Kwestia honoru 1
Dodane przez Aquarius dnia Sierpnia 18 2012 11:36:37
Ze wszystkich stron zaatakowała go słona, lodowata woda. Rozpaczliwie zamachał rękami, krztusząc się i próbując zaczerpnąć powietrza. Zdawało się, że zimno rozrywa go na kawałki. Wiatr dął niemiłosiernie, z czarnego jak śmierć nieba lały się strugi deszczu, jeszcze bardziej mącąc morską toń. Szybko zaczął opadać z sił, ciało drętwiało, mięśnie odmawiały posłuszeństwa a powietrza było wciąż, i wciąż za mało. Zewsząd otaczała go ciemność i woda, fale rzucały nim jak bezwładną kukłą. W końcu, podczas kolejnej desperackiej próby złapania oddechu, mocno uderzył głową w coś twardego. Ostra krawędź skały przecięła mu łuk brwiowy, a od siły uderzenia zamroczyło go na parę chwil. Mimo to udało mu się zaczepić palcami o wyrwę w kamieniu i podciągnąć wyżej na wysepkę. Krew zalewała oczy, woda siekła niczym bat próbując porwać chłopaka z powrotem w swe ciemne odmęty, ostra nawierzchnia raniła zdrętwiałe dłonie, ale udało mu się wgramolić na szczyt. Przez długi czas leżał tak, do bólu zaciskając palce na szczelinach aby nie spaść, krztusząc się i zalewając krwią. Po pewnym czasie zapadł w dziwny stan półsnu, słyszał wycie wiatru i czuł smagające go fale i cieknącą po twarzy ciepłą ciecz, ale wszystko jakby przez mgłę. Stracił poczucie czasu, wiedział tylko, że gdy w końcu sztorm ustał, sięgnął do nadgarstka sprawdzając, czy ciasno owinięty wokół niego łańcuszek jest na miejscu. Gdy się o tym upewnił, obrócił się na plecy i zapadł w głęboki sen.
*
Vargo odbił cięcie napastnika i bez trudu przebił go na wylot dużym mieczem, niemal w tym samym momencie rozbijając pięścią nos innemu mężczyźnie. Edwin siedział pod ścianą i krwawił obficie z ust, zabarwiając przód szaty lśnił szkarłatem. Wciąż jednak skandował pod nosem jakieś zaklęcia, starając się zadać przeciwnikom jak najwięcej strat. Vargo podbiegł do niego, rozpychając walczących i ścinając komuś głowę w biegu.
- Gdzie go wysłałeś? - krzyknął ściskając mocno kościste ramiona czarodzieja.
- Nie wiem – odparł starzec ukazując umazane posoką zęby, po czym rozkaszlał się, rzężąc i plując czerwienią. - Wystarczyło mi energii tylko na portal losowy.
- Ty głupcze! - krzyknął Vargo potrząsając magiem mocno. - Może być przez ciebie martwy! Co jeśli spadł z dużej wysokości, co jeśli...
- To była jedyna szansa – Edwin strzepnął z siebie dłonie wojownika. - Nie obronilibyśmy go tutaj. Tunel którym go wysłałem jest jeszcze trochę aktywny, mogę otworzyć go po raz drugi i wysłać cię za nim. Musisz go znaleźć i ochronić.
- Wiem. Otwieraj portal, starcze. I jeśli przeżyjesz, przekaż Iriemowi, że...
- Iriem nie żyje. Przykro mi.
Vargo zacisnął mocniej szczękę i skinął głową.
- Otwieraj portal – powtórzył głucho.
*
Obudziło go słońce ogrzewające twarz. Uchylił wolno powieki i natychmiast zaatakował go potworny ból zdrętwiałych mięśni, obitych żeber i głowy. Przez chwilę przyglądał się bezchmurnemu niebu, potem bardzo powoli podniósł się do siadu. Tak jak się spodziewał, znajdował się na samotnej skale. Powierzchnia wokół była niemal zupełnie gładka, granatowa, łagodnie falująca woda w niczym nie przypominała szalonego żywiołu, z którym mierzył się w nocy. Rozejrzał się w poszukiwaniu lądu i z ulgą zanotował, że nie znajduje się zbyt daleko. Ostrożnie zsunął się do morza. Chłód ponownie przejął go do szpiku kości, a świeże rany zapiekły boleśnie przy zetknięciu z solą. Przez chwilę walczył z odrętwieniem zmęczonych mięśni, teraz cel zdawał mu się znacznie bardziej odległy, niż na to wyglądało na szczycie wysepki. Zastanawiał się, czy starczy mu sił.
