Chwycić nieuchwytne 3
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 28 2012 22:28:16
Wstałem o piątej, mocno zaniepokojony. I potężnie wkurzony, bo ktoś od kwadransa wali w drzwi wejściowe mojego mieszkania. Obłęd! O tej porze?! Sąsiadów chce pobudzić?!
Wstaję więc i otwieram, na końcu języka mając kąśliwą i niegrzeczną uwagę na temat chuliganów denerwujących ludzi i takie tam... i przeżywam mały szok! No dobra, może nie taki mały – prawie zawału dostałem.
– Witaj, mój kochany choć niewdzięczny, marnotrawny synu! - Matka wyciąga ramiona i zanim choćby pomyślę o uniku, więzi mnie w uścisku.
– Mamo – charczę, bo przy jej sile (kto by pomyślał? Wygląda na taką bezbronną kobietkę) gotowa jest mnie udusić. - Brakuje mi powietrza!
– Nie wierzę, że wychowałam takiego mięczaka – prycha, wypuszczając z zabójczych objęć.
– Co ty tu robisz? - pytam. - O tak barbarzyńskiej porze.
– Jak to co?! - dziwi się. - Czyżbyś zapomniał jaki dzisiaj dzień? Ty wyrodny maminsynku!
Włączam szybkie myślenie. Jakaś rocznica – na pewno! Gdyby to był zwykły dzień, nigdy by nie przyjechała. Zastanawiam się, a ona czeka cierpliwie, z perfidnym uśmieszkiem na rubinowych ustach. Moja siostra umarła w maju, więc to jeszcze nie czas na to. Jej urodziny są w grudniu, urodziny ojca i ich rocznica w styczniu, a mamy już marzec. Co, u licha, zdarzyło się w marcu?!
– Twoje urodziny, głuptasie! - przypomina, przewracając oczami.
Nagłe olśnienie wali mnie w głowę młotkiem! Jutro będzie siniak...
– O kur... - ucinam w połowie, kiedy rodzicielka ostrzegawczo mruży oczy. - O kurka! - wybrnąłem jakoś.
– Ja rozumiem, że możesz nie pamiętać, jak rodziłam cię w bólu...
No i się zaczyna...
– … przez dwanaście godzin! Ani jak rozcinali mi brzuch, bo uparcie nie chciałeś opuścić mojej macicy...
Pewnie wiedziałem co mnie czeka.
– … ani tego, że przez ostatnie trzy miesiące swojego pobytu w moim brzuchu, kopałeś mnie bez przerwy tak, że nie mogłam w nocy zasnąć! Ba! Powinnam się w ogóle cieszyć, że pamiętasz jeszcze, że posiadasz matkę, która...
– Tak, tak, rodziła mnie w bólu przez dwanaście godzin! - przerwałem jej beznamiętnie, przepuszczając w drzwiach. - Nie zapomnę też, że poświęciłaś mi kawał swojego życia, który ja na końcu i tak schrzaniłem. Dziękuję ci za to mamo i przepraszam, że jestem taki bezwartościowy. – Wypaliłem. I przeholowałem. Zatrzymała się w przedpokoju i spojrzała na mnie z takim bólem, że zachciało mi się płakać. - Przepraszam, mamo – szepnąłem. Nic nie poradzę na to, że tak o sobie myślę.
Podeszła do mnie i położyła mi dłoń na policzku.
– Nigdy nie myślałam o tobie, jako o kimś bezwartościowym, skarbie – zapewniła.
– Wiem.
– Ty też powinieneś przestać tak myśleć.
– Wiem. Nie ty pierwsza mówisz mi, że powinienem wziąć się w garść.
– O? Czyżby nowy chłopak też ci to mówił? - zapytała, a iskierki ciekawości zalśniły w jej oczach. Tak jak myślałem, wścibska jak zawsze.
– To nie jest mój chłopak – sprostowałem.
– Chłopak czy kochanek, jaka to różnica – wzruszyła ramionami, poklepała po policzku i... ruszyła na zwiady. Zatrzymać jej nie sposób, więc zostało mi tylko łażenie za nią i patrzenie, jak kręci nosem na umeblowanie, kolory i dekoracje. Odezwał się instynkt dekoratora.
– Ładny – pochwaliła leżący na podłodze w salonie dywan, w kolorze czerwonego wina.
– Dziękuję.
– Ale ta sofa to prawdziwe badziewie. - Skinąłem głową, choć mi się ona bardzo podobała. Mama nie omieszkała też skrytykować ozdobnych poduszek, które niegdyś zakupiłem, bo wydawało mi się, że ich kolor podobny jest do obicia kanapy. Później okazało się, oczywiście, że są o wiele ciemniejsze.
Na sypialnię tylko zerknęła, za to w kuchni zajrzała w każdy kącik, niestety. Moje mieszkanie jest dość spore, ma dwie sypialnie, duży salon, wielką kuchnię i sporą łazienkę, a wszystko zagracone starymi meblami zakupionymi w antykwariatach i na wyprzedażach, lub robionych na zamówienie, w starym stylu, jak potężna bieliźniarka i szafa w przedpokoju, z ręcznie rzeźbionymi elementami.
