Niebo nad nami 2
Dodane przez Aquarius dnia Pa糳ziernika 06 2012 13:27:24
Cz臋艣膰 pierwsza: Niebo nad Nowym Jorkiem
Rozdzia艂 drugi

Spojrza艂 na ma艂膮, bia艂膮 karteczk臋 z ko艣lawo zapisanym adresem, po czym przeni贸s艂 wzrok na to, co rozpo艣ciera艂o si臋 przed przedni膮 szyb膮 jego Passata. A p贸藕niej jego wzrok zn贸w zjecha艂 na karteczk臋 i teraz jeszcze bardziej badawczo przygl膮da艂 si臋 temu, co by艂o na niej nabazgrane. Mo偶e nie rozczyta艂 tego prawid艂owo? Mo偶e 艣winia napisa艂a mu zupe艂nie inny adres? Mo偶e ta nieforemna literka, kt贸ra wydawa艂a mu si臋 by膰 „a” tak naprawd臋 jest „e”?
Przecie偶 ten budynek, kt贸ry znajdowa艂 si臋 za ogrodzeniem nie m贸g艂 nale偶e膰 do takiej 艣wini. Przecie偶 takie budynki widywa艂o si臋 jedynie na filmach, nie w rzeczywisto艣ci.
Widoczny zza niego wielki, jasny budynek mia艂 trzy pi臋tra, ogromny ogr贸d oraz dziedziniec z fontann膮 na 艣rodku. Pod dwuskrzyd艂owe frontowe drzwi, poprzedzone trzema p贸艂okr膮g艂ymi schodkami prowadzi艂 podjazd od automatycznej bramy, obok kt贸rej ustawiony by艂 s艂upek z czarnym ekranikiem, g艂o艣nikiem oraz bia艂ym przyciskiem. Wystarczy艂o tylko wyci膮gn膮膰 r臋k臋, nacisn膮膰 owy bia艂y guzik, kt贸ry a偶 prosi艂 si臋 o naci艣ni臋cie, i czeka膰. Czeka膰, co pojawi si臋 na ekranie. Zobaczy w nim lokaja, tak jak to zazwyczaj bywa w tych wszystkich Hollywoodzkich produkcjach?
Nacisn膮艂 na guzik, uparcie wpatruj膮c si臋 w s艂upek.
Sekunda, dwie. Nikt nie odpowiada. Trzy, cztery. Na ekranie pojawia si臋 twarz starszego m臋偶czyzny, z bia艂ym w膮sem i w okularach. Przera偶aj膮ce. Mo偶e naprawd臋 znajdowa艂 si臋 w jednym z tych film贸w? Pewnie maj膮 tam jeszcze pokoj贸wki w czarnych sukienkach i bia艂ych fartuszkach, kucharza u偶ywaj膮cego francuskich zwrot贸w, z nieroz艂膮czn膮 czapk膮 kucharsk膮 na g艂owie i m艂odego, przystojnego ogrodnika w zielonych spodniach na szelkach.
– Rezydencja pa艅stwa Connell, w czym mog臋 pom贸c? – zapyta艂 lokaj. Musia艂 by膰 lokajem, bo kim innym? Wygl膮da艂, jak 偶ywcem wyj臋ty z filmu.
– Dean Ferrey. By艂em um贸wiony na dziesi膮t膮 z panem Adolfem Connellem – powiedzia艂, wci膮偶 nie spuszczaj膮c wzroku z ekraniku.
Lokaj co艣 jeszcze odpowiedzia艂. Jakie艣 „pan Connell na pana czeka”, czy co艣 w tym stylu, ale Dean nie zwr贸ci艂 na to uwagi, bo by艂 zbyt wpatrzony w powoli otwieraj膮c膮 si臋 bram臋, ukazuj膮c膮 mu posiad艂o艣膰 Connell贸w w ca艂ej okaza艂o艣ci. Wydawa艂a si臋 jeszcze pi臋kniejsza i jeszcze bardziej zapieraj膮ca dech w piersiach, ni偶 zza bramy. Gdy ruszy艂 samochodem brukowan膮 dr贸偶k膮, prowadz膮c膮 prosto na dziedziniec, zacz膮艂 czu膰 si臋 przyt艂oczony. Nawet trawa by艂a tu idealna. Soczysta i zielona, niezadeptana. Ptaki 艣piewa艂y, a wielka willa, na tle b艂臋kitnego nieba i w blasku s艂o艅ca, wygl膮da艂a jak z obrazka. Kolumny w stylu rzymskim przy wej艣ciu dodawa艂y jej powagi, kwiaty w oknach by艂y a偶 nienaturalnie czerwone. Woda jaka wyp艂ywa艂a z fontanny wydawa艂a si臋 krystalicznie czysta. Ca艂o艣膰 w zasadzie przypomina艂a mu bardziej dworek.
Dean podjecha艂 pod wej艣cie swoim zdezelowanym, starym Passatem, kt贸ry ni w z膮b nie pasowa艂 do d艂ugiej, b艂yszcz膮cej, czarnej limuzyny, kt贸ra sta艂a tu偶 przy schodkach prowadz膮cych do rezydencji.
