dla mutasów. Ubiłem cholerę, bo co mi będzie takie śniadanie przerywać, zresztą na początku myślałem, że to prezent dla mnie, wiesz, naraziłem się kilku bez poczucia humoru. Ale potem słyszę wrzaski, wybuchy jak na poligonie, więc wyglądam, a tam masakra. Ale jak wyszedłem, to nie dużo to pamiętam. Sorry, w łeb mnie trafiło, wiesz, jak to jest. O, daj jeszcze drinka – dodał, widząc że barman nie jest zadowolony z odpowiedzi. Postanowił go zagadać, może wtedy mu się pomieszają rachunki.
- A jeśli chodzi o to, co gadają w tym pudle – wskazał palcem na telewizor. – To ja nie wierzyłbym rządowym, niezależnie od tego, co akurat plotą. Na kogo chcą to zwalić?
- W ciągu ostatniej godziny? Głównie na Starka. Ale nie dziwiłbym się, gdyby coś w tym było. – Boris nalał kolejną szklankę. – Nigdy nie lubiłem tego lalusiowato chujka. Najpierw posyłał bomby na Afgańczyków, potem nagle podobno dostał iluminacji i stał się obrońcą biednych i uciśnionych. Akurat. Zawsze się zastanawiałem, jaki ma w tym interes prócz zwalania sobie przy wyszukiwaniu własnego nazwiska w sieci…
Deadpool zarechotał. Po wtłoczeniu w siebie odpowiedniej ilości alkoholu gadki Borisa naprawdę stawały się śmieszne.
- …a tak w ogóle mam nadzieję, że mi interesu nie zamkną. Żałoba jest. Mi tam to wsio rybka, najbliższą rodzinę mam w Seattle… Zapytałbym się, co u twojej rodziny, ale wydaje mi się, że nadal są tak samo martwi jak tydzień temu.
To akurat Deadpoolowi się nie spodobało.
- Hej, wara od przytyków mojej rodzinie, dobra? – uniósł głos, jednak tylko na chwilę. Pod wpływem alkoholu stawał się trochę mniej gadatliwy niż zwykle… chociaż i tak ból głowy odebrał mu ochotę na popisy krasomówcze. – I tak zapewne okaże się, że to wina mutantów.
- O, teraz nagle ich nie lubisz?
- Ja? Nieee… Nic do nich nie mam, ale wiesz, na nich jest zwalane ostatnio wszystko. Tornado? Wina mutantów. Zamieszki? Wina mutantów. Obrabowano jubilera? Wina mutantów. Senator wszedł w gówienko? Wina mutantów. Morderstwo Richardsa? To akurat zwalają na mnie, ale gdyby nie zwalali, to byłaby wina mutantów – stwierdził Deadpool z przekonaniem. On sam nic do mutantów nie miał, zresztą sam nie był do końca normalny, a w takiej sytuacji trudno czepiać się innych. Jednakże musiał przyznać, że te walające się tu i ówdzie trupy wyglądały… no, bardzo mutancio. I wiedział, że żadne rozsądne słowa Hanka McCoya nie przekonają tych, którzy wbili sobie do głowy, że to właśnie mutanci chcieli zniszczyć Nowy Jork.
Telewizor nagle umilkł. Była to minuta ciszy ku czci ofiar. Deadpool milczał, chociaż w jego wypadku nie było to łatwe zadanie. Boris natomiast chyba w ogóle nie poczuł powagi chwili, ponieważ kontynuował dywagacje.
- Kosmici to też całkiem wygodna wymówka. I ta bomba… Niby kasują wszystko, gdzie ją widać, ale w Internecie i tak roi się od filmów. Cholera wie, czy to prawda, a nie jakieś manipulacje zrobione przez tępe dzieciaki, ale… kojarzysz Roya? On mówi, że mu coś świsnęło…
- Na podwórku apokalipsa, a jemu coś świsnęło? A to ci numer, naprawdę… – zaśmiał się Deadpool, ale urwał widząc minę barmana.
- Wade. Uważasz, że rząd… byłby w stanie zrzucić na nas coś takiego? Na dziesięć milionów ludzi?
Deadpool miał sporo do czynienia z politykami, chociaż trzeba było przyznać, że głównie przez krótki okres.