Dopłynięcie do brzegu zajęło mu wieki, a gdy już się tam znalazł, przez jakiś czas siedział na ostrych kamieniach łapiąc oddech i drżąc na całym ciele. Zdawał sobie sprawę, że niewiele brakowało. Kilkakrotnie niemalże przegrywał z silnym prądem, jego ciało było bliskie poddania, do przodu pchała go tylko desperacja i rozpacz. Teraz, kiedy siedział już na pewnym gruncie zdał sobie sprawę, że sytuacja niewiele się polepszyła. Z zimna wciąż brakowało mu tchu, a z bólu i zmęczenia ciemniało przed oczami.
Nie wiedział gdzie jest.
Nie pamiętał co się stało.
Jak przez mgłę docierały do niego wspomnienia walki. Dotknął owiniętego wokół nadgarstka łańcuszka. Przymocowany do niego pierścień nosił wizerunek dwugłowego orła.
Królewska pieczęć. Pamiętał, że wręczył mu ją ojciec, leżąc na podłodze sali koronacyjnej. We krwi. Książę pamiętał że było tam mnóstwo krwi, bryzgającej na drogie gobeliny, spływającej po ścianach... Pamiętał, jak biegnąc ślizgał się na czerwonej posoce pokrywającej kamienną podłogę, słyszał krzyki i szczęk stali, a potem...
A potem nagle była tylko ciemność, ryk wiatru i słona woda atakująca ze wszystkich stron i wyciskająca powietrze z płuc.
- Co się stało? - szepnął do siebie, przecierając twarz dłońmi. Natrafił na strup, pokrywający cały lewy bok twarzy, ale nie zwrócił na to uwagi. Rozejrzał się wokół bez zrozumienia. Kamienista, porośnięta gdzieniegdzie kępami ostrej trawy plaża przypominała wprawdzie wybrzeże na północy, ale temperatura, chociaż niska, zdecydowanie nie odpowiadała tej jaka panowała pod koniec jesieni w Venergu.
Ten mag musiał wysłać go poza granice ojczyzny, skonstatował książę w końcu. Tylko gdzie? I co miał teraz zrobić?
W końcu podniósł się i zaczął mozolnie wspinać po klifie. Zataczał się ze zmęczenia, a słona woda wciąż kapała mu z ubrań i włosów, zostawił też za sobą kilka rdzawych plamek krwi. Udało mu się jednak wejść na szczyt, chociaż żwir osuwał się spod stóp, a trawa której próbował się chwycić po drodze tylko rozcinała skórę na dłoniach.
Znalazł się teraz na płaskiej łące, niedaleko widać było pasy kolein wydrążone przez przejeżdżające wozy. Niewiele myśląc ruszył w tamtym kierunku mając nadzieję dotrzeć do miasta.
*
Vargo uchylił powieki. Gdy obraz odrobinę się wyostrzył zobaczył szary żwir, który wbijał mu się w policzek, i łagodnie oblewające go fale. Mozolnie uniósł się do siadu i natychmiast zwymiotował słoną wodę. Przez kilka minut wstrząsały nim torsje, w ustach miał paskudny, słono-gorzki smak, a mięśnie paliły drętwym bólem. Sytuacja była beznadziejna.
Stracił miecz, nie miał pieniędzy a Varrander mógł znajdować się wiele kilometrów stąd, o ile nie utopił się podczas sztormu. Na dodatek wojownika dręczyło widmo wczorajszej nocy, masakra w sali tronowej, śmierć króla, Edwin słaniający się na nogach, z szaleństwem w oczach skandujący zaklęcia chociaż krew uchodziła z niego jak pasek z rozciętego worka.
I Iriem. Cholera jasna, Iriem...
Vargo potarł palcami skronie i postarał się uspokoić drżenie. Nie mógł tu po prostu siedzieć i się użalać. Na początek musi przeczesać plażę, jeśli nie znajdzie śladów ruszyć w głąb lądu i wypytywać po miastach. Po drodze zdobyć broń i wierzchowca, najlepiej też jakieś pieniądze.
Mężczyzna odetchnął i spojrzał w niebo. Przez chwilę gapił się wprost w jasną tarczę słońca, aż pod powiekami zamajaczyły mu kolorowe cienie. Wtedy usłyszał czyjeś krzyki i chrzęst kamieni. Spojrzał w stronę skąd dobiegały i ujrzał starą chabetę galopującą na złamanie karku przez plażę i goniącego ją wieśniaka.
- Na początek może być – mruknął do siebie i wstał płynnie, mimo obolałych mięśni. Bez większego trudu złapał pędzące w jego stronę zwierzę za lejce i zatrzymał je. Widząc to wieśniak przystanął i spojrzał nieufnie na nieznajomego. Vargo uśmiechnął się, najpaskudniej jak tylko potrafił.
- Będę potrzebować twojego konia, przyjacielu – oznajmił niskim, niebezpiecznie zachrypniętym głosem. W oczach chłopa pojawił się strach, lecz zaraz zastąpiła go zawziętość, gdy dostrzegł w jak bardzo opłakanym stanie znajduje się przeciwnik. W jego brudnej dłoni pojawił się długi nóż. Widząc to Vargo uśmiechnął się jeszcze szerzej.
*
Bergen podskakiwał co jakiś czas na koźle, gdy koła wozu wpadły w dziurę. Paskudne były tu drogi, jak psie łajno na bucie, lecz przynajmniej uchodziły za bardzo bezpieczne. Zarówno dzikie zwierzęta jak i rabusie lubowali się raczej w leśnych traktach. Tu, na otwartym stepie najbardziej zagrażało mu narzekania jego młodej córki. Monotonny krajobraz działał niemal usypiająco, wszędzie tylko trawa, krzewy, dziurawa droga, gdzieniegdzie głaz, lub niskie drzewko, czasem jakieś ciało na poboczu...
Bergen gwałtownie zatrzymał wałacha, aż ten spojrzał nań z wyrzutem.
- Libuszka! Chodź no tu prędko, ktoś leży na drodze – krzyknął kupiec na tyły powozu, skąd po chwili wychynęło ładniutkie, pulchne dziewczę o włosach jak słoma. Jej błękitna sukienka niemal pękała w szwach na wydatnym biuście. - Trzymaj lejce, bo jak się temu staruchowi co pomyli i ruszy to go gonić nie będziem. Ja sprawdzę jeno czy on dycha – mruknął wskazując w kierunku ciała.
Mężczyzna zeskoczył ciężko z wozu, splunął przez zęby i podszedł do nieruchomego chłopaka. Ostrożnie odwrócił go na plecy i odgarnął przydługie, ciemne włosy z twarzy. Lewe oko i policzek pokrywała skorupa zaschniętej krwi, lecz spękane i wysuszone usta wyraźnie łapały oddech.
- Libuszka! Miałaś w wozie czekać – fuknął kupiec piorunując spojrzeniem wychylającą mu się zza ramienia córkę.
- Dycha – odparła dziewczyna jakby nie dosłyszała słów ojca. - Trza go opatrzyć – zarządziła natychmiast.
- Opatrzyć zara, opatrzyć! Zaraza wie co to za włóczęga, lepiej go nie ruszać.
- Tatku! Tak nie można! - oburzyła się Libuszka. - Nie po bożemu tak, tatuś. Weźmiem go, dużo miejsca na wozie. Może to li kto znaczący? Ubrania dobre ma.
- Ubrania dobre! - żachnął się Bergen. - Szmaty podarte, przemoczone jakieś...
- Ale materiał drogi! O, a buty jakie!
- Ukradł pewno!
- Tatku!
Mężczyzna westchnął cierpiętniczo, ale po chwili skinął głową. Był raczej postawny, a nieprzytomny chłopak dosyć szczupły, więc bez trudu poniósł go i zaniósł do wozu, gdzie wspólnie z córką ułożyli go na ziemi i okryli derką.
- Przynieś no ino jeszcze wody, trza go obmyć. Wody! Wody nie gorzałki, kuro głupia!
- Dyć odkazić trzeba!
- Odkazić, odkazić – przedrzeźniał ją ojciec, lecz odebrał gąsiorek z rąk córki i ostrożnie przemył ranę.
*
Kradziony koń nie był z pewnością rumakiem najwyższej klasy, lecz dzięki niemu zyskiwał chociaż trochę przewagi. Cały dzień patrolował wybrzeże szukając śladów, lecz za wyjątkiem tych pozostawionych przez wieśniaka, którego porzucił na kamieniach z poderżniętym gardłem, nie znalazł nic. Dopiero o zachodzie słońca dotarł do miejsca gdzie na szczyt klifu prowadziła stroma ścieżka. Trawa i krzewy rosnące po obu jej stronach były wyraźnie poszarpane, jakby ktoś przytrzymywał się ich w drodze na szczyt.
Vargo zeskoczył z konia i kilkakrotnie przeszedł się po plaży. W kilku miejscach dostrzegł nieliczne, rdzawe plamy krwi. Jeśli należały do Varrandera, był tu już jakiś czas temu. To oznaczało, że mógł już się znacznie oddalić, ale prawdopodobnie żył. Nie porusza się zbyt szybko jeśli jest ranny, z pewnością nie udało mu się jeszcze zdobyć żadnego transportu. Mężczyzna wskoczył na wierzchowca i uderzył go piętami gnając przed siebie w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby dostać się na szczyt razem z koniem. Jeśli dobrze pójdzie, Varrander jeszcze przed świtem będzie z nim.
*
- Och, nareszcie. Bardzo długo spałeś.
Pierwsze co Varrander zobaczył po przebudzeniu to para okazałych piersi wyraźnie mających ochotę wyskoczyć z białej koszuli. Następnie zanotował niebrzydką, okrągłą twarz okoloną jasnymi włosami.
- Gdzie jestem? - zapytał mało ambitnie, marszcząc brwi. Przypomniało mu to o ranie, która natychmiast zaczęła pulsować piekącym bólem.
- W mieście. Wczoraj ja i mój tato znaleźliśmy cię przy drodze i wzięliśmy na wóz. O świcie tu dojechaliśmy i położyliśmy do łóżka. Jak się czujesz?
- Chyba... dobrze – mruknął po chwili potrzebnej na przemyślenie słów dziewczyny. - Mogłabyś mi powiedzieć w jakim jesteśmy kraju?
Blondynka zamrugała ze zdziwieniem.
- Jesteś w Lork – powiedziała w końcu ostrożnie. - Niedaleko Sinego Wybrzeża.
- Lork – powtórzył książę. - Więc wschód – mruknął do siebie i przeczesał palcami przydługie włosy.
- Na pewno dobrze się czujesz? - zapytała dziewczyna patrząc na niego z niepokojem.
- Tak – mruknął. - Po prostu... to nie miejsce, w którym powinienem być.
Towarzyszka patrzyła na niego bez zrozumienia. Chciał jej wyjaśnić, że tak naprawdę powinien być daleko na północy, w stolicy Venergu. A konkretnie powinien znajdować się na tronie i przyjmować na swe skronie koronę królewską. A potem, powinien wydać rozkaz stracenia zdrajców odpowiedzialnych za zabójstwo jego ojca.
Ale nie wiedział kim są zdrajcy, a znajdował się w lichym łóżku, w podrzędnej karczmie, w cholernym Lork.
Powstrzymał się jednak przed przedstawieniem tych informacji. Dziewczyna i tak patrzyła na niego jak na wariata.
*
Vargo chodził w tę i z powrotem po rozwidleniu dróg, niczym dzikie zwierzę w klatce. Kradziona szkapa wyzionęła ducha kilka godzin temu, niepotrzebnie tak ją forsował. Teraz i tak nie wiedział, którą ścieżkę wybrać. Varrander wyraźnie nie przemieszczał się pieszo, co znaczyło, że teraz praktycznie nie miał szans, aby go dogonić.
Mężczyzna warknął głucho z wściekłości. Zbliżał się świt, ale nie mógł pozwolić sobie na odpoczynek. Tylko którą drogę wybrać?
Nagle zesztywniał. Mocniej wytężył słuch i zmrużył oczy. Tętent kopyt, trzech... nie, czterech jeźdźców. Uśmiechnął się lekko i wyjął zza pasa zdobyczny nóż. Może jednak szczęście go nie opuści?
*
Drewniane schody skrzypiały pod jego stopami, z sali na dole dobiegały krzyki i śmiechy pijanych mężczyzn oraz piski dziewcząt. Pod brudnym sufitem zbierały się kłęby sinego dymu, śmierdziało przeraźliwie potem, cebulą i alkoholem, ale Varrander dumnie wstrzymał oddech i zszedł w sam środek smrodu i hałasu. Przy sporym, okrągłym stole siedział postawny, brodaty blondyn i waląc kuflem w blat, lał wokół gęstą pianą. Zawzięcie kłócił się o coś z innymi bywalcami.
Blondyn musiał być Bergenem, kupcem, który uratował mu życie. Książę chciał podejść, lecz kłótnia nagle bardzo przybrała na sile. Pięciu mężczyzn o wyglądzie karczemnych rębajłów wstało i otoczyło Bergena. Tamten nie przerywając krzyków wstał tak gwałtownie, że stołek na którym siedział przewrócił się do tyłu. Błysnęło żelazo. Varrander nie zastanawiając się długo chwycił nóż wbity nieopodal w drewniany blat i rzucił nim w jednego z dwóch uzbrojonych w miecze drabów. Ostrze bezbłędnie wbiło się w szyję mężczyzny, który bulgocząc osunął się na ziemię. Chłopak wykorzystując chwilową konsternację przeciwników zgrabnie wskoczył na stół i przeskakując z jednego mebla na drugi, strącając kufle i ignorując przekleństwa znalazł się przy Bergenie. Kopnął w twarz najbliżej stojącego rębajłę na tyle mocno, że kilka zębów upadło na podłogę. Bez trudu uchylił się przed szerokim cięciem miecza. Ktoś zamachnął się na niego pałką, więc wywinął się w zgrabnym pół-piruecie i chwycił jego rękę w nadgarstku, po czym mocno nadepnął w okolicy łokcia, czemu towarzyszył zwierzęcy ryk i paskudny chrzęst łamanej kości. Aby uniknąć kolejnego ciosu mieczem wyrżnął plecami o stół, aż odezwały się świeże rany. Zacisnął jednak zęby i po następnym cięciu z góry na dół, przygwoździł klingę jednym butem, drugim wymierzając mocnego kopniaka w żuchwę uzbrojonego draba. Niemal w tym samym momencie stoczył się pod blat, chwytając porzuconą broń, a z rozwalanego na stole krzesła posypały się drzazgi. Varrander wstając pchnął jeszcze mebel barkiem, tak że ostatni z przeciwników skupiając się na odepchnięciu go, nawet nie zauważył gdy chłopak wstał i zamachnął się. Jaskrawa krew bluznęła na stojących w pobliżu gości, brudne ściany i osmolony sufit. W zapadłej nagle ciszy nienaturalnie głośno rozległ się łomot opadającego na podłogę potężnego ciała i cichy stukot turlającej się po deskach głowy.
Książę westchnął i otarł rękawem posokę z twarzy. Spojrzał na Bergena. Kupiec stał wciąż w tym samym miejscu, mimo że nie było już przed nim stołu i ściskał w dłoni ten sam kufel piwa. Mimo gęstej brody można było stwierdzić, że wyraźnie pobladł.
- A więc... Wracasz do zdrowia, jak mniemam? - zapytał głucho.
*
Karczmarz niemal podskoczył gdy do pomieszczenia wpadł zdyszany chłopak o nieprzyjemnej, rybiej urodzie. Łyskając dziko wyłupiastymi oczami dopadł do szynku i dysząc poprosił o piwo. Karczmarz skrzywił się nieznacznie, lecz podał przybyszowi przykurzoną szklankę, którą ten opróżnił jednym łykiem.
- Coście tak zbledli, jakby was oddział demonów ścigał, ha? - zainteresował się, napełniając szklankę po raz drugi.
- Diabeł, dobry panie, diabeł – wycharczał rybiooki rzucając się ponownie jak szklankę.
- Diabeł, powiadacie? - zakpił. - A cóż on takiego diablego w sobie miał, hę?
