Running away 2
Dodane przez Aquarius dnia Listopada 17 2012 11:12:33


Rozdział 2

Miasto świeciło pustkami o tak wczesnej porze. Gdzieniegdzie kręcili się jacyś drobni sprzedawcy, próbując wyzbyć się wczorajszego towaru. Ruszyłem przed siebie główną ulicą. Moje buty stukały o bruk uliczny, powodując okropnie głośny hałas na jeszcze nie zaludnionej przestrzeni.
- Bądź taktowny! - krzyknął za mną Rainamar.
Machnąłem ręką, a jedyne co usłyszałem to jego głośny śmiech.
Zamierzałem pójść prosto do moich kompanów, myśliwych i dowiedzieć się, dlaczego na wszystkich wieszczów przysłali do mnie tego czarownika. Wszyscy należeli do Gildii Myśliwych, stowarzyszenia, które założył dziad jednego z dzisiejszych zarządców. Jak to bywa w takich organizacjach, skupiała myśliwych, narzucała z góry ustalone ceny i limity polowań na zlecenie.
Wreszcie znalazłem się przed budynkiem w którym mieściła się siedziba Gildii. Była to piętrowa kamieniczka, wzniesiona jeszcze w starym stylu, toporna i szara. Jednolitą, kamienną powierzchnię przebijały jedynie niewielkie okienka, rozmieszczone dosyć gęsto. Pchnąłem drewniane drzwi i wszedłem do środka. Na korytarzu stała siwa i skulona staruszka.
- Co cię sprowadza tak wcześnie, dziecko? - zapytała.
- Interesy. - odparłem cicho, podchodząc do drzwi prowadzących do głównej sali.
Wpadłem do izby jak oparzony. Zgromadzeni w niej myśliwi przyjrzeli mi się z wielkim zaciekawieniem wymalowanym w oczach. Stanąłem pewnie, opierając ręce na biodrach.
- Czy wyście do reszty oszaleli! - krzyknąłem z irytacją.
Myśliwi spojrzeli po sobie.
- O cóż ci chodzi? - zapytał Bras, zastępca zarządcy Gildii.
- Jakiś obcy wpada do was i zleca wam intratne zadanie, a wy jednak kierujecie go do mnie z nieznanych przyczyn. Wcale mi się to nie podoba!
- O co ci chodzi, na wszystkich potępionych! - zapytał Gavin, zrywając się z krzesła.
- O niejakiego Leitha Daire! Mówi ci to coś? - zawołałem, doszczętnie tracąc cierpliwość.
Gavin zbladł, ale zaraz odzyskał rezon.
- Ano był u nas nie dalej jak tydzień temu. Chciał nas posłać do północnego lasku! Aż tak głupi nie jestem! - syknął mężczyzna.
- Ale ja za to tak! Powiedział mi, że to wy go do mnie przysłaliście!
- Polowałeś z ojcem w tamtych lasach. Znasz je. - wtrącił Cavdar.
- Znam czy nie, skąd w ogóle przyszło wam do głowy, że będę zainteresowany.
- Nie rozumiesz, Casius... - rzekł nagle Bras, podchodząc do mnie – On zapytał wprost o ciebie. Mieliśmy to zatrzymać w tajemnicy, ale to nie jest uczciwe z naszej strony.
- Zapytał o mnie? - zakrzyknąłem, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia. - Ale według niego to wy skierowaliście go do mnie, po tym jak odmówiliście współpracy.
- To czarownik, Casius. Jest przebiegły. Lepiej go odpraw jak najprędzej. Nie mów, że zgodziłeś się mu pomóc? - zdziwił się Bras.
- Zastanawiam się nad tym – przyznałem po krótkiej chwili milczenia.
Wśród zebranych przeszedł szmer.
- Zostaw to, Casius. - ostrzegł mnie Gavin, przemawiając z grobową miną.
- Przecież to wy powiedzieliście mu gdzie mieszkam! Do cholery! - przekląłem. Żyłem w swym domu razem z Rainamarem i świadomość, że ktoś mógłby go skrzywdzić odbierała mi jasność myślenia.
Gavin spuścił głowę, nie wiedziałem czy ze wstydu czy z jakiegoś innego powodu. Usiadłem ciężko na ławie, ukrywając twarz w dłoniach.
- Rainamar jest z tobą w mieście? - zainteresował się Bras.
- Jest. - odparłem od niechcenia. - Po co ci to wiedzieć? Przyjmij do wiadomości, że przyobiecał pomóc mi, jeżeli przyjmę zlecenie czarownika.
- Do reszty zdurniał! - parsknął Bras, łapiąc się za głowę w geście rozpaczy.