- Wiesz? – stwierdzi tonem autorytetu. – Bez problemu mogę sobie coś takiego wyobrazić. I mogę ci powiedzieć jeszcze jedną prawdę… za kolejną szklankę, rzecz jasna. Może to wszystko ukartował rząd, diabli wiedzą, z jakiego powodu. Może to obcy. Ale gdy ludzie przestaną płakać, będą oczekiwali winnych. A wersja z kosmitami nie daje nam nikogo, na kogo można by to zwalić. Wydaje więc mi się, że winny będzie ten, kto naszej kochanej władzy najbardziej podpadł… albo kto akurat znalazł się w pobliżu. A wtedy niech go wszystkie siły nadprzyrodzone bronią, bo ci wszyscy ludzie, którzy teraz opłakują swoich zmarłych, będą chcieli wymierzyć sprawiedliwość.
Atmosfera w pubie stała nagle się bardzo napięta, a Deadpool zorientował się, że rozmawiający, skądinąd na ten sam temat mężczyźni słuchają tego, co mówi. Boris natomiast zabrał od niego kolejną szklankę.
- Chyba zwijam interes. Nagle to miejsce nie stało się zbyt ciekawe, prawda? Przekażę temu, kto tu przyjdzie za mnie, aby stawiał ci na mój koszt.
- Dzięki, Boris. A tak nawiasem… w którą wersję ty wierzysz? W kosmitów? Atak terrorystyczny?
- Ja wierzę, że gdy jakieś czarne skurwysyństwo chce ci odkroić łeb, nie powinieneś pytać się, kto je wysyła, przynajmniej dopóki nie wyprujesz mu flaków.
- Mądra myśl. Ale ja bym się chętnie dowiedział, o co tu właściwie chodzi.
Barman zawahał się, ale w końcu podsunął mu pod nos kolejną szklankę z trunkiem.
- A to, jeśli obiecasz, że jeśli znajdziesz winnego, spuścisz mu takie manto, że już nigdy nie pomyśli o próbach zniszczenia czegokolwiek.
- Zazwyczaj mam inną stawkę, ale dla ciebie… czuję się zobligowany. Naprawdę zobligowany, Boris.

*


Metropolitan Hospital Center był w ostatnim czasie najlepiej zorganizowanym szpitalem. Jeden z niewielu nienaruszonych budynków w East Harlem i jedyny czynny punkt medyczny w promieniu dwudziestu przecznic, przyciągał całe rzesze rannych, nawet pomimo przeprowadzonej przez policję blokady całej Pierwszej Alei – po zawaleniu się stacji metra było to jedno z najgroźniejszych miejsc dla przypadkowych przechodniów, ze względu na zupełnie nieprzewidywalne uskoki w uszkodzonym asfalcie. Z dachu placówki co dziesięć minut startowały helikoptery, a jednak hałas, jaki powodowały, niemalże ginął przy zamieszaniu, jakie robili tłoczący się przed głównymi drzwiami szpitala ludzie. Byli to głównie krewni i znajomi poszkodowanych, zazwyczaj zrozpaczeni i przerażeni, często szukający informacji o zaginionych bliskich lub pragnący im towarzyszyć w czasie operacji, przeprowadzanych w niemalże polowych warunkach w zatłoczonych salach. Ochrona nie wpuszczała nikogo, kto sam nie był ciężko ranny – w szpitalu i tak panował nieznośny tłok, nawet bez szlochających gapiów. Ci jednak ciągle próbowali się dostać do środka, grożąc i błagając. Jedynie sporadycznie tłum rozstępował się przed ubranymi na pomarańczowo ratownikami transportującymi kolejnych wygrzebanych spod gruzów Manhattanu nieszczęśników.
Słońce świeciło wysoko na krystalicznie niebieskim niebie. W powietrzu unosił się szary, ostry pył, powodujący paskudny suchy kaszel i łzawienie oczu. Był to problem jednak niemalże niezauważalny w porównaniu ze wszechobecnym smrodem. Trzysta metrów dalej rozkładały się zwłoki jednego z olbrzymich potworów ochrzczonych roboczo mianem lewiatanów. Szybko okazało się, że muchom wcale nie przeszkadza fakt, że ich mięso było czarne i galaretowate, więc wszędzie roiło się od tych owadów, wielkich i opasłych. Nikt nie miał pojęcia, jak pozbyć się zwłok długich na pięćdziesiąt metrów i szerokich na dwa, ale też wszyscy mieli większe problemy.
Jedna z much usiadła na ramieniu Tony’ego Starka i zaczęła pocierać przednimi odnóżami, jakby z uciechą. Mężczyzna stał w tłumie oblegającym wejście do szpitala. Rozważał w tej chwili, czy lepszym wyjściem byłoby zatkanie sobie nosa i oddychanie ustami, ryzykując przy tym paskudny posmak i połknięcie muchy, czy lepiej radzić sobie z ohydnym smrodem. Myślał o tym jednak tylko po to, aby chociaż na chwilę odwrócić uwagę od prawdziwych problemów.