Po inspekcji i kilkunastominutowym wykładzie o tym, że pusta lodówka to prawie grzech, i że wyglądam anemicznie, więc powinienem więcej jeść, oraz sprawdzeniu, czy aby nie chowam za łóżkiem pustej butelki; usiedliśmy w salonie. Zrobiłem kawę. Wracając wczoraj od Cypriana zaopatrzyłem się w kawę i herbatę, żeby nie było wstydu, jak znowu mnie znienacka odwiedzi.
– Co zamierzasz dzisiaj robić, kochanie? - spytała matka.
– Wziąć prysznic, ubrać się – wzruszyłem ramionami.
– Pójść ze mną na zakupy? - podpowiedziała.
– Może być.
– Zaopatrzymy cię w jedzenie, pobędziemy trochę razem... Może zaprosisz tego chłopca, żeby z nami zjadł obiad... - uśmiechnęła się szelmowsko.
– Mówiłem ci, że to tylko znajomy – westchnąłem.
– Och, daj spokój! Za każdym razem, kiedy do ciebie dzwonię, jesteś u niego, więc to chyba ktoś więcej niż kolega.
– Seks partner – powiedziałem zgodnie z prawdą. Matka przewróciła oczami.
– Zrób przyjemność starej matce i zadzwoń do niego – rozkazała. Tak, tak, bo moja matka nie prosi, ona wydaje polecenia.
– Pracuje dzisiaj, przecież nie będę człowieka odciągał od obowiązków! - Tak naprawdę, wcale nie miałem ochoty na jego spotkanie z matką. Nie, żebym się wstydził, ale nie chcę też robić jej i sobie nadziei.
– Dobrze, dobrze – machnęła ręką. Nie była zadowolona, ale wiedziała, ze do niczego mnie nie zmusi. - Więc, o której w tym mieście otwierają centrum handlowe? - rozpromieniła się.

Wziąłem szybki prysznic, ubrałem w najlepsze ciuchy jakie posiadam i byłem już gotowy do wyjścia, kiedy zabrzmiał dźwięk dzwonka. Klnąc w myślach niespodziewanego gościa (modląc się, by nie był to któryś z moich kochanków), otworzyłem drzwi.
Dzięki, Boże, za wpuszczenie mnie w maliny.
– Najlepszego, Wit, sto lat i tak dalej! - Roześmiana, niesamowicie przystojna, twarz Cypriana wcale nie poprawiła mi humoru.
– Dziękuję, ale skąd wiedziałeś?
– Z twojego dowodu!
No tak, co za głupie pytanie.
– Nie zaprosisz mnie do środka?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bo nie! Spadaj tam, skąd przyszedłeś!
– Masz tam kochanka, czy co?
– Gorzej! Spadaj, mówię! - Już prawie wypchnąłem go na schody, kiedy w drzwiach pojawiła się moja mama.
– Kto to, kochanie?
– Nikt! Sąsiad z dołu!
– Akurat! Chcesz mnie oszukać, żebym nie poznała twojego faceta, prawda? - Matka wyszła na korytarz.
– Wit, nie mówiłeś, że lubisz starsze kobiety! - rzucił Cyprian z zabójczym uśmiechem. Słowo daję, że gdyby moje kolana w tamtej chwili nagle się nie ugięły, dałbym radę zepchnąć go ze schodów. A tak, wywinął mi się, podszedł do mojej matki... i coś się stało! Nie wiem co, ale COŚ! Jakaś iskra przeskoczyła między nimi i nagle zaczęli ze sobą rozmawiać, nie, jak zupełnie obcy sobie ludzie, ale jak dobrzy znajomi. A ja stałem jak ta żona Lota i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. To było jak magia, prawdziwe czary! Znaleźć wspólny język z moją matką to niemal niemożliwe! A on po prostu to zrobił, ot, tak!
– Wit, nie mówiłeś, że masz taką spoko mamę! - powiedział oskarżycielskim tonem Cyprian, kiedy wychodziliśmy z budynku.
– Bo nie pytałeś – mruknąłem. Nawet nie wiem, jak to się stało, że idziemy na miasto we trójkę. Nie pamiętam, w którym momencie się na to godziłem!
– Wit zawsze był skryty. - Matka machnęła na mnie ręką. - Cieszę się, ze znalazł takiego miłego chłopca, jak ty.
– Mamo mówiłem ci... - przewróciłem oczami.
– Tak, tak, pamiętam. Więc, chłopcy, gdzie chcecie iść najpierw? - zapytała, całkowicie mnie ignorując. Wzruszyłem ramionami. Co mi tam, przecież gorzej być nie może.

Koniec końców, spędziłem miłe przedpołudnie z moją mamą i przyszłym/teraźniejszym i pewnie niedługo byłym, kochankiem. Pokręciliśmy się po centrum handlowym, nakupiliśmy dużo niepotrzebnych rzeczy, zjedliśmy pyszny obiad w restauracji (kiedy ja ostatnio byłem w restauracji?!), a kiedy wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały, że wycieczka skończy się wielkim sukcesem, na polu walki spotkaliśmy... JEGO.