Poderwałem się na równe nogi i przeszedłem się wśród zebranych. W innych okolicznościach nie odważyłbym się zwrócić na siebie uwagi takiej dużej liczbie osób, ale sytuacja nie pozostawiała mi wyboru.
- Powiedzcie mi tylko, czy któryś z was wie kto to jest do cholery Leith Daire?

***


- Myśliwi twierdzą, że nie mają pojęcia kim jest nasz czarownik... - westchnąłem głośno, siadając przy stole. Rainamar uraczył mnie szerokim uśmiechem, prezentującym jego ostre kły.
- Za to stary Philus wiedział doskonale o kogo chodzi.
- Doprawdy?
- Staruszek o mały włos nie dostał spazmów, kiedy mu przedstawiłem nazwisko naszego czarownika. - pochwalił się Rainamar.
- Może przekręciłeś jakieś litery? - zastanowiłem się.
- Słuchaj, jak było! - entuzjazmował się mój partner. Usiadł naprzeciwko mnie, dotykając moich dłoni. - Wszedłem do izdebki staruszka a tam istne pobojowisko. Jakieś zielska suszą się nad paleniskiem, na podłodze księgi, wszystkie bardzo zakurzone! Gdzieś w głębi siedział dziadek, pochylony nad pergaminem jak ptaszysko nad padliną i coś skrobał. Wtedy ja mówię do niego, że potrzebuję pomocy. Obejrzał mnie od stóp do głów i bezradnie rozłożył ręce. Zapytałem go czy zna Leitha Daire. Gdybyś to widział, kochany! Zakaszlał się jak gruźlik i zaczął zaklinać mnie żebym nie wymawiał tego imienia w jego domu.
- Nie wiem, dlaczego tak cię bawi cudze nieszczęście.
- Jakie nieszczęście! Czarownik pewno ma na pieńku z dziadkiem. Może wisi mu grube pieniądze? Tego starzec nie chciał powiedzieć. Ostrzegał mnie przed nim, mówił jaki to świntuch i uwodziciel dziewuch. Zapytałem o wisiorek, ale nie potrafił mi pomóc. Z tego co się dowiedziałem, czarownik jest niezłym hulaką.
- Nie wydawał się... - zamyśliłem się, gładząc dłonie mego partnera. On uśmiechnął się do mnie lekko.
- Jesteś głodny? - zapytał z nieudawanym zainteresowaniem.
- Trochę. - przyznałem, rozglądając sie wokół. .
- Zamówię coś. - zaproponował Rainamar i wstał.
W karczmie panował chaos, jak zwykle pod wieczór. Kilku ulicznych grajków wśliznęło się do środka. Właśnie profanowali kolejną pieśń. Wtórowali im chłopi i mieszczanie, zebrani tu, by doświadczyć taniej rozrywki.
Spojrzałem na Rainamara, który wdał się właśnie w zaciętą rozmowę z szynkarzem. Mogłem więc przez długi czas nawet nie spodziewać się naszego zamówienia.
- Casius! - usłyszałem za sobą znajomy głos. Odwróciłem się.
- Jethro? - zawołałem niezwykle ucieszony z tego spotkania. Nie widziałem się z moim przyjacielem już od dobrego miesiąca.
- Wreszcie cię spotykam! Już miałem się do was wybrać!
- Rainamar by się ucieszył... - powiedziałem z powątpiewaniem.
Jethro roześmiał się w głos.
- Opowiadaj, co słychać na wsi?
- Jak zwykle – odparłem - Siadaj! - zaprosiłem go do naszego stołu.
- Siostra Rainamara wychodzi za mąż? Dobrze słyszałem?
- Bardzo dobrze. W domu Eleny i Derisa trwają przygotowania. Wierz mi, nie chciałbyś tam teraz być. Nie wiesz, że przeprowadziłem się do domu ojca?
- Cóż, można było się tego po tobie spodziewać. I jak ci się żyje w samotni? - zaśmiał się mój przyjaciel.
- Nie do końca w samotni. Mam Rainamara.... - dodałem, zamyślając się.
- Piwa? - obaj nagle usłyszeliśmy głos mojego partnera. Jethro spojrzał na niego podejrzliwie, ale przyjął propozycję.
- Casius, naprawdę myśli poważnie o odejściu z wojska? - zapytał Jethro, wpatrując się w Rainamara. On wzruszył ramionami i szturchnął mnie. Ocknąłem się, uśmiechając się przepraszająco.
- Cóż, sam widzisz, że żołnierz z niego marny. - odparł półork, rzucając Jethro znaczące spojrzenie.
- Odwołaj to! - oświadczyłem z irytacją.
- Przecież wiesz, że żartowałem. - bronił się.