Wysoki, nieprzyzwoicie gruby facet w utytłanym krwią garniturze trącił go łokciem. Nie przeprosił, rzucił mu tylko obojętne spojrzenie i zaczął znowu rozpychać się łokciami, w kierunku wejścia. Ochroniarz coś wrzasnął, tłum wypchnął grubego typa z powrotem na tyły, koło Tony’ego. Większość z tych ludzi nie myła się od tygodnia, od czasu, gdy niebo runęło im na głowy, ale akurat to Starkowi przeszkadzało najmniej. Sam nie pachniał zbyt dobrze, sklejone tłuszczem i potem włosy opadały mu na czoło, chociaż próbował je jakoś zaczesać do tyłu. Jego ubranie pokryte było warstwą pyłu, podobnie jak twarz. Nad lewą brwią miał wielkiego, brudnego strupa.
Innymi słowy nie wyglądał zbyt reprezentacyjnie i wcale się nie zdziwił, gdy kiedy w końcu udało mu się przejść przez tłum (aby to zrobić, musiał niemalże się przykleić do pleców kolejnego pielęgniarza z noszami, kobieta na noszach miała szarą twarz i tylko połowę prawej ręki), ten tylko obrzucił go obojętnym spojrzeniem.
- Do tyłu.
Nie dodał „proszę”. Stark nie dziwił się, jemu też by się nie chciało. Ktoś z tyłu popchnął go, ktoś inny wrzasnął, że chce zobaczyć Danny’ego, tłum zafalował i naparł na niego.
- Muszę zobaczyć się z Emmą Frost! – wypalił Tony prosto w niegolony prawdopodobnie od tego pamiętnego dnia podbródek ochroniarza. Nie wiedział, jakiej reakcji się spodziewał, jego plan nie obejmował chwili po tym momencie. Ochroniarz, postawny Afroamerykanin w bluzie z napisem HARVARD, położył mu rękę na ramieniu. Ręka była wielkości sporej patelni.
- Bardzo mi przykro z powodu pana żony, ale proszę się cofnąć.
Tony przyjrzał mu się uważnie, próbując znaleźć jakiś słaby punkt, cokolwiek, co dałoby mu znać, gdzie nacisnąć, aby uzyskać reakcję. Został jednak delikatnie, acz stanowczo popchnięty do tyłu. Zaparł się.
- Hej, jestem Tony Stark, a to sprawa wagi państwowej. Naprawdę. Słowo honoru.
Wielka łapa ześliznęła się po jego ramieniu, ochroniarz obdarzył go współczującym wzrokiem.
- Rozumiem, że jest pan zdesperowany, ale to naprawdę nie pomoże – zaczął łagodnie, a Stark był absolutnie pewien, że ten go nie poznał. Nie był tym specjalnie zdziwiony. Gdyby gdzieś tu było lustro, prawdopodobnie sam by siebie nie poznał. Albo po prostu ten wielki typ nie oglądał telewizji. Wyglądał na takiego, co nie ogląda.
Rzucił okiem na przeszklone drzwi. Znajdowały się może dwa metry przed nim, tak więc widział dokładnie niesamowity ruch, jaki panował w hallu budynku. Gdyby się tam dostał, nikt nie zwróciłby na niego uwagi. Metropolitan Hospital może był w tej chwili najlepiej zorganizowanym szpitalem na Manhattanie, ale oznaczało to jedynie, że panował w nim nieco mniejszy chaos niż wszędzie indziej.
Ktoś dyszał mu w kark. Za moment znowu wywleką go na sam tył zdesperowanego tłumu.
- Zaraz, mam dokumenty, pokażę ci je, a ty mnie wpuścisz, okay? – spróbował się uśmiechnąć, ale ochroniarz nie odwzajemnił gestu.
- Nie wpuszczę pana, nawet gdyby był pan samym prezydentem – odpowiedział. – Bo gdybym to zrobił, musiałbym wpuścić was wszystkich. Każdy tam ma kogoś, kogo chciałby zobaczyć.
Stark chciał już rzucić, że to poważna sprawa, a tak w ogóle uratował to miasto przed kompletną zagładą, więc mógłby dla niego zrobić wyjątek i w ramach wdzięczności przepuścić go przez te cholerne drzwi, gdy nagle wreszcie udało mu się zauważyć coś ciekawego. Ochroniarz, pomimo że wielki i niewątpliwie silny, stał jakoś dziwnie, opierając cały swój ciężar na lewej stopie. Być może miał skoliozę i był zmęczony, ale… dlaczego w ogóle ktoś taki stał tu jako obrońca porządku, zamiast aktywnie pomagać w przenoszeniu ofiar? Może Tony się mylił i może facet po prostu był mało empatycznym gościem ze skrzywionym krzyżem… A może jednak…
Ochroniarz uchwycił jego spojrzenie.