Zaparkowa艂 swojego Passata przy fontannie, kt贸rej po艣wi臋ci艂 chwil臋 uwagi. By艂a bia艂a. Idealnie bia艂a, bez 偶adnych zabrudze艅, bez glon贸w i zaciek贸w. Przedstawia艂a ch艂opca z waz膮, z kt贸rej wyp艂ywa艂a woda i ma艂ego pieska tu偶 obok n贸g dziecka. Otoczona czerwonymi, pi臋knymi r贸偶ami idealnie pasowa艂a do tej willi.
Za du偶o tu by艂o tej perfekcji. Wszystko by艂o takie pi臋kne, a偶 do obrzydzenia. Nic nie mia艂o wady, nawet je偶eli pr贸bowa艂 si臋 ich doszuka膰. Cholera, nawet brukowana dr贸偶ka by艂a idealna!
Dwuskrzyd艂owe br膮zowe drzwi otworzy艂y si臋, a w ich progu stan膮艂 ten sam m臋偶czyzna, kt贸rego Dean widzia艂 na ekraniku. Czarny surdut, bia艂a koszula, czarna mucha i… no a jak偶eby inaczej – bia艂e r臋kawiczki. A wi臋c jednak lokaj. Chocia偶 my艣la艂, 偶e b臋dzie wy偶szy.
To nie 偶art? Bo ma wra偶enie, 偶e tak.
– Zapraszam, zapraszam! – powiedzia艂 mi艂y, starszy lokaj. Dlaczego lokajami zawsze musz膮 by膰 mili staruszkowie z szarymi w艂osami? Dlaczego nie mo偶e nim zosta膰 m艂ody, piegowaty ch艂opak z rudymi lokami? Albo kobieta. Dlaczego na s艂owo „lokaj” nigdy nie my艣li si臋 o kobiecie?
Dean ruszy艂 w stron臋 schod贸w. Marmurowych. L艣ni膮cych i b艂yszcz膮cych w po艂udniowym s艂o艅cu. Idealnych.
Kamerdyner przepu艣ci艂 go w drzwiach i po chwili znale藕li si臋 w wielkim, przera藕liwie wielkim, holu. Ze schodami wy艂o偶onymi czerwonym, a nie… bordowym dywanem. Z pi臋kn膮, prawdopodobnie r臋cznie rze藕bion膮 balustrad膮 z licznymi zawijasami. No i oczywi艣cie znowu motyw filmowy – schody rozga艂臋zia艂y si臋 u g贸ry na dwie strony.
Wszystko tu l艣ni艂o. Jasne kafelki, jakie艣 niezrozumia艂e dla niego obrazy, kt贸re wydawa艂y mu si臋 jedynie bazgoro艂ami – nigdy nie lubi艂 sztuki – oprawione w z艂ote ramy i rze藕ba. Chyba marmurowa ze z艂otymi wstawkami, prezentuj膮ca… Dean musia艂 si臋 przyjrze膰… kobiet臋? Nie by艂 pewny. Ale z pewno艣ci膮 by艂o to co艣 podobnego do cz艂owieka.
– Czy mog臋 zabra膰 pa艅skie okrycie, panie Ferrey? – Czy ten lokaj przez ca艂y czas co艣 m贸wi艂, gdy on ogl膮da艂 wystr贸j pomieszczenia? Zwr贸ci艂 na niego zdziwione, niebieskie spojrzenie. Ach, tak. Kurtka. Zamruga艂, wbijaj膮c wzrok w kamerdynera.
Lokaj stoi z wyci膮gni臋t膮 r臋k膮, czekaj膮c na ubranie, a on 艣ci膮ga swoj膮 marn膮, d偶insow膮 kurtk臋, kt贸ra nawet nie by艂a markowa i podaje mu. Lokaj odbiera i dystyngowanym gestem zaprasza go do jakiego艣 innego pomieszczenia. Co Dean ma zrobi膰? Nic, tylko da膰 si臋 prowadzi膰 i podziwia膰 ten dom. A przy okazji czu膰 si臋 niezwykle przyt艂oczony bogactwem, jakie z niego emanuje i perfekcj膮. Nudn膮 ju偶 perfekcj膮. Nawet pod艂oga nie jest brudna, a przecie偶 pokrywaj膮 j膮 bardzo jasne p艂ytki.
I kolejne idealne pomieszczenie. Z idealnie po艂o偶onym parkietem, z idealnie bia艂ym, puszystym chodniczkiem pod idealnie czystym, d臋bowym stolikiem do kawy. Z idealnie bia艂ymi, sk贸rzanymi sofami i kominkiem. Marmurowym? Pewnie tak. W 艣rodku perfekcyjnie pouk艂adane, rzecz jasna nie podpalone, drewno. By艂a wiosna. Za ciep艂o na palenie w kominku. Z wielkiego okna rozprzestrzenia艂 si臋 widok na basen. Woda mieni艂a si臋 w s艂o艅cu, chocia偶 nie by艂o mo偶liwo艣ci, aby si臋 w niej zanurzy膰 – jeszcze by艂o zbyt zimno na takie k膮piele… Dlaczego wi臋c w basenie jest woda? Po co marnowa膰 pieni膮dze? Pewnie dla wygl膮du. Bo tu wszystko musi by膰 doskona艂e.