- Słyszałem, że Gildia pozwoliła swoim członkom przyjmować zlecenia z zewnątrz. Myślę, że da się wyżyć z łowiectwa.
- Zależy... - powiedziałem poważnie. - Jethro, mogę cię o coś spytać?
- Oczywiście!
- Znasz może kogoś o nazwisku Leith Daire?
- Pierwsze słyszę... - zastanowił się mężczyzna – Zaraz... Wydawało mi się że w mieście był ktoś taki przejazdem. Może tylko mi się wydaje...
- Był tu tydzień temu. - powiedziałem.
- Wiem... zaraz... Był tutaj, przedstawiał się szynkarzowi i pytał o myśliwego! - zawołał nagle mój przyjaciel.
- Tak nagle sobie przypomniałeś? - rzucił sceptycznie Rainamar, mierząc go wzrokiem. Jethro zacisnął zęby i odwzajemnił spojrzenie.
- Chyba jednak zrezygnuję z jedzenia. Jestem zmęczony, a przed nami daleka droga... - wtrąciłem, starając się rozluźnić atmosferę między nimi.
- Nie, kochanie. Zaraz przyniosę coś do jedzenia, a Jethro jego piwo. Możemy przespać się tutaj. Pokoje chyba są wolne. - powiedział szybko Rainamar.
Reszta wieczoru opłynęła spokojnie, chociaż obaj odzywali się tylko do mnie, rzadko wymieniając między sobą chociaż słowo. Nie wiedziałem czy mam się śmiać czy płakać, patrząc na to przedstawienie. Nie sądziłem, że Jethro i Rainamar nie znoszą się tak bardzo.
Wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się do stajni. Czerwony Demon potrząsnął łbem na mój widok. Poklepałem konia po boku i wyprowadziłem na dwór. Noc była cholernie zimna i bezgwiezdna. Nie uśmiechała mi się ta podróż. Po chwili dołączył do mnie Rainamar, krzycząc coś do jakiegoś mężczyzny, który wypełzł za nim. Bałem się, że wszczął jakąś awanturę, ale okazał się to być kompan z wojska.
- Możemy jechać, kochany. - stwierdził, bardzo czymś rozbawiony.
- Co cię tak cieszy, Rainamar? - zapytałem obrzucając go podejrzliwym spojrzeniem. On tylko wzruszył ramionami i zniknął w stajni. Nie za długo wyszedł na zewnątrz, ciągnąc za sobą swojego upartego konia.
Przez całą drogę do domu rozprawiał o jakiejś sprawie związanej z wojskiem. Przyznam, że nie słuchałem co mówi. Potakiwałem tylko co jakiś czas, żeby sprawić wrażenie zainteresowanego. Półork był tak zajęty strzępieniem sobie języka, że nawet tego nie zauważył. Ja za to w duchu modliłem się, żeby nasza podróż szybko się skończyła.
Dojechałem wykończony. Marzyłem już tylko o gorącej kąpieli i spaniu. Jednak musiałem nagrzać wodę i nakarmić psy.
- Może byś mi pomógł? - zapytałem mojego partnera. On spojrzał na mnie, jakby kalkulował czy jest to dla niego opłacalne.
- Może tak... - odparł, całując mnie w policzek. Nie spodziewałem się tego.
- Jestem zmęczony.
- Ależ ja się tobą zajmę, kochany.
- Zajmij się najpierw psami a ja nagrzeję wodę. Jedyne czego teraz chcę, to spać! - odburknąłem niechętnie i skierowałem się w stronę domu – Konie! - dodałem, uśmiechając się złośliwie pod nosem.
- Tak, tak... - rzucił Rainamar z miną cierpiętnika.
Długo nie mogłem zasnąć, nawet pomimo tego, że byłem zmęczony. Rainamar spał już od dłuższego czasu, obejmując mnie mocno. Czułem jego ciepły oddech na szyi. Cóż, dał z siebie wszystko, kiedy się kochaliśmy...Uśmiechnąłem się do siebie, dotykając jego ręki, która spoczywała na mojej klatce piersiowej. Uwielbiałem jego bliskość.
Nie mogłem przestać myśleć o tym tajemniczym czarowniku. Bałem się, że łotr chciał sobie z nas zakpić. Najgorsze było to, że choćbym nawet chciał, nie mógłbym mu nic zrobić. Ze swoją magią był praktycznie nietykalny. Westchnąłem głośno i wtuliłem twarz we włosy mojego partnera.