- Co pan…
Stark chwycił go mocno za ramię, czując jak zmęczone mięśnie protestują przed tak gwałtownym ruchem. Szarpnął w prawą stronę, a potężny mężczyzna zachwiał się, prawa noga ugięła się pod nim jakby nie było w niej ani jednej kości. Ktoś z tyłu krzyknął, ale Tony wyminął go sprawnie i szybko dopadł klamki. Gdy otwierał drzwi, owiał go podmuch świeżego, klimatyzowanego powietrza.
Tak jak przewidywał, nikt go nie zatrzymywał, mimo tego jednak pokonał biegiem cały wejściowy hall. Podłoga, zwykle niemalże sterylnie czysta, pokryta była tym samym pyłem, który zatykał płuca ludzi na zewnątrz. Warunki zdecydowanie nie należały do sterylnych, jednak nawet tu leżeli ludzie, pod ścianami, na materacach, karimatach i rozkładanych łóżkach, a nawet na zwykłych kocach. Kilkoro z nich rozmawiało, większość wyraźnie nie była w stanie.
Ruch był spory. Tony’ego ciągle mijali ludzie w zielonych fartuchach, białych fartuchach albo po prostu wyglądający jakby chcieli pomóc, ale nie bardzo wiedzieli, w co ręce włożyć. Brakowało personelu medycznego, więc pomagali w zasadzie wszyscy, którzy się do czegoś nadawali i nikogo nie zaalarmowała obecność jeszcze jednej, dodatkowej osoby, nawet gdy Stark dyskretnie przystanął na korytarzu, aby włamać się do szpitalnego systemu za pomocą przybrudzonego smartfona.
Miał spore szczęście, że Emma leżała w jedynym szpitalu, który w obliczu tak wielkiego zamieszania nadal prowadził elektroniczny rejestr pacjentów. Tylko dzięki temu zdołał ustalić, gdzie się znajduje. Niestety, skrupulatność w prowadzeniu dokumentacji najwyraźniej opuściła tego, kto uzupełniał dane o urazie, jakiego doznała, bowiem karta pacjenta stwierdzała lakonicznie „uraz brzucha, kon. zbg.”. Konieczny zabieg.
Przesadzałby, gdyby powiedział, że był blisko z Emmą Frost. Emma nie była kobietą, z którą ktokolwiek mógł być blisko. Była zjawiskową blondynką, niezwykle potężną mutantką i wpływową milionerką, i doskonale zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę. Tony czasami zastanawiał się, czy to nie jej moc, telepatia, sprawiła, że Emma była kobietą tak zdystansowaną i pewną siebie – w końcu co może dawać człowiekowi większą pewność niż świadomość wszystkiego, co dzieje się w ludzkich umysłach? Niemniej Frost lubiła przystojnych mężczyzn, Tony lubił piękne kobiety, a seks z dodatkiem telepatycznej więzi był naprawdę niesamowity, mieli więc coś w rodzaju przelotnego romansu (definiując „romans” jak najluźniej się tylko dało) trwającego zresztą nadzwyczaj krótko.
A teraz naprawdę potrzebował Emmy i miał nadzieję, że ją tu znajdzie.
Mapa budynku wskazywała, że leżała na drugim piętrze, w przeciwległej części szpitala. Tony ruszył przed siebie, chowając telefon do kieszeni spodni.
To, co widział przy wejściu było tylko przedsmakiem tego, co miał zobaczyć teraz. Idąc, praktycznie musiał manewrować pomiędzy leżącymi na korytarzach rannymi, głównie z ludźmi o szarych, brudnych twarzach i zmiażdżonych ciałach – to ci, których wyciągnięto spod zawalonych budynków. Inna grupa zajmowała niemalże całą wnękę, która najwyraźniej niedawno jeszcze służyła za magazyn. Wszyscy owinięci byli zakrwawionymi bandażami, większość wyglądała, jakby koniecznie potrzebowała transfuzji. Między tymi wszystkimi rannymi i okaleczonymi przemykali ludzie zdrowi, pielęgniarze, ratownicy i ci, którzy po prostu chcieli pomóc, jednak ofiar było zdecydowanie zbyt dużo. Starka ogarnęło przemożne poczucie niemocy, które cyklicznie nawiedzało go w ostatnim czasie. Nie przystanął jednak, przez myśl przeszło mu jedynie, że ma szczerą nadzieję, że Emma leży w miejscu, które wskazuje plan budynku. Nie był pewien, czy byłby w stanie szukać jej po całym szpitalu nie wracając na siebie niczyjej uwagi.