Stanąłem jak wryty pośrodku chodnika, a Cyprian wraz ze mną. Nie wiem w jaki sposób to się stało, że trzymaliśmy się za ręce. Po prostu w pewnym momencie chwyciłem go za rękę, żeby nie zgubić się w tłumie i tak już zostało.
– Co jest? - spytał zaniepokojony. Nie potrafiłem odpowiedzieć, więc wskazałem palcem. Mama i Cyprian obrócili głowy w kierunku, który wskazywałem.
– O cholera! - jęknął Cyprian.
– O czym mówicie? - zdziwiła się mama, która przecież nie była w nic wtajemniczona, rozglądając się ciekawie.
Nie chodziło o to, że tam był, tylko z kim był.
– Chodzi wam o tę parę? Mężczyznę w płaszczu i ciężarną kobietę? - spytała mama, a mi serce ścisnęło się z bólu. Stał dosłownie kilka metrów przed nami, obejmując śliczną brunetkę w, na oko, siódmym miesiącu ciąży.
Nie mogę. Nie dam rady. Nie poradzę sobie z tym.
Odwróciłem się na pięcie i siłą zmuszając się do spokoju, ruszyłem do domu.
Mama i Cyprian w milczeniu podążyli za mną.

Całą drogę siłą zmuszałem się do myślenia o czym innym, bo gdybym pozwolił sobie choćby na jedną głupią myśl, mój spokój rozpadłby się na miliard kawałeczków. Dopiero w domu pozwoliłem sobie (zamykając się uprzednio w pokoju i po hollywoodzku rzucając na łóżko) wybuchnąć płaczem.
Chyba właśnie w tej chwili zrozumiałem, że to naprawdę koniec. Definitywny! Ona jest w ciąży i to zaawansowanej. Nie ma mowy, żeby od niej teraz odszedł! Nie ma sensu knuć niecnych planów, bo żadnego nigdy nie zrealizuję. I nie chodzi wcale o to, że nie chcę, po prostu nie mogę. Nie mogę odebrać ojca jakiemuś dziecku!
Jestem beznadziejny! Nienawidzę siebie i jego, i jej, i ich nienarodzonego dziecka też!
Chce mi się wyć... wszystko mnie boli... i mam już dosyć.
***
Nie zauważyłem nawet jak zasnąłem. Wycieńczony płaczem, zwinięty na kołdrze, z podciągniętymi niemal pod samą brodę kolanami. Nie był to dla mnie żaden większy wyczyn, jestem tak chudy (miesiące odżywiania się cierpieniem i zupkami chińskimi), że Cyprian był w stanie objąć mnie jednym ramieniem (z czego, zresztą, kilka razy sobie zażartował).
Podnosząc się do pozycji siedzącej odkryłem, że ktoś, zapewne mama, nakrył mnie kocem. Kochana mama. Chociaż ona jedna nigdy mnie nie zdradzi.
Wstałem. Ileż można spać. Wyszedłem z sypialni kołysząc się na boki jak na kacu. Nie zauważyłem nawet, że wszędzie palą się światła. Dopiero po chwili dotarło to do mnie. Gdybym był sam, w mieszkaniu byłoby raczej ciemno. Może mama jeszcze jest?
Nie, to nie była mama. Wiedziałem to, jeszcze zanim wszedłem do kuchni. Skąd? Bo moja mama rzadko gotuje coś sama. W rodzinnym domu mamy od tego gosposię. A skoro to nie mama... to kto stworzył ten aromat, od którego pociekła mi ślinka?
Wchodzę. W końcu to moja kuchnia, a ja nie lubię jak mi się ktoś panoszy po obiekcie!
– Hej, już nie śpisz? - Wita mnie wesoło Cyprian. - Twoja mama musiała wracać, ale powierzyła mi ciebie pod opiekę, więc czekałem aż wstaniesz. - Odpowiada na nie zadane przeze mnie pytanie, które, jakby nie było, miałem właśnie zadać.
– Aha – odpowiadam. Siadam na krześle przy stole, a chwilę później na blacie ląduje talerz pysznego, ciepłego domowego żarełka. Ooooch... moje kubki smakowe chyba zaraz dostaną orgazmu. Bo nos już dostał. Bez dalszej zwłoki biorę się za jedzenie, uprzednio dziękując kucharzowi, oczywiście (kurde, trochę kultury się liznęło w dziecięctwie).
Skończyłem pyszny obiadek i ponownie podziękowałem grzecznie, dopiero teraz orientując się, że Cyprian przygląda mi się ciekawie, z drugiego końca stołu.
– Co? Mam coś na twarzy? - pytam, próbując ukryć zażenowanie. Nie jestem przyzwyczajony do obecności kogokolwiek przy moim stole, więc pewnie brak mi trochę manier, choć nie rzucam się na jedzenie jak wygłodniałe zwierze... Chyba. I zdecydowanie nie lubię, kiedy ktoś mi się przygląda, kiedy jem.