***


Obudziłem się z potwornym bólem głowy. Usiadłem na łóżku i zaraz zakręciło mi się w głowie. Ukryłem twarz w dłoniach, oddychając głęboko. Poczułem nagle dłoń Rainamara na moim ramieniu. Odwróciłem się. On patrzał na mnie z troską malującą się na twarzy. Jak na kogoś, kto ma za ojca orka był bardzo przystojny. Prawie nie było widać tego pokrewieństwa, tak bardzo podobny był do Eleny. Po ojczulku Derisie przejął mocno zarysowaną szczękę, ostre kły i jasnobrązowe oczy o niespotykanym u ludzi odcieniu.
- Źle się czujesz? - zapytał w końcu.
- Nie. Po prostu boli mnie głowa. - odrzekłem, przytulając się do niego. On objął mnie mocno i położył się, ciągnąc mnie za sobą.
- Powinieneś jeszcze spać. Ja sobie poradzę ze wszystkim. - oświadczył bardzo poważnie. Pocałowałem go lekko w szyję, wywołując tym jego śmiech.
- I tak bym nie zasnął, Rainamar. Jest jeszcze sprawa naszego Leitha Daire.
- Oczywiście – skrzywił się nienaturalnie. - Czy ten paniczyk nie powinien już się pojawić? - dodał, ściągając się z łóżka.
- Przyjedzie – rzekłem gorzko, masując sobie skronie. Jeszcze nigdy głowa nie bolała mnie tak bardzo.
- Nie wiem, czy to był dobry pomysł. Stary Philus opisywał go jako zwykłego awanturnika, ale nie mogę dopasować tej wizji do osoby czarownika, którego poznałem. Sam nie wiem...
Przewróciłem oczami. Rainamar znów miał jakieś wątpliwości, którymi oczywiście postanowił uraczyć mnie na śniadanie.
- Boli mnie głowa.
- Oczywiście – odparł w odpowiedzi i zaczął się ubierać.
Nie miałem zamiaru się znów kłócić, więc zamknąłem się. Cały ranek spędziliśmy na cudownym i jakże zbawiennym milczeniu. Psy kręciły mi się pod nogami, kiedy próbowałem nabrać wody ze studni. Wtedy to dostrzegłem sylwetkę jeźdźca, który zmierzał w moją stronę. Porzuciłem robotę i wyszedłem na gościniec. Drzewa wokół drogi zaczynały już powoli gubić liście, tworząc smętny krajobraz.
- Witam – zawołał z daleka czarownik. Popędził wierzchowca do cwału. Tuż po chwili zalazł się obok mnie. Jego koń zarżał głośno, zatrzymując. Leith z gracją zeskoczył na ziemię i skłonił się.
- Okłamałeś mnie, draniu! - krzyknąłem, chwytając go za haftowany płaszczyk.
- Spokojnie, myśliwy! - rzekł pewnym tonem mężczyzna. - Cóż, mówiłem, że bardzo mi zależy na mej zgubie.
- Cel uświęca środki? - syknąłem zirytowany jego dobrym humorem.
- Coś w tym rodzaju... - zastanowił się czarownik, patrząc mi prosto w oczy. - A teraz bądź tak dobry i puść mnie z łaski swojej, jeżeli nie chcesz, żebym ci zrobił krzywdę, chłopcze. - dodał.
Zrobiłem o co prosił, a raczej co kazał mój szanowny gość.
- Nie zaprosisz mnie do domu? - zapytał z lekkim rozbawieniem.
- Myśliwi powiedzieli mi, że zapytałeś o mnie! - zacząłem, zupełnie ignorując jego słowa – Skąd do cholery znałeś moje nazwisko?
- Powiedzmy, że obiło mi się o uszy.
- Szczerzę w to wątpię! - zawołałem zniecierpliwiony. - Gadaj, co masz do powiedzenia! Nie mam całego dnia!
- Cóż, chyba z naszej współpracy nie będzie owoców, myśliwy. - zastanowił się czarownik. Ściągnął kaptur z głowy i zaczął iść w kierunku mojego domu. - Na co czekasz? Mamy wiele spraw do omówienia, najemniku.
- Nie nazywaj mnie tak, do cholery!
Co prawda, to prawda, nigdy nie potrafiłem sobie radzić z ludźmi. Może dlatego żołnierz był ze mnie marny, jak to ujął Rainamar. Z niechęcią podążyłem za czarownikiem, rzucając mu bardzo niemiły uśmiech.
Naturalną koleją tychże zdarzeń było to, że Leith Daire wprosił się do mojego domu, zupełnie zignorowany przez psy. Dziwnym trafem od razu odnalazł kuchnię i zajął miejsce przy stole.
- Otóż, zacznijmy od początku. Zdarzyło się, że znałem pewnego myśliwego. Nazywał się chyba Liam Seanán. Piekielnie zdolny i skuteczny. - rzekł, rozglądając się po izbie.
- I tak się przypadkiem, ale to całkowicie przypadkiem składa, że Liam był moim ojcem! - powiedziałem z nieukrywaną złością.