Pomieszczenie, w których powinna się znajdywać Frost, okazało się izolatką, i, ku zdziwieniu Starka, nie zmieniło swojego przeznaczenia. Stało w nim jedno łóżko, jedna biała szafka, podłoga była wręcz nieskazitelnie czysta, przynajmniej do chwili, gdy Tony zostawił na niej brudny odcisk podeszwy. Na szafce stał wazon z czerwonymi goździkami.
Leżąca w łóżku Emma Frost powitała go zaciekawionym spojrzeniem.
Niewiele się zmieniła od czasu, gdy widział ją po raz ostatni. Nadal była piękna, nadal ubierała się na biało i nadal miała wyraz twarzy świadczący o tym, że grzebie właśnie w jego umyśle, a to, co znalazła, mentalnie jej śmierdzi.
- Stark – powitała go. – Co za ciekawa wizyta. Czyżbyś się stęsknił?
Uśmiechnął się krzywo, podchodząc bliżej i siadając na brzegu jej łóżka. Emma również skrzywiła się.
- Śmierdzisz. Powinieneś umyć się, zanim przyjdziesz na podryw. To pomaga.
- Rozumiem, że leżysz tutaj, udając, że nic się nie stało? To bardzo w twoim stylu. Zmusiłaś telepatią lekarzy, aby przyznali ci osobny pokój? – odpowiedział jej. Zdążył już zapomnieć o tym, że Frost bynajmniej łatwego charakteru nie ma.
Kobieta tylko kiwnęła głową.
- Rozumiem, że jednak się nie stęskniłeś, a przychodzisz tu w interesie – skwitowała z udawanym żalem. – Wyglądasz, jakbyś się wytarzał w łajnie, więc musi to być poważny interes.
- Jeszcze mi nie czytasz w myślach? – zdziwił się Stark. Podejrzewał, że robiła to zawsze, bardziej lub mniej dyskretnie. Kiedy leżała koło niego, zwykle odczuwał dziwne napięcie, porównywalne z uczuciem, gdy ktoś go natrętnie obserwował. Zawsze gdy ją o to pytał odpowiadała, że ma paranoję.
- Jeszcze nie. Ale zrobię to. W telewizji trąbią, że byłeś w samym centrum wydarzeń ostatnich dni, a potem tajemniczo zniknąłeś, jak widać po to, aby się zmaterializować przy moim łóżku. Nawiasem, nie pytałeś, ale tak, jestem ranna, dziękuję za troskę, kochanie.
Stark zignorował tę uwagę, chociaż rzeczywiście zupełnie o tym zapomniał. Wbił więc wzrok w kołdrę, którą Emma miała podciągniętą niemalże pod szyję, a ta odrzuciła ją i podciągnęła koszulę nocną, odsłaniając bieliznę i owinięty bandażami brzuch.
- Czarni skurwiele zaskoczyli mnie znienacka. Wiesz, że oni nie myślą? Nie potrafiłam ich zatrzymać, więc posiekali mnie, zanim zdążyłam się przemienić.
Emma potrafiła zmieniać strukturę swojego ciała w materię o wyglądzie i twardości diamentu. W takiej formie nie potrafiła używać telepatii, za to była praktycznie niezniszczalna. Tony pomyślał, że Chitauri musieli być naprawdę zaskoczeni.
- Chitauri – powtórzyła Emma za jego myślami, przysuwając się do niego. Pachniała jakimś ziołowym szamponem i to był najlepszy zapach, jaki Tony czuł od wielu dni. Z drugiej strony konkurował on głównie ze smrodem resztek lewiatanów…
- Mogę? – Frost zrobiła niezidentyfikowany gest koło swojej głowy, a wyraz jej twarzy wyraźnie sugerował, że jego odpowiedź niczego w zasadzie nie zmieni. Była głodna wiedzy, prawdziwych informacji o tym, co niemalże zamieniło Manhattan w zgliszcza. Nie różniła się tym od wszystkich innych ludzi, których Tony spotkał.
Kiwnął powoli głową.
Grzebanie we wspomnieniach powinno przypominać coś w stylu cofania taśmy w filmie, czy uczucie jak przy jeździe windą. Jednak tak nie było. Uczucie, które ogarnęło Starka polegało dziwnym złudzeniu, że cały jego organizm na chwilę zamarł – serce zatrzymało się w połowie skurczu, krew się zatrzymała, reaktor przygasł, a jego ciało wydawało się oczekiwać, że zaraz absolutnie wszystkie jego organy wbrew naturze zawrócą swój bieg. Tak się jednak nie stało i po jednej nieprzyjemnej chwili uczucie znikło. Zamrugał.
Emma wyglądała na zdumioną.
Tony widział ją już w przeróżnych sytuacjach – zadowoloną, zgorszoną, zirytowaną… w zasadzie to głównie zirytowaną. Ale nigdy nie wyglądała, jakby coś ją naprawdę zaskoczyło. Do teraz. Z jakichś powodów sprawiło to, że ścisnęło go w żołądku.
- Zdajesz sobie sprawę, że nikt w to nie uwierzy, prawda? Bogowie? Kosmici? Wiesz, co to oznacza?
Wiedział aż za dobrze.
- Spójrz… Spójrz w wspomnienia sprzed czterech dni – poprosił, uznając, że gdyby jej opowiedział, czemu zawdzięcza jego wizytę, i tak by to sprawdziła. Poza tym, tak było łatwiej.
Kolejne uczucie paskudnego zawieszenia przyjął dużo łatwiej.

Tego dnia, lądując na powierzchni Helicarriera, był zmęczony. Iron Man nie męczył się, ale ludzkie ciało w jego wnętrzu owszem, a spędził właśnie trzy doby najpierw walcząc z inwazją, potem przeszukując gruzy wieżowców w poszukiwaniu żywych ludzi. Przez ostatnią dobę znajdywał niemalże wyłącznie ciała i to też potęgowało jego zmęczenie. Wygrali, oczywiście.
Tylko jakoś niezbyt to pomogło.
Nie był do końca pewien, co stało się z resztą drużyny. Oczywiście, Thor już pierwszego dnia zabrał swojego jakże uroczego braciszka oraz tesseract i zniknął bez uprzedzenia. Teraz prawdopodobnie znajdował się w Asgardzie, a Stark po tym, co zobaczył miał tylko nadzieję, że kara przewidziana dla Lokiego polegała na stopniowym odżynaniu mu różnych części ciała. Banner wyjechał do swojej samotni, wyraźnie roztrzęsiony i podirytowany, Barton razem z Natashą po prostu zniknęli. Kapitan przez dwie doby również pomagał zminimalizować straty, po czym słuch po nim zaginął. Fury kontaktował się z nim tylko raz, rozkazując stawić się na Helicarrierze.
Tony miał szczerą ochotę zignorować ten rozkaz. Nie był w dobrym stanie psychicznym – nikt nie byłby, wyciągając spod kawałów gruzów fragmenty ludzkich ciał. Zawsze, gdy znajdywał martwą kobietę ogarniało go bardzo wstydliwe i egoistyczne poczucie ulgi. Bo to nie była Pepper. Ta znajdowała się bezpieczna poza tym całym ohydztwem. Była to jedyna pocieszająca rzecz w ciągu ostatnich dni.
Stawił się jednak na wezwanie. Podświadomie miał nadzieję, że ktoś mu wyjaśni, czemu czuje się tak cholernie nabity w butelkę – w końcu mieli wygrać i wszystko miało być dobrze. Powinni świętować zwycięstwo chlając na umór, robiąc przy tym za bohaterów narodowych. Gdy jednak widział ogrom zniszczeń, przechodziła mu chęć na przechwałki własnymi osiągnięciami. W końcu co mógł powiedzieć tym wszystkim ludziom? Że mogło być jeszcze gorzej?
Tak bardzo potrzebował alkoholu.
Człowiekiem, który go powitał i zaprowadził do pomieszczenia przypominającego do złudzenia salę konferencyjną, nie był Fury, tylko nieznany mu agent. Był niski, szczupły i miał twarz poznaczoną siateczką zmarszczek, włosy w zimnym, niemalże srebrnym odcieniu bielu oraz garnitur w kolorze osiadającego na ulicach Manhattanu pyłu. Nie uśmiechał się.
- Agent Orson Makepeace. – Mężczyzna dopiero po chwili wahania podał mu rękę. Tony ujął ją, pomimo zmęczenia naciskając ją na tyle delikatnie, aby zbroja nie zmiażdżyła agentowi palców.
- Miło mi. A Fury gdzie? – zapytał Stark prosto z mostu, siadając na krześle naprzeciwko płaskiej tafli wtopionego w ścianę ekranu.
- Pułkownik Fury został odwołany ze stanowiska dowódcy z powodu niesubordynacji.
Tony jeszcze kilka sekund temu mógłby przysiąc, że po tym wszystkim absolutnie nic nie może go ruszyć, jednak teraz nagle krew zagotowała mu się w żyłach.
- Ponieważ nie wymordował całego Nowego Jorku za pomocą atomówki?!
- Z powodu niesubordynacji – powtórzył agent Makepeace i nagle ton jego głosu stał się tak twardy i pewny, że niemalże można byłoby nim ciąć stal na opiłki. Był to głos, w którym każda głoska brzmiała jakby wycięta z diamentu, głos człowieka absolutnie pewnego swojej racji. Wyraz twarzy agenta sugerował jednak jedynie ponure zmartwienie. Mężczyzna sięgnął po leżący na szklanym blacie stołu pilot i uruchomił ekran – teraz widniało na nim logo S.H.I.E.L.D-u. Tony obserwował go z rosnącą wściekłością.
- Myślę, panie Stark, że musimy omówić pewne kwestie. Rozumie pan, rozkazy – powiedział Makepeace już łagodniej. – Między innymi… no cóż, kwestię zniszczeń.
- Zniszczenia są olbrzymie. A ja zamiast próbować to jakoś dźwignąć do kupy siedzę tu z panem, więc naprawdę wolałbym się wreszcie dowiedzieć, o co tu, do kurwy nędzy, chodzi.
Ekran ożył.
Tę scenę Stark pamiętał dokładnie. On sam pędzący w powietrzu w zbroi, tak szybko, że przypominał jedynie zamazaną czerwoną smugę i goniący go zygzakiem pomiędzy wieżowcami, wielki i opasły lewiatan. Ujęcie trwało może półtorej minuty, przez cały ten czas Makepeace milczał.
A potem włączył pokaz nieruchomych już slajdów, ukazujących zburzone wieżowce. Dopiero wtedy Tony zorientował się, że to te same, pomiędzy którymi manewrował i z jakiegoś powodu uleciała z niego cała furia, zastąpiona przez zimną grozę.
Oczy agenta były nieruchome.
- Widzi pan, panie Stark – powiedział w końcu cicho. – Uznał pan za świetną zabawę bawić się z… tym czymś w kotka i myszkę. To były biurowce. W godzinach szczytu. Mówię „były”, ponieważ teraz nie istnieją. Pana kotek zburzył je, zapewne przez przypadek, ponieważ pan nie pomyślał o tym, aby wyprowadzić go na teren, który nie byłby zabudowany na tej wysokości.
Makepeace spojrzał na niego. Doskonale wiedział, że Stark nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił, nie powstrzymało go to jednak od zadania pytania:
- Zdaje pan sobie sprawę, ilu ludzi znajdowało się w tych budynkach w tamtej chwili?
Tony, nagle pobladły, kiwnął powoli głową, czując się, jakby ktoś zamroził mu umysł i wypełnił całe ciało desperackim niedowierzaniem. Makepeace natomiast beznamiętnie puszczał mu kolejne fragmenty, na których wyraźnie było widać, jak jego niefrasobliwość doprowadza do zamiany miasta w pobojowisko. Pod koniec tego seansu Tony czuł szczerą potrzebę zerzygania się lub rozpłakania, stał jednak nieruchomo, mając nadzieję, że to już koniec. W końcu ekran zgasł, a Makepeace zwrócił się do niego.
- Wiem, że kilka lat temu wygrał pan rozprawę w kwestii użytkowania tej broni, którą ma pan właśnie na sobie. Jednak nie wydaje się chyba niczym zaskakującym, jeżeli poproszę, aby teraz pan ją zdjął i przekazał nam do depozytu. Mamy na to odpowiednie papiery. Prokuratura…
Coś w umyśle Starka zaskoczyło.
- Wykluczone – odparł niemalże odruchowo, a Makepeace westchnął, jakby teraz musiał zrobić coś bardzo dla niego trudnego.
- Tak myślałem. Wobec tego nie ma co nalegać. Przejdźmy zatem do kolejnej sprawy. Nasz wywiad ostatnio bardzo zainteresował się działaniami pańskiej firmy i niestety, będziemy zmuszeni postawić panu i całemu zarządowi oskarżenie o malwersacje finansowe.
Stark miał wrażenie, że się przesłyszał. Zburzone budynki… Trupy pod gruzami, rzesze rannych… Co mówił do niego ten człowiek?