- Nie człowiek to był, dobrodzieju, nie człowiek – zapewnił chłopak wpatrując się w mężczyznę intensywnie. - Na rozstaju drogi czyhał, gdyby my nie głupi byli, od razu by my uciekli – każdy dyć wie, że diabeł na rozstaju drogi czyha – karczmarz nie skomentował, że nigdy wcześniej podobnego przesądu nie słyszał. - Wysoki był, nieludzko, włosy miał krótkie i czerwone jako ogień a skórę białą, jakby się go słońce nie imało. I oczy, oczy diabelne! Ale głupi my, nie zauważyli naprzód. Jedno co widać, ot włóczęga jaki, obszarpany, nieuzbrojony. Zażądał konia mego szlachetnego pana, bezczelnie jakby stała za nim cała armia. To się pan mój obruszył przecie, na te słowa. No bo jak to – włóczęga jeden rozkazywać się waży szlachcicowi, w pełnym uzbrojeniu, przez trzech konnych wojów wspierany? Rzeknął mu więc pan mój parę słówek niemiłych, na co ten się tylko uśmiechnął. I jak mi bogowie mili, śnił mi się będzie po nocy ten uśmiech diabelski! Resztę jako sen jaki koszmarny pamiętam. Ruszał się ten diabeł jak cień, a siłę miał nadludzką, jednym nożem trzech konnych zarżnął jak prosięta, w tym pana czcigodnego mego. A jam, cóżem miał uczynić, hyc, konia ostrogami i w długą, byle dalej, ale bogowie mi świadkiem, żem się bał przez ramię spojrzeć, jakbym czuł oddech jego na karku dopóki za próg tu nie przestąpiłem.
- Czerwonowłosy diabeł na rozstaju dróg? - karczmarz pokręcił głową z politowaniem. - Lepsze historie ludzie wymyślali, żeby się u mnie za darmo napić. Pięć srebrnych groszy się należy, bez pyskowania, kochaniutki.
*
Vargo już od trzech dni rozpytywał w pobliskich miastach o Varrandera i jak dotąd, nie natrafił na żaden ślad. A przynajmniej na żaden prawdziwy, bo niejeden włóczęga zarzekał się, że widział opisywanego chłopaka żeby wyciągnąć trochę grosza, ale te bezmózgi dla pieniędzy z chęcią przyznałyby, że widziały w okolicy ogromnego trolla z hakami zamiast rąk i parą puszystych, króliczych uszu.
Tak więc znajdował się w punkcie wyjścia, ale za to z porządnym wierzchowcem, solidną bronią, wygodnym ubraniem odpowiednim na chłodną porę i całkiem ciężką sakiewką u pasa. Nie mógł narzekać na brak szczęścia i liczył, że będzie mu dopisywać także w kwestii odnalezienia chłopaka.
*
Varrander niemrawo kołysał się w siodle gniadego wałacha. Bergen zakupił mu wierzchowca w mieście, gdy ten zgodził się ochraniać kupca. Właściwie nie powinien był się zgadzać. Zmierzali na południe, czyli dokładnie w przeciwnym kierunku niż powinien. Powinien ruszyć do ojczyzny, gdzie zamachowiec niesłusznie przejął należny mu tron.
Podejrzewał o to swojego młodszego brata, chorobliwie ambitnego, zawistnego i lekko szalonego. Od kilku lat studiował za granicą – kto wie, może wreszcie odbiło mu do końca? Varrander miał teraz obowiązek wrócić na północ, przyjąć na skronie koronę, a zdrajcom odpłacić za krew – krwią.
Więc dlaczego zmierzał w przeciwnym kierunku? Dlaczego za wszelką cenę starał się uciszyć wyrzuty sumienia i wyrzucić z pamięci obrazy masakry w sali tronowej?
Nie chciał wracać. Zbyt bardzo przerażała go wizja, że znów znajdzie się wśród intryg, układów, kamiennych ścian, z których wszystkie mają uszy, w chłodnej klatce z marmuru i kłamstw. Do tej pory nigdy się nad tym nie zastanawiał, to było coś na co nie miał wpływu, a przejęcie władzy zdawało mu się odległe, król w końcu cieszył się dobrym zdrowiem, a członkowie rodu Regh Urvel słynęli z długowieczności. A teraz... wszystko spadło na niego niczym grom z jasnego nieba, ból związany z utratą ojca i strach spowodowany przejęciem tak wielkiej odpowiedzialności. Dodatkowo świadomość, że jego droga powrotna na tron prawdopodobnie będzie usiana trupami.
Nie był na to gotowy.
Spojrzał na horyzont. Szare niebo łączyło się z linią lasu, korony drzew majaczące w oddali mieniły się kolorami złota i szkarłatu, chłodny jesienny wiatr poruszał wysoką trawą, a ciszę przerywało tylko skrzypienie wozu i postukiwanie końskich kopyt. Chociaż dziwnie na początku spało mu się pod gołym niebem, lub na paskudnych siennikach w podrzędnych tawernach, dziwnie jadło się kaszę ze skwarkami zamiast przepiórek czy ostryg, to tak naprawdę wcale mu to nie przeszkadzało. Gdyby tylko królewska pieczęć nie paliła skóry, jakby ktoś rozgrzał ją do czerwoności w ogniu i gdyby nie budziły go koszmary pełne krwi, gdzie ociekająca posoką korona wyślizguje mu się z palców... to może nawet byłby tu szczęśliwy.