- Doprawdy, nie wiedziałem...
- Wiedziałeś, Daire. Mów, czego chcesz. Potrzebuję pieniędzy, więc raczej nie mam innego wyboru.
- Przyniosłem mapę, ale chyba na niewiele się zda. Ufam, że znasz Lasek Północny lepiej niż tę ruderę. - mówił, omiatając wzrokiem kuchnię. - Resztę pozostawiam tobie. Mam tu szkic mojego wisiorka. Żołnierze bywają tacy nie wykształceni, że wszystko trzeba im pokazywać – rzekł śmiejąc się dziwnie. Usiadłem przy stole i przyjrzałem się rysunkowi amuletu. Miał kształt okręgu, na którym były wygrawerowane jakieś dziwne zdobienia. Z tego co wiedziałem, mógł być to jakiś prymitywny alfabet, aczkolwiek nie byłem tego pewien.
- Śliczny, prawda... do tego jest mój! - rzekł, akcentując ostatnie słowo. - Zadałem się z nieodpowiednim człowiekiem. Teraz za to płacę. Ma na imię Kerr Laurent, o ile mnie pamięć nie myli. Wołają na niego Zielona Sowa. Doprawdy nie mam pojęcia dlaczego. Z racji wykonywanego zawodu nazywają go pośrednikiem, albo posłańcem. Jest ubrany jak kurier, albo goniec, jak kto woli. W każdym razie wyglądał tak, kiedy zwiał z moją własnością! Z chęcią bym go wypatroszył własnymi rękami.
- Znajdzie się on i twój amulecik. - powiedziałem bardzo pewnie.
- O ile druidzi nie złapią go pierwsi.
Zastanowiło mnie to. Co druidzi mają do cudzej własności? O ile mi wiadomo z opowiadań ojca i przekazów starszyzny, druidzi całkowicie ignorowali sprawy zwykłych ludzi, jednocześnie izolując się od cywilizacji na tyle, by ludzie także nie mieszali się w wyższe sprawy. Wyższe sprawy... idiotycznie zabrzmiało.
- Nie możliwe, że błądzi tyle czasu po lesie i nie może z niego wyjść...
- To nie jest szczególnie szybko myślący człowiek, o ile w ogóle myśli. - rzekł w zadumaniu Leith, przeczesując palcami swoje jasne włosy.
- Rozumiem. Ale skoro to taka łamaga, dlaczego sam nie pójdziesz i nie złapiesz tego złodziejaszka? Masz więcej możliwości niż ja. Jesteś czarownikiem.
- Tak, tak... wszystko pięknie i prosto, tylko, że ja również nie jestem świętoszkiem. Jest kilka osób, które mój widok przyprawiłby o palpitację serca. Nie ma potrzeby narażania ich na szwank. Poza tym, pamiętaj o magii, mój młody przyjacielu - Daire uśmiechnął się złośliwie.
- Cóż. Ile masz zamiar zapłacić?
- To nie jest szczególne zlecenie. Płacę pięć tysięcy w walucie. To jest dużo, jak na sumy, które zarabiacie w Gildii.
- Pięć tysięcy za wyprawę do lasu, narażanie życia i użeranie sie z jakimś niespełna rozumu złodziejem? - powiedziałem ze zdziwieniem. - Płacili mi więcej za lisie kity.
- Więc wracaj polować na lisy, myśliwy.
- Zapłacisz siedem i będzie po sprawie.
- Pięć. To moje ostatnie słowo.
- Możesz pięć, możesz i siedem!
- Zapłacę ci pięć i pół, na prezent dla tego potworka z którym zapewne mieszkasz. - uśmiechnął się złośliwie czarownik, mrużąc oczy.
- Zapędziłeś się za daleko, Daire! - odparłem wstając od stołu.
- Spokojnie, chłopcze. Nie chcę konfliktów na naszej nowej drodze do ubicia interesu. Z łaski swojej dam ci sześć tysięcy, z racji tego, że bardzo zależy mi na odzyskaniu amuletu. Tak. Uważam, że to dobra propozycja.
- Niech ci będzie. Płacisz połowę teraz.
- Daję ci tydzień. Inaczej nie zobaczysz ani mnie, ani pieniędzy.
- Za tobą tęsknił nie będę.
- Zobaczymy, myśliwy. - rzekł tajemniczo czarownik. - Interesy z tobą to żadna przyjemność, doprawdy. Jesteś kłótliwy, chłopcze. - dodał, mierząc mnie wzrokiem. - Gdzie jest twój ochroniarz?
- Skąd ja mam to wiedzieć? On nie ma pięciu lat! - krzyknąłem ze złością.

