Chwycić nieuchwytne 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 13 2012 23:03:38
Wskazówki ślamazarnie pełzną w kierunku czarnej dwunastki. Czekam aż najdłuższa z nich dotrze na daleką północ, odliczając w myślach sekundy wraz z tykającym zegarem. Wstaję nie czekając na budzik. Jest za pięć szósta. Idealna pora na podniesienie się z wyra, nie za późno, by wyglądało to na lenistwo, nie za wcześnie, by ktoś pomyślał, że cierpię na bezsenność. Swoją drogą, cierpię na bezsenność, ale przecież ciekawska sąsiadka z naprzeciwka nie musi o tym wiedzieć.
Piję kawę siedząc przy kuchennym stole. Życie zatoczyło krąg i znów był poniedziałek. Znów zaczynam od tego feralnego dnia i znowu nie zrobię dziś nic interesującego ani pożytecznego. Bosko! Uwielbiam to słowo: bosko. Jedno słowo, pięć liter, dwie sylaby. Bos – ko. Ideał!
Kiedyś uwielbiałem poniedziałki. W ten dzień przychodzi ON. Kiedyś lubiłem na niego czekać, tak po prostu siedzieć na kanapie i cieszyć się myślą o tym, że zaraz przestąpi próg mojego mieszkania. Ale odkąd nie jesteśmy razem, nie chce mi się już czekać, ani myśleć. O nim, o nas, o niczym. A on przychodzi nadal, już nie po to, by być ze mną, cieszyć się moją obecnością, słuchać moich narzekań, niespełnionych marzeń, próśb ani gróźb. Teraz przychodzi by się ze mną pieprzyć. Robi swoje i odchodzi, często nawet nie zamieniając ze mną ani słowa.
Bosko!
Wpół do dziesiątej wstaję wreszcie z krzesła. Cholera, boli mnie tyłek i kręgosłup. Dość siedzenia, trzeba się czymś zająć. Nagle czuję jak wstępuję we mnie nowa energia, o tak, teraz mogę zrobić wszystko! Jestem pierdolonym Supermanem! Raz, dwa zaprowadzę nowy porządek w moim życiu! Biorę się za sprzątanie. Kwadrans później ląduję na kanapie z pilotem od telewizora w dłoni i starym zdjęciem rodzinnym w rozbitej ramce w drugiej. Znalazłem pod łóżkiem i cholera wzięła cały mój dzisiejszy plan. Bye, bye dobry humorze. Leżę na kanapie, telewizor gra, choć nie mam pojęcia o czym jest program, a ja wpatruję się w to przeklęte zdjęcie. Oni wszyscy: mama, tata, moje rodzeństwo, żyją sobie gdzieś spokojnie. No, prócz mojej najmłodszej siostry. Zabiła się dwa lata temu, pieprzona nastolatka. Powód? Ojciec zabronił jej spotykania się z dwudziestokilkuletnim facetem. No kurwa, zajebisty powód dla trzynastolatki, żeby się zabijać.
Popieprzona wariatka.
Bosko. Wstępuje we mnie nowa bestia – leniwiec.
Rzucam zdjęcie na podłogę. Po cholerę mi ono? Słyszę pukanie do drzwi. Zerkam na zegarek. Już pierwsza?
– Otwarte! - wrzeszczę, a może mi się wydaje?
Wchodzi jak do siebie. Cóż, nie tak dawno byłby u siebie.
– Witaj książę – szepczę. A może mi się wydaje? Milczy patrząc na mnie jakbym był powietrzem. Rozbiera się bez słowa. - