Running away 3
Dodane przez Aquarius dnia Grudnia 01 2012 01:36:38


Rozdział 3

Tak jak przepowiadał Rainamar, deszcz nie spadł. Noc w lesie zapadła zaskakująco szybko i była czarna jak smoła. Ledwie dostrzegałem drogę, którą oświetlał mi bladoniebieski kryształ. Zeskoczyłem z konia, rozglądając się w poszukiwaniu śladów. Ludzie bywają bardzo nieostrożni, zwłaszcza wtedy, kiedy uciekają przed niebezpieczeństwem i za wszelką cenę chcą się ukryć. Strach odbiera im jasność myślenia i rozsądek. Gubią się w prostych z pozoru sytuacjach. Dokładnie tak, jak zwierzęta w potrzasku.
Szedłem przed siebie, ostrożnie stawiając każdy krok. Oczywistością było, że główny trakt pozostanie nienaruszony. Nikt nie byłby tak głupi, żeby biec prosta drogą, mając pewność, że ktoś go ściga. Z drugiej strony nie zapuściliśmy się dostatecznie głęboko w las by znaleźć cokolwiek. Gęstwina wydawała mi się dziwnie obca. Wielu miejsc nie poznawałem, choć wiele razy poruszałem się po nich nocą.
- Znalazłeś już coś? - zapytał Rainamar. W jego głosie zmęczenie mieszało się z niecierpliwością. Pokręciłem przecząco głową i szedłem dalej. On tylko prychnął pod nosem i podążył za mną, ciągnąc nasze konie.
- Strasznie tu ciemno – ciągnął, próbując zwrócić na siebie moją uwagę.
- To jest las – odparłem lekceważąco.
Uwielbiałem to uczucie. Podążać czyimiś śladami, mając świadomość, że jego umysł mąci strach. Widząc przed oczami jego obraz, gdy ogląda się za siebie w wielkiej niepewności. Każdy szmer i każdy przypadkowy dźwięk wywołują w nim to dziwne uczucie, przez które przyspiesza kroku, rozgląda się wokół siebie niczym szaleniec, którego nawiedzają głosy. Wie, że jestem tuż za nim, że go śledzę. W myślach słyszy mój oddech, widzi moją twarz wykrzywioną w złośliwym uśmieszku.
- Nic nie znajdziesz w tym mroku, Casii. - jęczał dalej mój towarzysz.
- Jesteśmy zbyt blisko obrzeży lasu. To logiczne że nic nie znajdziemy. Wbiegł do lasu. Do pewnego momentu na pewno gnał przed siebie, by w końcu stwierdzić, że zgubił drogę. Może był inaczej. Może wiedział, gdzie podąża... - zastanowiłem się.
- Tak. Na pewno widzi w ciemnościach i skacze po drzewach – syknął ironicznie Rainamar. Mimo iż nie mogłem zobaczyć jego twarzy, wiedziałem, że uśmiecha się paskudnie.
- Jestem odporny na twoje uwagi. - oznajmiłem mu z wielkim spokojem. On tylko się cicho zaśmiał.
Drzewa zaszumiały cicho, poruszane delikatnym, nocnym wiatrem. Zamknąłem oczy. Słyszałem dokładnie każdy dźwięk – odgłos suchych liści, deptanych przez końskie kopyta, przyspieszony oddech Rainamara, śpiew nocnych ptaków. Spokój był przywiązany do tego miejsca.
- Może powinniśmy zatrzymać się i rozbić obóz. Jestem zmęczony, zaraz zasnę na stojąco! - powiedział Rainamar, ziewając ostentacyjnie.
- Oczywiście tak nagle zachciało ci się spać? - zapytałem sceptycznie.
- Wstałem dziś bardzo wcześnie.
- Doprawdy? - spojrzałem na niego podejrzliwie.
- Jeżeli zaraz się nie zatrzymamy, przywiążę cię do drzewa a sam się zdrzemnę. Nie cierpię biegać po nocy w lesie pełnym Stwórca wie czego. Zwłaszcza z twoim kryształem. Bije od niego jakieś trupie światło. - skrzywił się Rainamar.
- Przecież nie zapalę ognia w środku lasu! Ojciec zawsze używał tego kamyka! - broniłem się. - Masz rację. Powinniśmy się zatrzymać.
- Wreszcie mówisz rozsądnie, Casii. Konie też są zmęczone. Będę wdzięczny, jak weźmiesz pierwszą straż.
- Nawet nie musisz mi dziękować – zgodziłem się niechętnie. - Nie jest ci zimno?
- Nie jestem panienką z dobrego domu tylko półorkiem. Skąd taki pomysł? - rzucił mój towarzysz wielce zaskoczony moim pytaniem. Wzruszyłem tylko ramionami, nie wiedząc co mu odpowiedzieć.
- Zbudź mnie po północy.
- Oczywiście, kapitanie! - zaśmiałem się.
- Chciałbyś, żebym został kapitanem. Miałbyś wtedy się czym chwalić.
- Nie schlebiaj sobie, Rainamar. Wolałbym sam dostać awans. - przyznałem zgodnie z prawdą.
- Podnieca cię wydawanie mi rozkazów – powiedział, obejmując mnie.
- Marzyciel. - odparłem wyswobadzając się z jego uścisku. - Im szybciej zaśniesz, tym dłużej odpoczniesz.
- Odbiję to sobie po powrocie. - obiecał Rainamar. Udałem, że nie wiem o co chodzi i zająłem sie końmi.
Reszta nocy minęła spokojnie. Zasnąłem jak tylko Rainamar zmienił mnie na warcie. Poranek był chłodny. Całe ciało bolało mnie niemiłosiernie. Odzwyczaiłem się od spania na leśnym poszyciu. Otworzyłem oczy. Nade mną drzewa rozpościerały dumnie swoje korony, z których zaczynały już powoli opadać liście. Między tą gęstwiną przeciskały się gdzieniegdzie jasne słoneczne promienie. Podniosłem się ciężko i usiadłem.
- Jesteś głodny? - zapytał Rainamar. Po wyrazie jego twarzy mogłem wnioskować, że przymierza się do jakiegoś jadowitego komentarza na mój temat.
- Chciałbym powiedzieć nie – odparłem niechętnie, przecierając oczy. - Co my będziemy robić w życiu, Rainamar? - zapytałem nagle, sam nie wiedząc dlaczego. On spojrzał na mnie dziwnie. Jego twarz nagle spoważniała.
- Nie rozumiem – przyznał. Jego usta zadrżały lekko.
- To jest... mieszkamy w tej chacie, prawda. Ty służysz w armii, ja jeszcze też, ale to się nie długo zmieni. Sam nie wiem. To cie nie... męczy?
- Stabilizacja?
- Właśnie. Nie czujesz się za młody na to wszystko? - zapytałem, ostrożnie badając grunt. I tak za daleko się posunąłem. Dziwiło mnie jego opanowanie w tym momencie.
- Za dwa lata skończę trzydzieści lat! Za młody? O czym ty do cholery pieprzysz?
Zapeszyłem, na wszystkich wieszczów, zapeszyłem!
- Jeśli nie chcesz być ze mną, dlaczego mi tego nie powiesz wprost? - krzyczał dalej Rainamar, nie przejmując się, że lasek nie do końca był bezpieczny.
- Ależ ty jesteś durny, Ashghan! - powiedziałem do niego po nazwisku. Nienawidził tego. Widziałem dokładnie, że zezłościł się jeszcze bardziej. Skórę na twarzy miał tak napiętą, że było pod nią widać żyły.
- Zamknij się! - warknął półork.
- Sam się zamknij – odburknąłem i wstałem z mchu.
Obaj zgodziliśmy się ze sobą w tym jednym i siedzieliśmy w kompletnej ciszy. Zdecydowałem się na zjedzenie czegoś. Rainamar tymczasem wstał i zaczął przygotowywać konie. Chciało mi się śmiać, kiedy dostrzegłem jak szarpie się z popręgiem, usiłując umocować siodło. Spojrzał na mnie jak na zwołanie, od razu dostrzegając moją minę.
- Nie wiem, dlaczego ci tak wesoło. - syknął pod nosem.
- Zachowujesz się, jakby ci brakowało seksu.
- Tobie na pewno brakuje, bo świrujesz z nadmiaru wolnego czasu. - odparł Rainamar w odpowiedzi. Był na mnie zły.
- Może powinieneś poradzić się znachora. Te twoje napady złości mogą się skończyć poważną chorobą, albo uszkodzeniem ciała. - zawołałem, starając sie nie śmiać.