– Jak długo nie jadłeś? - pyta Cyprian.
– To nie to, że nie jadłem nic w ogóle, tylko...
– No, jeśli jadłeś to, co dzisiaj znalazłem w twoich szafkach, to nie dziwię się, że wyglądasz jak wyglądasz! - Zmierzył mnie uważnym spojrzeniem.
– To znaczy jak? - chcę wiedzieć. No, bo jak patrzę w lustro, to widzę figurę, której pozazdrościłaby niejedna modelka!
– Jesteś chudy jak szczapa. I lekki! Zbyt lekki, powiedziałbym.
– Aha. A poza tym?
– Wyglądasz jak te anorektyczki, które czasami latają po wybiegach w Paryżu!
– Znaczy... dbam o linię – wzruszyłem ramionami.
– Nie dojadasz, nie dbasz o siebie... Jak długo nie ścinasz włosów?
A teraz czepia się włosów, tak? Byłem u fryzjera... jakieś pół roku temu? Może i ciut odrosły (i włażą mi w oczy) ale żeby zaraz krytykować.
– Jak ci się nie podoba, to się nie przyglądaj! - Foch. A co? Zadarłem głowę do góry, udając wielce urażonego. Cyprian roześmiał się w głos. Jakżeż on się pięknie śmieje...
Wstał, zabrał talerz i postawił go w zlewie. Potem wrócił do mnie, wyciągnął rękę, a ja, jak ten wół prowadzony na rzeź, podniosłem się z krzesła i poszedłem, nie pytając gdzie idziemy.
Daleko, co prawda, nie uszliśmy, bo tylko do kanapy w salonie; gdzie usiedliśmy i przykryliśmy kocykiem, żeby było nam ciepło i przytulnie. Cyprian objął mnie i humor od razu mi się poprawił. Bo w głębi duszy jestem właśnie takim miśkiem przytulakiem. Czasami po prostu tego potrzebuję.
– Nie płacz już. - Usłyszałem tuż przy uchu.
– Okej. - Nie wiem dlaczego, ale nagle zachciało mi się płakać... Nie! Nie będziemy ryczeć, jak jakaś panienka! - Cyprian? - zagadnąłem.
– Hmm?
– Ale nie sypiasz ze mną tylko dlatego, że jestem chudy i nie mogę się bronić, nie? - spytałem. Cyprian parsknął śmiechem.
– Wariat!
– Więc? - domagałem się odpowiedzi.
– Nie, nie dlatego – zapewnił.
– A dlaczego? - odsunąłem się od niego trochę, by móc spojrzeć mu w oczy. I to był błąd. Bo patrząc z tak bliska na jego twarz... zmiękło mi wszystko, nie tylko nogi. No, może nie wszystko...
– W-więc? - szepnąłem cicho, bo tylko na tyle było mnie stać. Cyprian uśmiechnął się lekko, ujął moją twarz w dłonie i pocałował delikatnie w usta. Nie opierałem się. Bo po co? Ciacho mnie całuje! Powinienem się cieszyć!
– Wiesz, że robią ci się dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiechasz? - zapytał. Jak to się dzieje, że kiedy ktoś powie ci coś takiego, zaraz się uśmiechasz? Jak to działa, cholera? Uśmiechnąłem się, zupełnie niechcący. - O, widzisz! Jeden tu. – Powiedział i pocałował w to miejsce. - A drugi tu. - Kolejny całus. A ja się rozpływam coraz bardziej...
– Więc... przez dołeczki w policzkach? - mruczę.
– Też - „odmrukuje” Cyprian.
– I dlaczego jeszcze? - pytam, choć ledwo już mogę mówić. Wzdycham tylko, kiedy jego pieszczoty schodzą coraz niżej po mojej szyi. Chyba przestał mnie już obchodzić powód...
***
No, i w końcu nie dowiedziałem się dlaczego takie ciacho, jak Cyprian, sypia z takim... czymś jak ja. Ale nieważne... Było miło i przyjemnie, więc mu wybaczam.
– Nie musisz nigdzie iść, prawda? - pytam, na wszelki wypadek, gdyby chciał mi nagle uciec, choć wcale na to nie wyglądało. Leżeliśmy w niemiłosiernie skotłowanej pościeli, objęci, niemal po czubki nosów zakryci kołdrą.
– Nie muszę – odparł, a ja zachichotałem jak dziewczynka.
– Cyprian?
– No?
– Kim ty właściwie jesteś? - zadałem, chyba najgłupsze na świecie, pytanie.
– Dopiero teraz pytasz? - dziwi się. Dopiero teraz na to wpadłem...
– Noo... - Teraz nie wiem co powiedzieć. Kretyn ze mnie.
– Mam dwadzieścia osiem lat, prowadzę własną firmę – zaczął. - A właściwie to, mój wspólnik ją teraz prowadzi, bo ja zrobiłem sobie wolne. Jestem biseksualistą, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, ale w tej chwili jestem singlem, więc... Jestem otwarty na propozycje.
– Serio?
– Serio.
– Mam złożyć propozycję na piśmie?
Zaśmialiśmy się obaj.