Connell siedzia艂 na bia艂ym, sk贸rzanym fotelu, oczywi艣cie ubrany w idealnie skrojony garnitur. Podni贸s艂 si臋 z szerokim u艣miechem i poda艂 Deanowi swoj膮 pulchn膮 艂ap臋. Dean j膮 u艣cisn膮艂. Nie do艣膰, 偶e pulchna, to jeszcze spocona.
– Dzie艅 dobry, panie Connell – przywita艂 si臋 grzecznie, z lekkim u艣miechem.
U艣miech na twarzy Adolfa tylko si臋 powi臋kszy艂, ukazuj膮c r贸wne, bia艂e z臋by. Musia艂 sporo wyda膰 na dentyst臋 i wybielanie, bo jego u艣miech k艂贸ci艂 si臋 z wygl膮dem spas艂ej 艣wini.
– Dzie艅 dobry, Dean! Mog臋 po imieniu?
– Oczywi艣cie – Pokiwa艂 g艂ow膮.
– Siadaj, Dean, siadaj – powiedzia艂, najwidoczniej wczuwaj膮c si臋 w rol臋 gospodarza. – Herbaty? Kawy?
– Wody – odpar艂, siadaj膮c na jednej z tych idealnie bia艂ych sof. I dopiero teraz zauwa偶y艂 wielkie akwarium wbudowane w 艣cian臋. Zmarszczy艂 brwi, przygl膮daj膮c si臋 egzotycznym rybom, kt贸rych nigdy na oczy nie widzia艂. Rozpozna艂 tylko b艂azenki. Ciekawe, jak karmi膮 te ryby, skoro akwarium wbudowane jest w 艣cian臋, zastanawia艂 si臋.
– Charlie? Wody dla go艣cia! – 艢winia opad艂a na fotel, kt贸ry wyda艂 dziwny d藕wi臋k. – Pi臋kne, prawda? – zapyta艂. – Ryby s膮 mi艂o艣ci膮 Juliette. Wszystko, co tam widzisz to jej zas艂uga.
Dean zn贸w pokiwa艂 g艂ow膮, ale w mi臋dzyczasie zastanawia艂 si臋, ile pieni臋dzy trzeba wyda膰, 偶eby mie膰 takie akwarium. Na pewno niema艂o.
– Pi臋kne – przyzna艂.
– Zaraz przyjd膮 moi synowie i c贸reczka.
Charlie postawi艂 szklank臋 na stoliku z cichym „poda膰 co艣 jeszcze?”. Dean odm贸wi艂.
– Troch臋 cierpliwo艣ci, lubi膮 si臋 sp贸藕nia膰 - doda艂a 艣winia.
– Oczywi艣cie, nic nie szkodzi.
Przez nast臋pne kilkana艣cie minut zmuszony by艂 prowadzi膰 nudn膮, niezobowi膮zuj膮c膮 rozmow臋 ze 艣wini膮. W pewnym momencie chcia艂 nawet wsta膰, wsi膮艣膰 do – dzi臋ki ci, Bo偶e! – nieidealnego Passata i odjecha膰 do swojego brudnego, ma艂ego mieszkania. Do Diab艂a, kt贸ry z pewno艣ci膮 sprawia艂 wi臋cej k艂opot贸w ni偶 te nudne, ale pi臋kne ryby w akwarium. I na kt贸rego wydawa艂 znacznie mniej pieni臋dzy, nawet je艣li by艂 rasowy.
Rozmawiali o tych nudnych rybach. O ich rasach i wymaganiach, a偶 w ko艅cu w drzwiach pojawi艂y si臋 dwie postacie z zak艂opotanymi u艣miechami. Wysoki blondyn i szczup艂a brunetka.
– No! W ko艅cu! – powiedzia艂 Adolf, wstaj膮c. – Kazali艣cie naszemu go艣ciowi czeka膰!
Blondyn podszed艂 do Deana, kt贸ry wsta艂 automatycznie. Przystojny, m艂ody m臋偶czyzna z burz膮 kr贸tkich, ale kr臋conych w艂os贸w u艣miechn膮艂 si臋 do niego. Dean niemal od razu zauwa偶y艂, 偶e ch艂opak by艂 r贸wnie偶 dobrze zbudowany, co zdradza艂y zarysy mi臋艣ni odznaczaj膮ce si臋 pod obcis艂ym, szarym T-shirtem. Szerokie ramiona i wzrost tak偶e robi艂y wra偶enie.
- Brandon Connell – przedstawi艂 si臋, wyci膮gaj膮c do Deana d艂o艅. Ten u艣cisn膮艂 j膮 z lekkim, wymuszonym u艣miechem.
- Dean Ferrey.