- Zaraz osobiście uszkodzę ci pewną część.
- Nie wierzę.
- Powiem ci jedno. – oznajmił poważnie Rainamar, podchodząc do mnie – Masz robotę do wykonania, ale jedyne o czym myślisz to jak mnie zdenerwować. Popadasz ze skrajności w skrajność, Seanán. Najpierw zaczynasz bardzo poważną rozmowę, a teraz widzę do cholery, że się napaliłeś na mnie. To ty masz tu problem, nie ja.
- Dobra. Przyznaję się. - stwierdziłem, patrząc mu w oczy. On tylko pokręcił głową.
- Niby do czego?
- Do tego wszystkiego. Poza tym, Rainamar, czuję, że znajdę tego skurwiela.
- Stwórco najjaśniejszy! Do rzeczy, Casius!
Nie odpowiedziałem. Przyciągnąłem go za kurtkę i pocałowałem. Był zaskoczony, ale to mnie podniecało jeszcze bardziej. Rainamar po chwili zupełnego paraliżu wrócił do siebie. Jednym ruchem podniósł mnie z ziemi i przycisnął do pnia najbliższego drzewa. Objąłem go nogami w pasie, a on zaczął się o mnie ocierać.
- Nie pieprz, że go znajdziesz. - powiedział chrapliwym głosem.
- Założymy się? - zapytałem, patrząc w jego oczy. Tęczówki o barwie bursztynu pociemniały.
- Wariat – rzucił między pocałunkami. Zamruczałem w odpowiedzi. Chwilę potem znaleźliśmy się na mchu. Uniosłem sie na łokciach.
- Będzie trochę boleć. Nie mogę się powstrzymać... - powiedziałem uśmiechając się złośliwie. Zniecierpliwiony zacząłem odpinać pasek z jego spodni.
- Zawsze tak mówisz. - oznajmił mój towarzysz, przyglądając się mojej robocie.
- Zaraz będziesz inaczej śpiewał, Rainamar.
Wszedłem w niego jednym ruchem. Oczywiście, przygotowałem go uprzednio, ale widocznie nie przyłożyłem się do tego. Rainamar wbił paznokcie w moje ramiona i zacisnął powieki.
- W porządku? - zapytałem, gładząc go po policzku.
- Rozmawiasz z żołnierzem! - warknął, jednak wciąż na mnie nie patrzył.
- Powiedz, jak będziesz gotów.
- Ty byś mnie pieprzył tą paplaniną. - powiedział, przyciągając mnie za szyję. Pocałowałem go lekko, najpierw w policzek, potem w usta.
- Bądź grzeczny, Rainamar.
- Niedoczekanie twoje...ach... - nie spodziewał się, że zacznę się poruszać. Uderzył mnie lekko po ramieniu.
- Za co to? - zawołałem, udając oburzenie.
- Casius, ty draniu!
- Jesteś śliczny, wiesz?
- Masz rację. Zdarza się, że ludzie uciekają na mój widok. Poza tym mężczyzna nie może być śliczny. Miesza ci się w tej głowie. - mówił Rainamar, gładząc mnie po ramionach. Wyszedłem z niego prawie całkowicie i pchnąłem mocno. Zajęczał głośno, ale zaraz zacisnął zęby.
- Krzycz, piękny. - wyszeptałem głosem drżącym z pożądania.
- Nie... nazywaj mnie...ach...pięknym... Casius... pocałuj mnie do cholery.
Bez słów sprzeciwu zrobiłem to o co prosił. Objął mnie jeszcze mocniej. Oddychał szybko i nierównomiernie. Przyspieszyłem, nie przestając go całować. Nie wiem, jakim cudem byłem w stanie myśleć.
- Jesteś piękny – powiedziałem cicho, odrywając się od niego. Tylko się uśmiechnął.
- Casii – dotknął mojego policzka. Uwielbiałem kiedy był taki delikatny. Pocałowałem lekko jego dłoń. Wiem wiem, to zabrzmi naiwnie, ale poczułem wtedy, jakbyśmy byli tylko my, a wokół pustka. Czułem jego ciepły oddech na swojej skórze. Tak mogło już zostać.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też, draniu. - odparł Rainamar. Złapał mnie za włosy i przyciągnął do siebie, mocno całując. Poczułem ciepło na swoim brzuchu. On dyszał ciężko, patrząc na mnie wpół nieprzytomnymi oczami. Pchnąłem mocno kilka razy i doszedłem. Obraz przed moimi oczami zawirował i zamglił się. Przez chwilę nie widziałem nic, prócz ciemności, przechodzącej powoli w różnorodne odcienie czerwieni... Zaraz potem uświadomiłem sobie, że zabrudził mi koszulę.