Podobała mi się ta pod-kołderkowa rozmowa. Z Mariuszem nigdy nie mogłem tak rozmawiać. Nie to, żebym nie chciał, tyle że on był za sztywny na to. Znaczy... pomijając to miejsce, gdzie akurat powinien być sztywny... Dla niego łóżko było do spania albo pieprzenia i od tej reguły nie było wyjątków.
A Cyprian? Cyprian był ucieleśnieniem moich marzeń, przystojny, wysoki, ciemnowłosy i ciemnooki... Każdy o takim marzy. Ale marzenia są właśnie po to, by się nie spełniały, bo jeśli tak się stanie, to jak można je wtedy nazwać marzeniami?
– Jesteś moim księciem z bajki – szepczę.
Uśmiecha się.
- Ale wiem, że nie jesteś prawdziwy – wzdycham. - I znikniesz, jak tylko pojawi się jakaś księżniczka.
– Skąd wiesz? – pyta, tak samo jak ja, szeptem.
– Bo księżniczki są piękne. - Czuję jak moje oczy nabierają wody. Nie! Nie będę płakał!
- Ty też jesteś – zapewnia mnie, głaszcząc po włosach. - Na swój dziwny, zwariowany sposób.
Nie odpowiadam. On też milknie. Obaj wiemy, że już tylko kilka stron dzieli nas od zakończenia tej bajki i raczej nie będzie to happy end.

Nic nie może wiecznie trwać. Nie pamiętam kto śpiewał tę piosenkę, ważne, że mówi szczerą prawdę. Podnieśliśmy się około południa i mój książę zniknął. Oczywiście obiecał, że się odezwie i dał mi swój numer, żebym ja też się odzywał. Wiem jednak swoje i jestem pewien, że się nie odezwie.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– Co słychać? Jak się dzisiaj czujesz? Ten twój Cyprian jest całkiem, całkiem. Dlaczego się za niego nie bierzesz? - zasypała mnie gradem pytań, na które wcale nie chciałem odpowiadać.
– W porządku, mamo. Cyprian się mną zajął, więc jestem cały, zdrowy i nawet najedzony.
– I dobrze! W końcu ktoś o ciebie zadba, skoro sam nie potrafisz!
Akurat zadba! Ale niech jej będzie.
– Co do tego mężczyzny, którego widzieliśmy na ulicy... – zacząłem.
– Cyprian wszystko mi wyjaśnił, skarbie - przerwała mi w połowie zdania.
– A co dokładnie powiedział?
– Że palant cię zdradził i porzucił dla tej ciężarnej. Swoją drogą, kawał chama z niego!
Och, mamuś! Za to cię kocham!
– Słyszałam też, że chcesz go odzyskać... - zawiesiła głos, czekając na odpowiedź.
– Chciałem, ale to już przeszłość – odparłem. Zgodnie z prawdą, zresztą.
– Więc, już go nie chcesz?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno, na tysiąc procent!
– To dobrze. Bo od takich trzeba się trzymać z daleka!
– Tak, tak, wiem.
– A Cyprian... - zaczęła od nowa.
– Mamoo! To tylko kolega! - podkreśliłem. - Nie chcę się pchać w kolejny związek, przynajmniej na razie, póki nie odchoruję Mariusza.
– Rozumiem, rozumiem. Ale musisz się wziąć za siebie! Nie możesz siedzieć w domu, gapiąc się w sufit. To niezdrowe! A gdybyś chciał, to ja właśnie szukam asystenta...
Mówiła dalej, a ja przytakiwałem tylko co jakiś czas. Wiem, że muszę coś ze sobą zrobić, ale to nie jest takie proste. Nie wiem, czy mam tyle odwagi, żeby wyjść z mojego dołka. Czy jesteś dość silny... Ale jeśli nie spróbuję, to przecież się tego nie dowiem.
Mówi się, raz kozie śmierć...
***
– Dzień dobry. Mam na imię Wit i jestem do państwa usług, więc jeśli będą państwo czegoś potrzebowali lub mieli wątpliwości, czy pytania, proszę zwracać się z tym do mnie – uśmiechnąłem się do klientów, odbierając klucze do ich domu, w zamian wręczając im swoją wizytówkę.
– W ten oto sposób rozmawiam teraz z ludźmi. Grzecznie, uprzejmie, z uśmiechem przyklejonym do ust. Jestem człowiekiem sukcesu... prawie. No dobra, to straszne kłamstwo... Tak naprawdę to jestem tylko zwykłym, szarym pracownikiem, którego własna matka przygarnęła z litości. Ale jestem! Pracuję i cieszę się życiem. Jestem zadowolony z siebie i z tego, że podjąłem decyzję o współpracy z moja mamą. Przynajmniej coś robię, a nie siedzę na czterech literach i liczę dziury w firankach. Powoli zaczynam się wdrażać w świat dekoratorów i architektów, z którymi czasami współpracujemy.