- Juliette – powiedzia艂a dziewczyna, kt贸ra sta艂a obok brata. R贸wnie wysoka co on, z r贸wnie zniewalaj膮cym u艣miechem. By艂a pi臋kna. Dziwne, 偶e taka 艣winia mia艂a tak 艂adne dzieci. A mo偶e one nie by艂y jego?
Byli doskonali. Brandon i Juliette wygl膮dali jak modele. Mieli idealne sylwetki. Juliette szczup艂a i wysoka, a Brandon wysportowany. Pasowali do tego perfekcyjnego domu. Nawet ubrani byli nienagannie. Ona mia艂a na sobie be偶ow膮 sp贸dniczk臋 do kolan i bia艂膮 bluzeczk臋 z bufkami. On koszulk臋, kt贸ra z pewno艣ci膮 by艂a markowa i ciemne, 艣wietnie dopasowane d偶insy.
Zbyt du偶o tej perfekcji. Mia艂 ju偶 jej dosy膰, a przecie偶 to dopiero pocz膮tek.
- Pracowa艂 pan w FBI? – zapyta艂 Brandon.
- Wystarczy Dean. – Si臋gn膮艂 po szklank臋 wody. Chcia艂by mie膰 ju偶 to wszystko za sob膮.
- Wi臋c Dean, pracowa艂e艣 w FBI? Nie jeste艣 na to za m艂ody?
- Mia艂em trzydzie艣ci lat, jak zacz膮艂em. Teraz jestem troch臋 starszy. – U艣miechn膮艂 si臋.
- W takim razie m艂odo wygl膮dasz – wtr膮ci艂a Juliett, siedz膮ca na sofie obok brata. 艢winia siedzia艂a na swoim fotelu, z r臋koma z艂o偶onymi na wystaj膮cym brzuchu i przys艂uchiwa艂a si臋 rozmowie.
- Dzi臋kuj臋. – Przecie偶 wypada podzi臋kowa膰 za komplement. – Pan Connell m贸wi艂 mi, 偶e ma tr贸jk臋 dzieci... Gdzie jest…? - nie pami臋ta艂 imienia – Colin?
- Keith – poprawi艂a Juliett z u艣miechem. Deanowi nie podoba艂o si臋 to, 偶e nie spuszcza艂a z niego bacznego spojrzenia. Dziwnie si臋 czu艂. – Keith, to Keith. – Machn臋艂a r臋k膮. – Przyzwyczaisz si臋. Bardzo mo偶liwe, 偶e nawet si臋 nie pojawi. – Wzruszy艂a ramionami.
Cudnie, naprawd臋. Ale jeszcze m贸g艂 zrezygnowa膰 i nie pakowa膰 si臋 w prac臋 nia艅ki.
- Nie obgaduj mnie. – Za plecami Deana rozleg艂 si臋 zaspany g艂os, ale zanim zd膮偶y艂 si臋 odwr贸ci膰 us艂ysza艂 s艂owa padaj膮ce z ust Adolfa:
- Na mi艂o艣膰 bosk膮, Keith! Jak ty wygl膮dasz?
W ko艅cu co艣 nieidealnego, pomy艣la艂 z ulg膮 Dean, kiedy obr贸ci艂 si臋 w stron臋 wysokiego ch艂opaka z rozwianymi w艂osami, w rozdartych na lewym kolanie, czarnych spodniach i w wygniecionej bluzce. Wysoki wzrost by艂 chyba cech膮 dziedziczn膮 w rodzinie Connell.
- Ja? – Wskaza艂 na siebie. – No, dopiero wsta艂em. – Ziewn膮艂 na potwierdzenie swoich s艂贸w. Naprawd臋 wygl膮da艂, jakby dopiero wsta艂. Jakby nawet nie przejrza艂 si臋 w lustrze, tylko za艂o偶y艂 na siebie co popadnie albo po prostu zszed艂 na d贸艂 w ubraniu, w kt贸rym spa艂.
- Przepraszamy za niego – odezwa艂a si臋 Juliett z niemrawym u艣miechem, a Dean dzi臋kowa艂 w my艣lach za wygl膮d Keitha. Wariowa艂 przez ten idealny dom i przez to idealne rodze艅stwo.
- Nic si臋 nie sta艂o.
- A co mia艂o si臋 sta膰? – prychn膮艂 Keith, jednak zaraz si臋 u艣miechn膮艂. – Przecie偶 b臋dzie naszym ochroniarzem i b臋dzie mia艂 okazj臋 zobaczy膰 ci臋 w r贸偶nych nieciekawych sytuacjach, Juli.
Mi艂o艣膰 braterska jest naprawd臋 pi臋kn膮 rzecz膮. Dobrze, 偶e jestem jedynakiem, pomy艣la艂 Dean.
Adolf wzdycha艂 co chwil臋 i kr臋ci艂 si臋 na swoim fotelu, po czym potakn膮艂. Potakn膮艂 drugi raz, jakby chcia艂 si臋 w czym艣 upewni膰. Dopiero kiedy si臋 upewni艂, odezwa艂 si臋:
- Wi臋c co, mog臋 podpisa膰 umow臋 z panem Ferrey, czy chcecie si臋 jeszcze czego艣 dowiedzie膰? – zapyta艂. – Zostanie pan na pocz膮tek przyj臋ty na okres pr贸bny – zaznaczy艂.