- Casii – wyszeptał mój partner, przytulając mnie do siebie, jak na złość.
- Rainamar, mój słodki – powiedziałem, ocierając swoim nosem i jego – moja koszula.
- Jaka koszula? Co ma koszula do... - zdziwił się, lecz zaraz uśmiechnął się paskudnie – I tak miałeś ją zmieniać. - dodał lekceważąco.
- Trzeba się zbierać. - oznajmiłem niechętnie.
- Zerznąłeś mnie i nagle uświadomiłeś sobie, że trzeba się zbierać. Czuję sie zaszczycony!
- Nie dramatyzuj, kochany. Podobało ci się. Czuję to jeszcze. - tym razem to ja zaśmiałem się złośliwie. On tylko warknął i zrzucił mnie z siebie.
- Jesteś wredny, Seanán. Nawet nie wiesz, jak bardzo. - rzucił, wstając z mchu.
- Ja też cię bardzo kocham.
Przez kilka minut próbowałem rozpiąć tą przeklętą koszulę. Była mokra i kleiła mi się do skóry. Nie podobało mi się to ani przez chwilę. On to dokładnie wiedział i śmiał się ze mnie, udając że robi coś bardzo ważnego, grzebiąc w mojej torbie podróżnej.
- Czego tam szukasz? - zapytałem z zainteresowaniem.
- Nie ważne.
- Ważne, ważne, Rainamar, zważywszy na to, że to moja torba. - rzuciłem, jakby od niechcenia. On tylko wzruszył ramionami i zapiął pakunek z powrotem. Chwilę później wrócił do koni, które najspokojniej w świecie skubały jakieś zielsko.
- Przypominam ci... – powiedział, klepiąc Czerwonego Demona po boku – ...że masz zadanie do wypełnienia, ale obijasz się cały ranek.
- Od kiedy zaczęło ci tak bardzo zależeć?
- Od kiedy nie lubię przebywać w lesie dłużej niż to konieczne. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. - przyznał.
- Na północ stąd, całkiem nie daleko, jest kamienny krąg. Może nasz uciekinier zmierza do niego, bądź już się tam dostał. W każdym razie druidzi nie pojawią się na zawołanie. Trzeba odprawić odpowiedni rytuał.
- Jaki rytuał? - skrzywił się półork.
- Nic z tych głupot, które naopowiadał wam Kanthar. Na Stwórce, nie wiem, kto go wypuścił do ludzi! - rzuciłem teatralnie – Wracając do rytuału, chodzi tylko o modlitwę i zapalenie kilku pochodni. - wytłumaczyłem mu. Rainamar pokiwał głową, choć wątpiłem, że cokolwiek go to obchodziło.
Doprowadziłem się do porządku i zapakowałem wszystkie rzeczy. Bałem się, że nie natrafię na jego ślad dzisiaj, mimo swoich możliwości. Podszedłem do konia i pogłaskałem go po łbie. Otarł się o moją rękę, a potem zaczął węszyć, skubiąc mnie po ubraniu, jakby szukał jakichś przysmaków.
- Zajmij się końmi, Rainamar – poleciłem mu, przymocowując torbę do siodła Czerwonego Demona.
Szedłem ostrożnie przed siebie, oglądając w skupieniu każdy, najdrobniejszy nawet szczegół. Wtedy to moją uwagę zwróciły nienaturalnie połamane krzewy. Miejsca, w których ktoś okaleczył rośliny były jeszcze świeże. Ślad ciągnął się dosyć długo, jakby ktoś tędy uciekał. Przystanąłem, nasłuchując. Cisza. Mech także był zgnieciony. Ktoś, kto tędy szedł był albo bardzo nieostrożny, albo bardzo przebiegły. Przekląłem pod nosem i ruszyłem dalej.
Rainamar nucił jakąś żołnierską piosenkę, przerywając ją co chwila i racząc Czerwonego Demona i swojego Kryształa jakimiś idiotycznymi opowieściami.