- Kiepski gust, myśliwy. Doprawdy kiepski. - zanucił melodyjnie Leith Daire, uśmiechając się do mnie.
- Witam – nagle obaj usłyszeliśmy głos Rainamara. Stał w drzwiach, uważnie obserwując mojego szanownego gościa.
- Witam, żołnierzu. - odrzekł bardzo poważnym tonem Leith. - Miałem właśnie wychodzić. Obowiązki mnie wzywają. - dodał czarownik i wstał od stołu. Gestem ręki wskazał, abym go odprowadził. Gdy znaleźliśmy się przed domem wcisnął mi w rękę sporych rozmiarów sakiewkę.
- Nie musisz liczyć. I tak się jeszcze spotkamy, bądź tego pewien.
Tak właśnie wyglądało moje drugie spotkanie z Leithem Daire. Bardzo tajemniczy typ, do tego jego wyjaśnienia niewiele mi dały. Wytropienie człowieka w Północnym Lasku nigdy nie było specjalną sztuką. Logicznie jednak jest zakładać, że owy posłaniec uciekł tam, dokąd zmierzał i ma czarownika głęboko w... wiadomo czym.
- Dziwny człowiek – rzucił Rainamar, obserwując oddalającego się Daire. Sam nie wiedziałem, kiedy znalazł się obok mnie. Świetny ze mnie myśliwy, doprawdy.
- Im szybciej wyruszymy, tym lepiej. - powiedziałem.
- Nocą?
- A dlaczego nie? Wiele razy polowałem z ojcem nocami. Znam ten las. - oznajmiłem mu po raz setny. On tylko wzruszył ramionami.
- Jak sobie chcesz. Muszę się przygotować.
- Dobrze będzie, jeśli się pospieszysz.
- Powiedział doskonale przygotowany do wędrówki myśliwy. - odparł z ironią Rainamar.
- Skrzywdzę cię, jeżeli będziesz dalej ze mnie drwił. - ostrzegłem go.
- Ciekawe czym?
- Zboczeniec!
- Przecież nic takiego nie powiedziałem! - bronił sie Rainamar. - Dalej, Casius. Daję ci czas do południa. Masz tu być w pełnym rynsztunku i z Czerwonym Demonem! Uprzedzam cię, że nie będę na ciebie czekał.
- Tak, tak. Znając ciebie, to raczej ja będę tu czekał.
- Im szybciej znajdziemy ten jego wisiorek, tym szybciej pozbędziemy się czarownika.
- Czuję pod skórą, że to nie będzie takie proste...

***


Jechaliśmy wzdłuż gościńca prowadzącego do północnego lasku. Powoli zaczynało się ściemniać. Niebo zasnuły ciemnogranatowe chmury, mocno odcinając się na tle szarzejącego nieba. Bałem się, że lada chwila zacznie lać.
- Z całym szacunkiem dla generała Gustava i jego... - zaczął Rainamar i zamyślił się, szukając odpowiedniego słowa - ...zasług, ale wydaje mi się, że ten szczwany lis coś planuje.
- Cóż może planować? - zapytałem wpół świadomy tego co mówi mój towarzysz.
- Jak myślisz, krynico mądrości? Widać gołym okiem, że ciągnie go do władzy. Król poważnie niedomaga na zdrowiu, więc generał widzi w tym szansę.
- Nonsens, Rainamar! Władca ma potomka.
- To córka. Dobrze wiesz, jak bywa z kobietami w takiej sytuacji. Jestem prawie pewien, że nie dopuszczą jej do władzy. - oznajmił tonem znawcy.
- Od kiedy zacząłeś interesować sie polityką? - zapytałem z zaciekawieniem zabarwionym ironią.
- Zawsze się interesowałem polityką – prychnął pod nosem i zapatrzył się w drogę przed nami.
- On znał imię mego ojca.
- Kto taki?
- Leith Daire – powiedziałem zamyślony.
Rainamar zatrzymał konia.
- Dopiero teraz postanowiłeś mi o tym powiedzieć?! - prawie wykrzyczał.
- Nie denerwuj się. Po prostu uznałem to za mało znaczący szczegół.
- Tak. Obciął by ci głowę i uznałbyś to za mało znaczący szczegół! - grzmiał mój partner, kręcąc się niespokojnie w siodle. Koń od razu wyczuł jego nastrój.
- Dlaczego miałbym zakładać, że on zamierza mnie oszukać? Niby dlaczego?
- Ludzie i ich naiwność! - zawołał półork, patrząc błagalnie w niebo. - Zacznijmy od początku. Ten cały Leith Daire mówi ci o twoim ojcu, ty puszczasz to mimo uszu i jedziemy teraz do Północnego Lasku, gdzie siedzi Stwórca wie jedyny co! Oto twój genialny pomysł na życie!