- Ile ludzi zamkn膮艂e艣, jak pracowa艂e艣 w tym FBI? – zapyta艂 Keith, ci膮gle stoj膮c w progu.
- Keith, nie b艂aznuj – warkn臋艂a Juliet.
- Ja ich nie zamyka艂em, s膮d to robi艂.
- A widzia艂e艣 du偶o trup贸w?
- Keith! – Tym razem odezwa艂 si臋 Adolf.
- Nie by艂em od tego.
- A od czego?
- Wydaje mi si臋, 偶e mo偶esz podpisa膰 z Deanem umow臋 – powiedzia艂 Brandon, kt贸ry nie bra艂 udzia艂u w rozmowie Keitha z ojcem. Wydawa艂 si臋 najnormalniejszy z ca艂ej rodziny.

***

Zaparkowa艂 swojego Passata tu偶 pod szar膮 kamienic膮, kt贸ra by艂a podzielona na cztery segmenty. Nie prezentowa艂a si臋 zbyt okazale. W艂a艣ciwie to wygl膮da艂a strasznie z koszami pe艂nymi 艣mieci tu偶 przy schodach, z zabitymi deskami drzwiami wej艣ciowymi w jednym z segment贸w. Z zaci膮gni臋tymi 偶aluzjami w oknach oraz odpadaj膮cym tynkiem i krzywym napisem „chuj” zaraz przy krzywym „NY giants”, nazwie nowojorskiej dru偶yny futbolowej na elewacji.
Mieszka艂 w Bronx, jednej z najgorszych dzielnic w Nowym Jorku. Kradzie偶e, zepsuta m艂odzie偶, narkotyki? Tak, witamy w Bronx. Ale oczywi艣cie da艂o si臋 tu 偶y膰, nawet m贸g艂by powiedzie膰, 偶e nie jest tak 藕le, jak m贸wili ludzie. Nigdy nie zosta艂 okradziony, wychodzi wieczorami i wraca do domu ca艂y. Parkuje swojego marnego Passata tu偶 pod kamienic膮 i jeszcze nigdy nic mu si臋 nie sta艂o.
Nigdy nic nie sta艂o si臋 te偶 Carmen, nawet je偶eli wraca艂a p贸藕no w nocy i by艂a skazana i艣膰 tymi ciemnymi uliczkami. Ale mo偶e po prostu mieli szcz臋艣cie? Albo nie zasmakowali jeszcze 偶ycia w Bronx?
Ulica Longfellow te偶 nie by艂a taka z艂a. A przynajmniej nie a偶 tak z艂a, jak co niekt贸re ulice we wspomnianej dzielnicy. Co prawda zdarza艂y si臋 tu zamieszki. Kiedy艣 nawet z艂apano tu dilera narkotykowego. Ale Dean nie narzeka艂. Carmen te偶 nigdy nie narzeka艂a, chocia偶 mog艂a w ka偶dej chwili poprosi膰 o zmian臋 adresu zamieszkania. Dlaczego? Bo mieszkanie by艂o tanie. Bo razem je stworzyli. Wszystko by艂o wsp贸lne. Carmen projektowa艂a wn臋trze, on k艂ad艂 kafelki, malowa艂 艣ciany i ustawia艂 meble. A p贸藕niej, gdy zacz臋艂y si臋 jej problemy ze zdrowiem nie by艂o ju偶 czasu na my艣lenie o przeprowadzce. Wszystko potoczy艂o si臋 tak szybko, 偶e - dopiero niedawno zda艂 sobie spraw臋 z tego - tak w艂a艣ciwie to na nic nie mieli czasu.
Wysiad艂 z samochodu i niemal od razu dobieg艂y go odg艂osy ulicy Longfellow. Krzyki dzieciak贸w, kt贸re ca艂ymi dniami oblega艂y schody kamienic i ich matek, kt贸re wychyla艂y si臋 z okien i dar艂y si臋 na nie, jak na psy. Zwierz臋ta. Nic nie warte zwierz臋ta. To wszystko by艂 pocz膮tek marginesu spo艂ecznego. Bo przecie偶 tutaj on si臋 rozpoczyna艂, na Longfellow. A te dzieciaki z tymi matkami go tworzy艂y.
Opr贸cz krzyk贸w by艂o co艣 jeszcze, miauczenie kot贸w, kt贸rych tutaj by艂o pod dostatkiem. By艂y wsz臋dzie. Ko艂o kub艂贸w na 艣mieci, obok kt贸rych Dean teraz przechodzi艂, na schodach, po kt贸rych si臋 wspina艂, a偶 w ko艅cu w korytarzu jego kamienicy. Tak, by艂y nawet tutaj i by艂o to czu膰. Zapach kocich szczyn nieprzyjemnie unosi艂 si臋 w powietrzu i dra偶ni艂 zmys艂 w臋chu.