Jedno tylko mnie męczy i dręczy, nie dając mi spać po nocach. Mój były – Mariusz. Minęło cztery miesiące odkąd widziałem go po raz ostatni i wcale a wcale nie tęsknię. Cztery miesiące odkąd powiedziałem mu, żeby więcej nie przychodził. Przeszła mi już depresja spowodowana jego odejściem, choć zapomnieć nie zapomnę, a i bólu ciężko jest się pozbyć. Zwłaszcza, że przysłał mi zaproszenie... na swoje wesele! Cholera, co mu odbiło zapraszać byłego kochanka na swój ślub?! Czy on się nie boi, że zrobię mu tam scenę?! Nie zrobię, bo nie jestem takim draniem, ale mógłbym... Zastanawiałem się nawet, czy go nie olać, ale jego narzeczona (która zaledwie dwa miesiące temu urodziła mu śliczną dziewczynkę) nalega, bym przyszedł. Nie wiem, dlaczego chce mnie tam widzieć? Może, by pokazać co straciłem. A może po prostu ma wyrzuty sumienia... Nie wiem i nie chcę wiedzieć, ale na imprezę pójdę. Chyba.

Sama ceremonia była prosta, bez zbędnych udziwnień. Państwo młodzi złożyli swoje przysięgi, włożyli obrączki, a goście sypnęli ryżem. Zaraz po wyjściu z kościoła, żona mojego byłego, w jakiś magiczny sposób odnalazła mnie w tłumie. Akurat w chwili, kiedy próbowałem uciec niezauważenie.
– Wit! - Na dźwięk mojego imienia zatrzymałem się w pół kroku.
– Hej, nie powinnaś odbierać teraz życzeń? - spytałem.
– Ty mi swoich nie złożyłeś – wydęła wargi w wyjątkowo zmysłowy sposób. Za każdym razem, kiedy ją widzę, coraz mniej się dziwię, że Mariusz zostawił mnie dla niej. Była po prostu idealna: piękna, mądra. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w szpitalu, gdzie trafiłem po upadku ze schodów w pierwszym domu, który urządzałem. Ona przyszła na USG. wpadliśmy na siebie na korytarzu, którym szła, trzymając pod rękę Mariusza. Konfrontacji nie udało się uniknąć, więc zaczęliśmy dość niezręczną rozmowę. Grzecznie się przedstawiłem, czego nawet nie musiałem robić, bo jak się okazało, mój luby powiedział jej o mnie wszystko... WSZYSTKO! Od tamtej pory czasami spotykaliśmy się we trójkę. Rzadko, ale jednak. Ciężko było w tej sytuacji zapomnieć o tym, co czułem do Mariusza, ale jakoś się udało. Aż do teraz, kiedy to musiałem patrzeć, jak mężczyzna, którego kochałem ponad życie, odchodzi z kobietą. Matką jego córki, a mojej przyjaciółki. Ciekawie się to wszystko ułożyło, zaprzyjaźniłem się z wrogiem i wcale tego nie żałuję. Kasia jest cudowną dziewczyną, której nie można niczego odmówić. Tak jak teraz.
– Dobrze – uśmiecham się, a ona odwzajemnia gest. Wyciąga do mnie rękę, którą chwytam i ciągnie mnie w stronę zebranych przed kościołem gości.
– Zostaniesz na weselu, prawda? Wiesz, Zuzia zasypia tylko wtedy, kiedy słyszy dzwoneczki, które jej kupiłeś. Zawiesiliśmy je nad jej łóżeczkiem.
– Cieszę się, że trafiłem z prezentem. Dzisiaj też jej coś przyniosłem.
– Tak, wiem! Mama mi mówiła, że to kocyk w kształcie misia, tak?
– Tak, tak. Wyglądał tak słodko w sklepie, że nie mogłem się oprzeć!
Uśmiechnęliśmy się do siebie, jak dobrzy przyjaciele, zanim zostaliśmy rozdzieleni przez weselników.

Tuż po pierwszym toaście, Mariusz podszedł do mnie.
– Dziękuję – oznajmił.
– Za co? - pytam, nieco zdziwiony.
– Że nie zrobiłeś sceny.
- Nie sądź innych wedle siebie, kochanie – sarknąłem. Ostatnio zrobiłem się strasznie złośliwy.
Mariusz uśmiechnął się i nachylił do mojego ucha.
– Mam dla ciebie propozycję – wyszeptał, a mnie przeszły ciarki. - Nie rozstawajmy się.
– Co?! - To mnie zaskoczyło, aż podskoczyłem w miejscu. Czy on sobie ze mnie żartuje?! Przed chwilą się ożenił, do ciężkiej cholery!
– Kontynuujmy to, co do tej pory robiliśmy. Przecież nikt nie musi wiedzieć.
A niech to diabli! Nigdy bym nie pomyślał, że z niego taki sukinsyn! Naprawdę miałem nadzieję, że sobie ze mnie żartuje, choć jego mina temu przeczyła. Czy on na serio myślał, że zgodzę się znów być jego kochankiem?! Że będzie przychodził kilka razy w miesiącu, żeby mnie przelecieć, a potem wróci do żony i dziecka, jakby nigdy nic. Jeśli było we mnie jeszcze choć trochę uczuć do tego człowieka, to w tej chwili wszystkie wyparowały. Chciało mi się płakać, z bólu i upokorzenia. Więc taki był człowiek, którego kochałem całym sercem.