- Czy mógłbyś chociaż przez chwilę nie narzucać mi swojego toku myślenia, o panie i władco?
- Tak. Będę spokojnie patrzał, jak popełniasz samobójstwo! Oczywiście, na tym mi zależy, Casius! - warknął sarkastycznie Rainamar.
- Znalezienie jednego człowieka w lesie chyba nie przerasta twoich możliwości! Powiedz mi, co w tym jest takiego przerażającego? Druidzi? Przecież nie wtrącam się w ich sprawy!
- Jak się uprzesz, to nikt cię nie przekona, do cholery. - uciął krótko mój towarzysz.
- Rób z siebie świętego! Proszę bardzo!
- Już dobrze! Przecież jedziemy tam złapać tego... właśnie, kogo właściwie?
- Posłańca.
- Posłańca kogo? - zastanowił się Rainamar.
- Czy ty nie możesz założyć choć raz, że ten człowiek ukradł cenną rzecz dlatego, że po prostu chciał ją mieć? To jest takie proste!
- Możliwe, ale to człowiek.
- Uważasz, ze ludzie są głupi? Musze cię zmartwić, bo jesteś w połowie człowiekiem.
-Spokojnie, Casii. Wróćmy do głównego tematu. Nie wypytałeś go kim jest ten uciekinier, dla kogo może pracować?
- A co mnie to interesuje? Chcę go złapać i tyle. - rzuciłem.
- Wszystko jest w porządku, ale przypuśćmy, że kradzież ktoś zlecił. Ponad to wyobraź sobie, że obserwują Leitha Daire. Obserwują ciebie. Mają łatwy cel. Co wtedy zrobisz, panie myśliwy.
Cholernie zawstydziły mnie jego słowa. To prawda, nie pomyślałem o tak prostej rzeczy.
- Trzeba było z nim nie rozmawiać. - rzuciłem, zeskakując z konia. Prawdę mówią byłem wściekły na siebie i na Rainamara, za to że wytknął mi te wszystkie błędy. Z drugiej strony, czy on zawsze musi węszyć spisek we wszystkim, co nas otacza?
- Nie trzeba było – zgodził się Rainamar, również schodząc ze swojego wierzchowca. Zatrzymał się przede mną. - Nie wiemy, kim na wszystkich wieszczów jest Leith Daire, nie wiemy kogo ścigamy, nie wiemy, czym tak naprawdę jest amulecik, no ale przecież mimo wszystko tam jedziemy.
- Wiem, wiem. To głupie.
- Może w tym szaleństwie jest metoda. - zaśmiał się mój towarzysz. - Zatrzymamy się w wiosce?
- Trzeba nakarmić konie, a jesienna trawka nie zachęca je do jedzenia. - odparłem, spoglądając w niebo – Poza tym, chyba zanosi się na deszcz.
- Za wysoko są te chmury, Casii.

***


Wioska była pusta i cicha. O tej porze roku powinna tętnić życiem i pracą, wszakże był to czas zbiorów. Rozejrzałem się wokół. Kilka domów wyglądało na zamieszkanych. Reszta budynków ledwie stała, strasząc powybijanymi oknami i zdartą z dachu strzechą. Rainamar rzucił mi zaskoczone spojrzenie. Pognałem konia. Ten z gracją ruszył przed siebie, mijając nieszczęsny krajobraz. Drzwi od jednej z chat otworzyły się, skrzypiąc i naszym oczom ukazała się krzywa staruszka.
- Co was tu sprowadza, o Stwórco Najjaśniejszy! - zawołała, załamując ręce.
- Chcieliśmy nakarmić konie i trochę odpocząć – powiedziałem.
- Zapraszam! - rzekła staruszka. - Sami jednak musicie oporządzić wasze konie. W wiosce została nas już tylko garstka starców.
Weszliśmy do jej chaty. Było w niej ciemno. W powietrzu unosił się zapach pleśni i ziół. Kobieta uprzątnęła robotę ze stołu, przy którym poleciła nam usiąść.
- Co tu się stało? - zapytał Rainamar, wciąż nie mogąc ukryć zdziwienia.
- Młodzi uciekli. Bali się tych bestii z lasu. - odparła staruszka, robiąc zbolałą minę. Pokręciłem głową.
- Przecież nie ma tam żadnych potworów... Ludzie ginęli bez wieści, ale to raczej sprawka przeciwników władcy. Las leży na granicy państw... - powiedziałem bardzo pewnie. Kobieta jednak tylko uśmiechnęła się tajemniczo.
- Jeśli kochasz życie, chłopcze, zawróć póki możesz. - ostrzegła mnie.
- Cóż to za stwory? - przerwał naszą konwersację Rainamar.