- Ciesz się, że konie cię nie rozumieją. - burknąłem, nie odwracając się.
- Myślałem, że jesteś zajęty – rzucił złośliwym tonem półork.
- Krzewy są połamane.
- Widzę przecież. Jakiś zwierz? Gonił kogoś? - zapytał z zainteresowaniem.
- Nie wygląda mi to na zwierzę.
- To w ogóle nie wygląda, Casius. Parę złamanych gałęzi.
- Wygnieciony mech. Ktoś niedawno tędy biegł.
- Wiesz co ci powiem? Jest w tym tyle samo sensu co w chodzeniu do tyłu! - oznajmił Rainamar.
- Stój... - powiedziałem nagle. Zatrzymałem się nasłuchując. Czerwony Demon zastrzygł uszami. Tak, dokładnie o to mi chodziło. - Zostaw tu konie, Rainamar. Tam coś jest, do cholery. - powiedziałem wskazując na olszynę rozpościerającą się przed nami. Drzewa rosły nad niewielkim zbiornikiem wodnym, który niemożliwie śmierdział nawet z tej odległości. Wtedy coś zaszumiało w gęstwinie. Chwilę potem usłyszałem coś na kształt ludzkiego szeptu. Powietrze zaczęło wypełniać się mgłą.
- Cholera jasna! - zawołałem i zacząłem biec. Przede mną niewyraźnie malowała sie sylwetka człowieka. Na mój widok poderwał się z miejsca i zniknął w krzakach. Wskoczyłem tam za nim. Rosły na niewielkim wzniesieniu, które prowadziło do płytkiego wąwozu. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałem, więc wpadłem wprost do środka. Uderzyłem głucho o kamieniste dno. Zaraz jednak podniosłem się i pogoniłem za uciekinierem. Bałem się celować w niego nożem. Po pierwsze nie chciałem zranić nieznajomego, gdyż dokładnie nie wiedziałem kto to był. Po drugie, nie potrafiłem posługiwać się ta bronią tak perfekcyjnie.
- Wybiegliśmy z wąwozu wprost na leśną polanę, doskonale oświetloną przez słońce. Nieznajomy obejrzał się. Pół twarzy ukrył pod chustą. Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, myśliwski nóż wbił sie w trawę tuż obok mojej stopy.
- Ty psi synu! - zawołałem wściekle i wyciągnąłem narzędzie z ziemi. Nieznajomy znów zaczął uciekać. Jednak drogę zastąpił mu konny jeździec.
- Dokąd to? - Rainamar śmiał sie złośliwie, celując do niego z mojego łuku.
Mieliśmy go w garści. Nie miał szans na ucieczkę. Pozostało mi tylko dowiedzieć się, kto to jest.
Nagle powietrze znów zasnuło się mgłą. Usłyszałem czyjeś kroki i głosy. Mogło być ich kilkunastu, może więcej. Rozejrzałem się gorączkowo. Nieznajomy razem z Rainamarem zniknęli z mojego pola widzenia. Wyciągnąłem mój wojskowy miecz, przypięty do pasa. Zamknąłem oczy, czekając na nadarzającą się okazję. Wyczuwałem każdy ruch, każdy, nawet najmniejszy opór powietrza. Teraz. Zbliżył sie. Odwróciłem się gwałtownie, blokując atak przeciwnika. Nasze miecze skrzyżowały się ze szczękiem.
Stwór przyglądał mi się bacznie. Pionowa kreska zamiast tęczówki zwęziła sie jeszcze bardziej. Zasyczał i odskoczył. Byłem zdziwiony, że to, co mówiła staruszka z wioski okazało się prawdą. Oto stał przede mną dwu metrowy jaszczur, mierząc mnie wzrokiem i sycząc złowieszczo. Niewiele się zastanawiając zaatakowałem. Zaskoczyłem tym swojego przeciwnika, choć nie był to zbyt przemyślany cios. Trafiłem go tuż pod żebrami. Syknął nieznośnym tonem i zamachnął się, ale zdążyłem odskoczyć. Obróciłem się i ciąłem na karku. Jego głowa spadła i potoczyła się po trawie.
- Co to do cholery było – burknąłem sam do siebie. Mgła jakby trochę opadła. - Rainamar? - krzyknąłem i pognałem przed siebie.