Bia艂y kot z czarn膮 艂atk膮 na uchu spojrza艂 na m臋偶czyzn臋 swoim przeszywaj膮cym na wskro艣 wzrokiem. Ma艂a Mi, kot starej emerytki z parteru.
Ma艂a Mi tak naprawd臋 powinna nazywa膰 si臋 Ma艂y Mi, ale emerytka najwidoczniej nie zdawa艂a sobie sprawy, 偶e jej ulubienica jest kocurem. Du偶ym kocurem, trzeba doda膰. I grubym, bo emerytka z parteru uwielbia go dokarmia膰, a p贸藕niej wypuszcza膰 na korytarz. A co tam, niech kot za艂atwi tu swoje potrzeby, a p贸藕niej niech Dean wstrzymuje oddech.
Trzask drzwi rozleg艂 si臋 po ca艂ej klatce, a nast臋pnie da艂o si臋 s艂ysze膰 szybko, prawie 偶e nerwowo stawiane kroki. Kto艣 zbiega艂 ze schod贸w i najwidoczniej chcia艂 zrobi膰 to jak najszybciej. I po chwili opr贸cz krok贸w rozleg艂y si臋 kolejne odg艂osy, tym razem krzyki. Histeryczne, r贸wnie nerwowe co tupanie schodz膮cej osoby.
- Wracaj tu! S艂yszysz?! – dar艂a si臋 kobieta, a Dean wiedzia艂 ju偶, kim ona jest. Westchn膮艂 jedynie, wspinaj膮c si臋 na drugie pi臋tro. Do swojego mieszkania, do Diab艂a.
Niezbyt wysoki, m艂ody ciemnosk贸ry m臋偶czyzna 艂ypn膮艂 na niego w艣ciekle, po czym wymin膮艂 go, potr膮caj膮c ramieniem. Dean a偶 zrobi艂 krok do ty艂u, cudem nie spadaj膮c ze schod贸w.
- Uwa偶aj, kurwa! – krzykn膮艂 do ciemnosk贸rego, g贸ra dwudziestokilkuletniego ch艂opaka. Ten obejrza艂 si臋, wymamrota艂 kr贸tko: „sorry, kurwa” i zbieg艂 na d贸艂. A p贸藕niej trzasn膮艂 drzwiami wej艣ciowymi. I tyle go Dean widzia艂.
Najwidoczniej mama ch艂opaka tak偶e da艂a sobie spok贸j, bo Dean nie s艂ysza艂 ju偶 jej krzyk贸w z czwartego pi臋tra. W kamienicy nasta艂a b艂oga cisza.

***

Wszed艂 do mieszkania. Cudownie spokojnego mieszkania. Swojego nieidealnego, brudnego mieszkania.
Nie to, co idealna willa Connell贸w. Jego dzielnicy, kamienicy, a nawet mieszkaniu daleko by艂o do idealno艣ci. Ale on cieszy艂 si臋 w tym momencie, 偶e tu wr贸ci艂. Do swojego nieidealnego, ale niestety pustego bez Carmen 偶ycia.
Zdj膮艂 buty i nie min臋艂a chwila, a podbieg艂 do niego Diabe艂. Dean ju偶 mia艂 si臋 schyli膰 i przywita膰 z nim. Ju偶 mia艂 poklepa膰 go po grzbiecie ze s艂owami: „dobry potw贸r” na ustach... jednak tego nie zrobi艂, bo zobaczy艂 w pysku zwierz臋cia zdj臋cie. Zdj臋cie jego i Carmen. Z okresu studi贸w. Z okresu, kiedy dopiero zaczynali si臋 w sobie zakochiwa膰.
Zamar艂. Wydawa艂oby si臋, 偶e przez chwil臋 serce przesta艂o mu bi膰. Wstrzyma艂 oddech, wpatruj膮c si臋 w Diab艂a. T膮 czarn膮, s艂odk膮 kuleczk臋, machaj膮c膮 ogonkiem i trzymaj膮c膮 w pysku zdj臋cie.
A p贸藕niej jego t臋tno przyspieszy艂o. Wpad艂 w furi臋. Jedyne takie zdj臋cie. Nie ma odbitki! Nie by艂o robione cyfr贸wk膮!
Z艂apa艂 psa za kark, wyrywaj膮c mu z pyska fotografi臋. Przestraszone zwierz臋 zapiszcza艂o, ale on nawet tego nie zarejestrowa艂, gdy偶 dostrzeg艂 kolejne pogryzione zdj臋cie, le偶膮ce w progu salonu. Odepchn膮艂 przera偶onego Diab艂a i pobieg艂 do pokoju dziennego.
I gdy zobaczy艂 album, ich album, ze zdj臋ciami na 艣rodku pomieszczenia. Pogryziony, za艣liniony. Z fotografiami porozrzucanymi po ca艂ym pokoju. Co艣 w nim p臋k艂o. Nigdy jeszcze si臋 tak nie czu艂. Nie by艂 sob膮.
Carmen, straci艂 Carmen z okresu studi贸w. Teraz, bez tych fotografii zapomni o niej. Zniknie z jego pami臋ci tak, jak te zdj臋cia.