- Wielkie, pokryte łuskami jaszczury! Zasadzały się na ludzi i porywały ich! - wytłumaczyła mu staruszka.
Obaj spojrzeliśmy na siebie. Miałem mieszane uczucia co do opowieści kobiety. Oparłem się lepiej o stół i spojrzałem przez okno. Za nim rozciągała się panorama Północnego Lasku.
- Polowałem tam nie raz. - powiedziałem, sam nie wiem dlaczego.
Kobieta zmierzyła mnie wzrokiem. W jej oczach malowało się coś, czego nazwać nie potrafiłem.
- Pewien człowiek, ubrany w strój gońca udał się do tego lasu. Może zjawił się tutaj? - zapytałem z nadzieją.
- Niewiele osób tędy przechodzi. Kupcy wybierają główny gościniec. Mają straż. Samotnicy zapuszczający się muszą zaprawdę postradać rozum... Przechodził tędy mężczyzna. Twierdził, że jest posłańcem. Był bardzo wychudzony i blady. Nie chciał pomocy. Zjadł posiłek i zniknął w lesie. - stwierdziła staruszka, rzucając gęstwinie spojrzenie pełne lęku.
Nakarmiwszy konie udaliśmy się dalej. Nie zamierzałem zatrzymywać się na noc, zwłaszcza, ze do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu.
- Ludzie boją się lasu. Ja tego nie rozumiem. - przyznałem, po długim milczeniu. Rainamar przytaknął bez słowa. Zastanawiało mnie, co chodzi mu po głowie.
- Potwory... ona mówiła o potworach. Nie jest tak, żebym nie uwierzył, ale przez ten las prowadzi główny trakt między dwoma państwami. Tam są strażnicy, Casii. To musi być coś bardziej wyrafinowanego.
- Magia? - zapytałem, starając się nadać sens temu co mówi.
- Dokładnie to miałem na myśli! - uśmiechnął się mój towarzysz.
- W takim wypadku nie wiem, dlaczego się tak cieszysz. Z magią sobie nie poradzimy. Nie potrafię rozróżnić czarów od rzeczywistości. - przyznałem, spoglądając na niego.
- Porywali ludzi. Nie mogą być prawdziwi. Przynajmniej nie wtedy, gdy ukazują się ludziom. Nie wierzę, że druidzi mogliby się na takie coś poważyć. Nie potrzebują ludzi do niczego. Kto to jest i do czego potrzebni im są ludzie?
- Posłaniec tam uciekł. Co jeśli on także dostał się w niewolę, albo gdzieś leży martwy?
- Co, jeśli on był komuś potrzebny? Wiem, że miałem nie snuć takich teorii, ale jeśli kradzież została zlecona? Co wtedy?
- Wtedy dostaniemy po dupie – odparłem niechętnie. - Załóżmy, że on nadal krąży po lesie. To nie jest tak, że jakiś człowieczyna wejdzie do niego i od razu natrafi na ślad.
- Chyba, że jest myśliwym. - wtrącił się w moje rozważania Rainamar.
- Zawsze musisz coś plątać?
- Staram się skonfrontować wszystkie możliwe wyjścia z tej sytuacji. - odpowiedział mój towarzysz, patrząc na mnie zabawnie.
- Dlaczego tak się gapisz? Mam coś na twarzy? - zapytałem, coraz bardziej się irytując – Słuchaj, Ashghan, nie kazałem ci jechać. Sam mi to zaproponowałeś, a teraz kwestionujesz moje kompetencje na każdym kroku!
- Znajdźmy już tego posłańca.
Przez resztę drogi wpatrywałem się beznamiętnie w przestrzeń przede mną, podczas gdy Rainamar śpiewał jakieś żołnierskie piosenki o tematyce oscylującej wokół fizyczności kobiet i poczuciu humoru wojowników.
Gdy dotarliśmy na skraj gęstwiny było już ciemno. Zamierzałem oczywiście wjechać do lasku. Uderzyłem kilka razy kryształ, który przypięty był do mojej torby podróżnej. Kamień rozświetlił mrok jasnoniebieskim blaskiem.
- Prowadź, wodzu – Rainamar uśmiechnął się paskudnie.
- Jesteś pewien, żołnierzu? - zapytałem z rozbawieniem.
On zeskoczył z konia i podszedł do mnie, wciąż się uśmiechając. Złapał mnie za kurtkę i pociągnął w dół.
- I tak już nie ma odwrotu – powiedział i pocałował mnie mocno. Czerwony Demon zaniepokoił się i podrzucił łbem. Poklepałem konia po boku, starając się go uspokoić.
- Jedziemy... - rzuciłem pod nosem i ruszyłem wprost przed siebie.