– Więc, jak ci się podoba ten pomysł? - uśmiechnął się szelmowsko.
Może jeszcze dwa – trzy miesiące temu zgodziłbym się bez wahania, zwłaszcza wtedy, kiedy dopiero stawałem na własnych nogach i potrzebowałem kogoś przy sobie. Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że w jego bezdusznym sercu istnieje dla mnie jakiś kątek. Ale teraz... Gdyby tak się dobrze zastanowić, nigdy nie mówił, że mnie kocha, nigdy nie przedstawił mnie rodzinie ani znajomym. Nie chodziliśmy na randki, ani nie kupował mi prezentów na urodziny. Ba! Założę się, że nie wiem nawet kiedy one wypadają. Nie trzymaliśmy się za ręce, nie rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości. Był dla mnie dobry, ale tylko tyle . Niczego więcej nie pamiętam z czasów naszego związku. Mogę nawet zaryzykować stwierdzeniem, że byłem dla niego tylko zabawką, a nie partnerem. Ale był ze mną. Właśnie ze MNĄ! Przemilczę to, że zdradzał mnie na prawo i lewo, ale nawet jeśli to robił, zawsze wracał do mnie. Wydawało mi się zawsze, że robi to, bo jednak mnie kocha. A jemu było po prostu wygodnie. Zdałem sobie z tego sprawę teraz, patrząc na niego, na ten cudny uśmiech, który kiedyś sprawiał, że miękły mi kolana.
Podjąłem jednak decyzję, już dawno temu. Uśmiechnąłem się uprzejmie i oznajmiłem:
– Nie chcę cię więcej widzieć.
Uśmiech na jego twarzy znikał bardzo powoli, ustępując miejsca złości. Proszę, motyl w końcu uciekł spod klosza, a ty nie masz siatki by go schwytać ponownie. Trochę poturbowany, ale żywy i gotów by pofrunąć dalej.

Opuściłem imprezę odprowadzany jego wściekłym spojrzeniem. Później wyjaśnię Kaśce, dlaczego uciekłem. Nie odwróciłem się, by na niego spojrzeć. Nie potrzebuję tych „ostatnich spojrzeń”.
Bosko.
Znów jestem sam. Zrobiłem coś, czego zawsze się bałem. Zostałem SAM. I nie wiem, co ze sobą zrobić.

- Kochanie. - Dźwięczny głos mojej matki powitał mnie o siódmej rano. - Jesteś jeszcze w domu?
– Tak, ale zaraz wychodzę – odparłem, zamykając drzwi do mieszkania.
– To dobrze, bo dzisiaj przychodzi architekt. Mam nadzieję, że pamiętasz?
– Tak, tak, wiem – uśmiechnąłem się do siebie.
– Pamiętaj, że pani Malinowska chciała wyburzyć ściankę w sypialni i zamienić pokój we wschodnim skrzydle na garderobę – przypomniała.
– Tak, mam to w planach, ale cieszę się, że leżąc na plaży i rozkoszując się słońcem, nadal jesteś taką pracoholiczką, że dzwonisz, by mi o tym przypomnieć – sarknąłem. Cholera, powinna się bawić i cieszyć wolną chwilą, zamiast mnie pouczać!
– Twój ojciec spiekł się na bordowo, więc z plażingu nici. Leży i jęczy, a ktoś musi się nim zająć – westchnęła.
– Powiedz mu ode mnie „cześć”. - Omal nie parsknąłem ze śmiechu, wyobrażając sobie ojca w tej sytuacji. Ciekawe co robił, że się tak opalił.
– O mój Boże! Nie wierzę, że zostawiłam ci całą moją firmę! Chyba oszalałam! - zaczęła biadolić matka.
– Przecież nie zrobię jej krzywdy – przewróciłem oczami i potknąłem się na schodku. Uff, prawie zawału dostałem. - Poza tym, Hania i Andrzej mi pomagają, więc będzie dobrze. A ty, zamiast marudzić, baw się dobrze i przestań dzwonić co pięć minut! Won na plażę!
– No i doczekałam się, własny syn mnie ochrzania! Chyba już wolałam, kiedy miałeś depresję – zaśmiała się. Dzięki, mamo... Nie ma to jak rodzina... - Byłeś na ślubie?
– Tak, byłem.
– I?
– I co, mamo? Ślub jak ślub, wesele jak wesele. Mariusz jak Mariusz – kawał sukinsyna, jak zwykle, aż mi szkoda Kaśki.
– Och, już ona go ustawić, nie martw się. Za pół roku będzie chodził jak w zegarku.
– Może masz rację.
– Kasia pewnie wyglądała pięknie w sukni ślubnej, co?