Pies podszed艂 do niego. B艂膮d. Nie powinien podchodzi膰. G艂upi kundel. G艂upia bestia. Mia艂 ochot臋 go kopn膮膰. Waln膮膰. Zrobi膰 mu co艣, 偶eby czu艂 si臋 tak jak on. Z艂apa艂 szczeniaka za futro, zaciskaj膮c na nim d艂o艅 z ca艂ej si艂y.
G艂o艣ny, przera偶aj膮cy pisk go otrze藕wi艂. Zamruga艂 i spojrza艂 ju偶 widz膮cymi oczami na szczeniaka wisz膮cego w jego stalowym u艣cisku. Na jego dr偶膮ce cia艂o i rozbiegane spojrzenie.
Zamkn膮艂 Diab艂a w 艂azience. Tak b臋dzie lepiej. Na chwil臋. Bo jeszcze mu co艣 zrobi.

***

Sprz膮tanie strz臋pk贸w zdj臋膰 okaza艂o si臋 by膰 bardzo trudnym zadaniem dla Deana. Nie potrafi艂 ot tak z艂apa膰 za p贸艂 fotografii, na kt贸rej znajdowa艂a si臋 przedarta twarz Carmen i jej wyrzuci膰. I nie wyrzuci艂. W艂o偶y艂 ka偶dy strz臋p albumu do kartonu, cho膰 dobrze wiedzia艂, 偶e nadawa艂o si臋 to jedynie na 艣mietnik.
Z艂o艣膰 na Diab艂a ju偶 odesz艂a. Daleko. Zast膮pi艂y j膮 wyrzuty sumienia i z艂o艣膰 na samego siebie. Bo przecie偶 to nie by艂a wina szczeniaka, to by艂a wina jego – zostawi艂 ten album na kanapie i Diabe艂 z 艂atwo艣ci膮 go 艣ci膮gn膮艂. By艂 jeszcze przecie偶 ma艂y. By艂 dzieckiem i dopiero wszystkiego si臋 uczy艂.
Usiad艂 na kanapie i przetar艂 zm臋czon膮 twarz. Ciche skomlenie dobiega艂o zza zamkni臋tych drzwi 艂azienki, niczym wyrzuty sumienia. Mia艂 tylko nadziej臋, 偶e Diabe艂 po tym wszystkim dalej b臋dzie Diab艂em. 呕e nie zniszczy艂 kruchej, szczeni臋cej psychiki swoim wybuchem z艂o艣ci.
Wsta艂 i z sercem w gardle podszed艂 do drzwi. Przeklina艂 siebie w my艣lach za to, co zrobi艂. Je偶eli Diabe艂 si臋 zmieni, to prawdopodobnie wyrzuty sumienia nigdy nie znikn膮.
Kiedy naciska艂 klamk臋 i otwiera艂 drzwi wydawa艂o mu si臋, 偶e czas jakby zwolni艂, a jego t臋tno na chwil臋 zwolni艂o. Wstrzyma艂 oddech, czekaj膮c na reakcj臋 psa.
Jednak Diabe艂 po raz kolejny pokaza艂, 偶e nie jest normalny i wyskoczy艂 z 艂azienki prosto na niego, ciesz膮c si臋 tak, jakby dwadzie艣cia minut temu nic si臋 nie sta艂o. Dean poczu艂, jak co艣 ci臋偶kiego spada mu z serca. Jak oddech powraca do normy razem z t臋tnem. Ukucn膮艂, przytulaj膮c do siebie radosnego Diab艂a, kt贸ry wydawa艂 si臋 zapomnie膰 o wszystkim. Czy cz艂owiek potrafi艂by co艣 takiego zrobi膰?
- Przepraszam, potworze – powiedzia艂, pozwalaj膮c, aby pies liza艂 mu policzki. – Nigdy wi臋cej, okej? To by艂 ostatni raz, obiecuj臋, ma艂a gnido. – A Diabe艂 w odpowiedzi jeszcze szybciej zamacha艂 ogonkiem i z now膮 werw膮 zacz膮艂 oblizywa膰 mu twarz.

***
Wybra艂 si臋 z Diab艂em na d艂ugi, popo艂udniowy, a przy tym pojednawczy spacer. Nawet pozwala艂 w膮cha膰 mu ka偶dy krzak i wita膰 si臋 z ka偶dym przechodz膮cym psem. A Diabe艂 by艂 szcz臋艣liwy, tak jak zawsze zreszt膮. Bo to zwierz臋 ci膮gle by艂o szcz臋艣liwe, ci膮gle mia艂o ch臋ci na bieganie i ci膮gle sprawia艂o mu k艂opoty. I zazwyczaj Dean z艂o艣ci艂 si臋 na niego za z艂e zachowanie, ale dzisiaj by艂o inaczej. Dzisiaj Dean z u艣miechem przygl膮da艂 si臋 tym k艂opotom i pr贸bowa艂 go oduczy膰 z艂ego zachowania bez 偶adnej niech臋ci. Bez 偶adnego skrzywienia. poniewa偶 to, co zrobi艂 dzisiaj temu psu, powraca艂o do niego jak bumerang, jak wyrzut sumienia. Nie by艂 sob膮, je偶eli chodzi艂o o pami膮tki po Carmen.