*
Drzwi karczmy otworzyły się wpuszczając do zadymionego wnętrza podmuch chłodnego, jesiennego powietrza. Właściciel wychynął spod lady aby przywitać przybysza i przez chwilę pożałował, że tam nie został. Poczuł dreszcze, które mówiły mu, że wraz z zimnym wiatrem do pomieszczenia wdarły się kłopoty. Mężczyzna był bardzo wysoki i dobrze zbudowany, ubrany w czarne skóry i solidne, wysokie buty. Znad ramienia sterczała rękojeść miecza. Czerwone włosy miał krótkie i zmierzwione, twarz zdecydowanie przystojną chociaż trudno określić jego wiek. Skórę miał jasną i młodzieńczo gładką, ale powagi dodawały mu zdecydowane rysy – wyraźnie zarysowana szczęka i kości policzkowe oraz chłodne, przymrużone oczy polującego ptaka. Uwagę przyciągały pełne, ładnie skrojone usta. Gdy podchodził do lady karczmarz dostrzegł w jego ruchach coś niepokojącego - płynne i miękkie, miały w sobie jednocześnie jakieś utajone napięcie, upodabniając go do polującego, dzikiego kota.
- Szukam kogoś – oznajmił czerwonowłosy chłodnym głosem. - Jest średnio wysoki i przeciętnie zbudowany. Na oko dwudziestoletni, przystojny, czarnowłosy. Wyraża się i zachowuje jak szlachcic, ale prawdopodobnie na takiego nie wygląda. Mówi z północnym akcentem, jak ja. Może być ranny.
- Być może takiego widziałem. Nie mam najlepszej pamięci – właściciel zmarszczył brwi. Przybysz, groźny czy nie, nie powinien oczekiwać informacji za darmo. - Może masz coś, co mi ją odświeży?
- To może pomóc – syknął mężczyzna kładąc na ladzie szeroki nóż. - Jeśli cenisz swoje wnętrzności, skupisz się jak należy.
Karczmarz przełknął ślinę. Nie żeby grożono mu pierwszy raz, jednak nieznajomy miał w oczach coś, co nie pozwalało łudzić się, iż tylko żartuje.
- Kilka dni temu... był tu taki. Raczej wysoki, ładna buźka. Miał rozwalony łuk brwiowy i zniszczone ubrania, ale dobrej jakości. Zaszlachtował pięciu tutejszych obwiesiów, praktycznie gołymi rękami. Z pewnością nie walczył jak pospolity rębajła.
- Proszę. Całkiem imponująca liczba detali jak na kogoś o słabej pamięci – mężczyzna uśmiechnął się, w zamierzeniu chyba przyjaźnie, ale efekt jeżył włosy na głowie. Niby od niechcenia musnął palcami ostrze noża, co oczywiście nie uszło uwadze karczmarza. - Kiedy dokładnie to było? Z kimś rozmawiał? Dokąd ruszył?
- Cztery dni temu, przybył o świcie na wozie kupca. Tego samego dnia wyruszyli, nie wiem gdzie. Ale kupiec nazywa się Bergen, Bergen Rohelen. Możesz o niego rozpytywać, wielu robi z nim interesy.
- Kto na przykład?
- Wielu... - właściciel zachłysnął się niemal powietrzem, gdy twarz przesłuchującego go mężczyzny znalazła się niebezpiecznie blisko jego własnej.
- Nazwiska, przyjacielu – lekko zachrypnięty szept sprawiał, że cierpła skóra. Karczmarz zezując na nóż odchrząknął i zaczął wymieniać wszystkie nazwiska jakie kiedykolwiek słyszał w zestawieniu z imieniem Bergena. Świdrujące spojrzenie doprowadzało go do szaleństwa. Przestał się trząść dopiero, gdy drzwi zatrzasnęły się za czerwonowłosym. Sięgnął do umazanej tłuszczem koszuli jakby nie wierząc, że jego wnętrzności wciąż jeszcze znajdują się na swoim miejscu.