– Jak księżniczka – odparłem. Wyszedłem z bloku, a jasne słoneczne światło na chwilę mnie oślepiło. Kiedy odzyskałem wzrok, zobaczyłem znajomy samochód i opartego o maskę mężczyznę. Uśmiechnąłem się. Mój architekt już na mnie czekał. - Mamuś, muszę kończyć, dobrze? O nic się nie martw, baw się dobrze, interesy zostaw nam, okej?
– No dobrze, dobrze – westchnęła mama. Pożegnała się dość niechętnie i rozłączyła.
Schowałem komórkę do kieszeni i z szerokim uśmiechem ruszyłem w stronę auta.
– Spóźniłeś się, królewno! Nakładałeś makijaż? - mężczyzna oskarżycielsko wymierzył we mnie palec.
– Odgryzę ci go, jak jeszcze raz to powiesz – zagroziłem. Roześmiał się w głos.
Wsiedliśmy do auta i po chwili ruszyliśmy w stronę domu, który razem mieliśmy remontować.
– Wziąłeś plany? - upewniłem się. Wskazał na tylne siedzenie. Zerknąłem tam... No tak, bałagan jak zwykle!
– Znajdą się – zapewnił.
Taaa... Jasne!
– Jak było na weselu? - spytał.
– Dobrze – odpowiedziałem, nie wdając się w szczegóły.
– Wróciłeś sam? - rzucił lekko, choć w tonie jego głosy słychać było nutkę podejrzliwości.
– Coś insynuujesz? - zmarszczyłem brwi.
– Nie.
– Więc nie rób tego.
- Coś ty taki naburmuszony? Mogłeś sobie kogoś poderwać, nie mam nic przeciwko - zapewnił.
– Nie mogę.
– A to dlaczego?
– Żadnych zdrad – taka była zasada! - przypomniałem.
– Czyja? - zdziwił się.
– Twoja, kretynie!
– Aha.
– Nie mów mi, że zapomniałeś... - westchnąłem ciężko.
– Dobrze, nie powiem – odparł z szelmowskim uśmiechem.
– Padalec! - prychnąłem.
– Kochasz tego padalca – zaśmiał się.
– To prawda – westchnąłem, patrząc na jego profil. Był piękny, cudowny i tylko mój. Po raz pierwszy miałem coś/kogoś, czym nie musiałem się z nikim dzielić.
– Gapisz się – zerknął na mnie z ukosa.
– Nie mogę się powstrzymać.
– Mogę skręcić w jakąś uliczkę, jeśli chcesz – zaproponował, puszczając do mnie oko. - A wtedy będziesz mógł gapić się do woli.
– Hmm... nie lubię tak na szybko. Zostawmy to sobie na wieczór, co?
– Jak sobie życzysz, książę – uśmiechnął się zawadiacko, a ja westchnąłem marzycielsko. Nie, żebym nie lubił przerywać sobie pracy, ale tak się składa, że mam dla niego prezent i wieczorem, chciałbym mu go wręczyć. Mam tylko nadzieję, że nie zapomniał, bo to ważny dzień! Dokładnie dzisiaj mija miesiąc, od kiedy jesteśmy razem. Tak oficjalnie, oczywiście. Cieszę się, że nie przegapiłem tej szansy, choć było blisko. Na szczęście, moja rodzicielka okazała się świetną swatką i kiedy dowiedziała się, że przestaliśmy się widywać - interweniowała. Byłem na nią wtedy wściekły, ale wyszło mi na dobre.
– Co u rodziców? - Spytał.
– Ojciec spiekł się na raka – powiedziałem, kładąc rękę na jego udzie.
– Mówiłem, żeby uważał na żaglach. Pewnie zasnął na łódce.
– Pewnie tak.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił, zatrzymując auto przed ogromnym domem na przedmieściach.
– Hej, Cyprian – zagadnąłem.
– Tak?
– Chciałbyś mieć taki dom? - spytałem. Zerknął na mnie nieco zaskoczony.
– Taki, to znaczy? Chodzi ci o budynek, czy... zawahał się. Uśmiechnąłem się, kiedy zrozumiałem o co może mu chodzić.
– Pytam tak ogólnie. Czy chciałbyś mieć taki dom. Duży, na przedmieściach albo spokojnej okolicy.
– Gdzie można hodować dzieci?
– Coś w ten deseń.
– To zależy – wzruszył ramionami.
– Od czego? - pytam.
– Od tego, czy zechciałbyś ze mną w nim zamieszkać? - uśmiecha się, a mi serce próbuje wyskoczyć z piersi. Kiwam głową, czując, że rumienię się jak wisienka. Odpina pas, przechyla się w moją stronę i obejmuje. Przytulam się do niego i całuję w szyję.
– A zaprojektujesz mi go? - pytam.
– Co tylko zechcesz, książę – odpowiada, a ja chichoczę ze szczęścia jak głupiec.
Po raz pierwszy w życiu kogoś tak kocham i to z wzajemnością. Jestem szczęśliwy, mam pracę, którą lubię, wspaniałego mężczyznę u boku i być może, cudowną przyszłość przed sobą.
Czego więcej trzeba do szczęścia? Absolutnie niczego!
Bosko. Teraz mogę to powiedzieć z przekonaniem. Jest bosko!

KONIEC.