Ba艂 si臋, 偶e wspomnienia szybko znikn膮. A jedynym sposobem na zatrzymanie tych wspomnie艅 by艂y przecie偶 fotografie. Musia艂 zapami臋ta膰 Carmen. Je偶eli on o niej nie b臋dzie pami臋ta艂, to kto?
Wracali z d艂ugiego spaceru pomi臋dzy uliczkami Bronx. Zm臋czeni nauk膮 chodzenia przy nodze i nieci膮gni臋cia na smyczy. Zm臋czeni budowaniem wi臋zi pan-pies.
Dean mia艂 ochot臋 wzi膮膰 szybki prysznic i p贸j艣cie spa膰. Diabe艂 zapewne mia艂 ochot臋 wych艂epta膰 ca艂膮 misk臋 wody, naje艣膰 si臋 tak, 偶e a偶 uszami mu b臋dzie wyp艂ywa膰 i dopiero wtedy po艂o偶y膰 si臋 na swoim niebieskim kocyku w 偶贸艂te kaczuszki, poprzegryza膰 sobie jeszcze gumow膮, czerwon膮 kostk臋 i zasn膮膰 z ni膮 w pyszczku.
Kiedy weszli do klatki, Dean wzi膮艂 Diab艂a na r臋ce, gdy偶 ten jeszcze niezbyt dobrze radzi艂 sobie ze schodami. A teraz, kiedy by艂 zm臋czony, mog艂y one stanowi膰 dla niego prawdziwe wyzwanie. Podszed艂 do 艣ciany i ramieniem nacisn膮艂 prze艂膮cznik 艣wiat艂a, gdy偶 na korytarzu by艂o przera藕liwie ciemno.
Min臋艂a chwila, kilka sekund, nim 艣wiat艂o zapali艂o si臋 i o艣wietli艂o schody, na kt贸rych siedzia艂 ten sam czarnosk贸ry m臋偶czyzna, kt贸ry rano potr膮ci艂 Deana.
Dean ju偶 mia艂 go wymin膮膰, nie przejmuj膮c si臋 zupe艂nie ch艂opakiem, kt贸ry zapewne mia艂 sporo problem贸w z prawem. Ale jego uwag臋 przyci膮gn臋艂a bia艂a szmata nasi膮kni臋ta krwi膮, w kt贸r膮 owin臋艂a by艂a d艂o艅 czarnosk贸rego.
- Hej – powiedzia艂, trzymaj膮c w ramionach dwunastokilowe cielsko Diab艂a, kt贸ry u艂o偶y艂 wygodnie 艂eb na jego piersi i najwidoczniej zasypia艂. – Ja bym co艣 z tym zrobi艂. Zaka偶enie si臋 wedrze, r臋ka ci spuchnie, i p贸藕niej mo偶esz j膮 straci膰. – Wzruszy艂 ramionami, po czym wymin膮艂 go i kiedy ju偶 by艂 na p贸艂pi臋trze ch艂opak si臋 odwr贸ci艂 i zawo艂a艂 go. Obr贸ci艂 si臋 mimowolnie i na kr贸tk膮 chwil臋 z艂apa艂 z nim kontakt wzrokowy. Musia艂 przyzna膰, 偶e br膮zowe oczy czarnosk贸rego nawet je艣li wygl膮da艂y na zm臋czone, by艂y 艂adne.
- To co mam z tym zrobi膰?
- Mo偶e szpital? – odpar艂 oboj臋tnie i ju偶 chcia艂 ponowi膰 swoj膮 wspinaczk臋 na drugie pi臋tro, jednak ch艂opak zn贸w mu w tym przeszkodzi艂. Wsta艂 i przyciskaj膮c wci膮偶 krwawi膮c膮 d艂o艅, co Dean zauwa偶y艂 po powi臋kszaj膮cej si臋 plamie na szmacie, wyprostowa艂 si臋. By艂 艣redniego wzrostu. Mo偶e tylko troch臋 ni偶szy od Deana, ale z pewno艣ci膮 by艂 lepiej od niego zbudowany, a wida膰 to by艂o nawet pod szerok膮, granatow膮 bluz膮 z kapturem, kt贸ra mia艂 na sobie. Czarne w艂osy powi膮zane mia艂 w warkoczyki si臋gaj膮ce karku, co tylko jeszcze bardziej uwydatnia艂o jego szerok膮 szcz臋k臋.
- Szpital? Jest kilkana艣cie ulic st膮d!
Dean ponownie wzruszy艂 ramionami. Nie obchodzi艂 go ten ch艂opak i jego krwawi膮ca r臋ka. To nie by艂 jego problem.
- No to trudno. – I zacz膮艂 si臋 wspina膰 na drugie pi臋tro, ze 艣pi膮cym Diab艂em w ramionach.