- Zatrzymaliśmy już jedną osobę, przebywa w tej chwili w areszcie, rozumie pan, środki zapobiegawcze…
I wtedy zrozumiał. Oczywiście, nie było żadnej malwersacji i oni o tym wiedzieli, a nawet gdyby była, to niekoniecznie jest pora na takie sprawy…
…przed oczami przesuwały mu się obrazy zmiażdżonych ludzkich zwłok…
…jednak chcieli mieć gwarancję, że teraz wyjdzie z tego pokoju, zdejmie zbroję i wróci grzecznie do domu, nie mówiąc nic nikomu o tym, co naprawdę się wydarzyło. Bo to przedstawiało ukochany rząd w naprawdę niekorzystnym świetle i wiele naprawdę mrocznych spraw mogło wyjść na jaw, gdyby tylko zaczął o tym mówić. Ale nie zacznie. Nie może.
- Gdzie jest Pepper? – zapytał, a do kakofonii targających nim uczuć dołączył zwykły strach.
- Kto, panie Stark?
- Virginia Potts, do kurwy nędzy!
- Jak mówiłem, w areszcie. W zdecydowanie lepszym stanie niż większość ludzi, których widziałem ostatnio, zapewniam. – Makepeace nadal wydawał się uprzejmie zaniepokojony. – Naprawdę, proszę to przemyśleć. Chyba nie chce mieć pan kolejnych kłopotów natury prawnej, zwłaszcza, ze pana wszystkie aktywa zostały zamrożone do wyjaśnienia sprawy…
Tony spojrzał w oczy agentowi. On wiedział, o co w tym chodzi i wiedział, że on wie. Jedno tylko nie pasowało Starkowi – czemu akurat teraz rządowi przypomnieli sobie o tym, że mają chrapkę na jego zbroję? Zatkać usta mogli mu już samym oskarżeniem i groźbą skrzywdzenia Pepper, po co im jeszcze to?
Makepeace zamrugał.
Wtedy właśnie Tony zrozumiał. Nie chcieli mu po prostu zatkać ust.
Chcieli zwalić winę za całe zajście na niego.

- Oskarżenie i areszt wyprowadzone w tak krótkim czasie po tym, co się stało. Nie musieli mówić wprost, że to twoja wina, mogli do końca zasłaniać się finansami, jednak każdy i tak dojdzie do wniosku, że to się nie trzyma kupy i dopisze swoją wersję. Tony Stark winny zniszczenia miasta, wykopany na bruk bez swoich zabawek. Dobry kozioł ofiarny. I jaki medialny…
Emma wyglądała na niemalże zafascynowaną sprytem tego planu. Bazował na ludzkiej skłonności do szukania winnych, najlepiej takich, których wina byłaby jednoznaczna i których można było łatwo ukarać. Rząd w zasadzie rzucił Starka na pożarcie, aby odsunąć podejrzenia od siebie. Dał obywatelom nową teorię spiskową, niemalże oczywistą dla każdego.
W związku z czym Tony był już zasadniczo martwy. Prawda nie miała znaczenia. Teraz i tak każdy miał swoją.
Przez chwilę Emma milczała.
- Prześpij się – powiedziała w końcu.
- Emmo. Musisz mi pomóc. Jeśli pójdę do kogokolwiek innego, spotka go prawdopodobnie los Pepper.
Przez dwa dni Tony szukał informacji o tym, gdzie przetrzymują Virginię Potts i w końcu znalazł ją w rządowym areszcie w Vermoncie. Wyglądało na to, że była cała i zdrowa. Dopiero wtedy zaczął zastanawiać się, co w ogóle zrobić. Był sam, bez pieniędzy, bez swojej zbroi, nie mógł się do nikogo zwrócić z obawy na to, że jego też zaprowadzi agent Makepeace na pouczającą rozmowę. Emma przyszła mu do głowy po długich rozmyślaniach.
Była mutantką, przywódczynią niezależnej grupy mutantów, z którą rząd bardzo starał się żyć w zgodzie. Mutanci, ludzie z potężnymi umiejętnościami danymi im przez szczodrą matkę naturę, zawsze byli przedmiotem kontrowersji, nie tylko politycznych. Większość ludzi zgadzała się jednak w meritum sprawy – mutanci są niebezpieczni, więc lepiej żyć z nimi w zgodzie. Kilka lat temu niemalże doszło do wojny z powodu planów wprowadzenia powszechnego spisu mutantów i od tej pory nikt nie chciał się im narażać. Stark miał szczerą nadzieję, że teraz rząd też nie zechce.
Frost pstryknęła palcami, a Tony poczuł się, jakby ktoś wsadził mu rękę do umysłu i szukał odpowiedniego przycisku. Emma jednak szybko go znalazła i wtedy zaczęła go ogarniać koszmarna, lepka senność. Wszystko przestało się liczyć.
- Przykro mi z powodu twojego brzucha – powiedział jeszcze, osuwając się na podłogę i zwijając w kłębek.
- Wiem. Śpij, Stark.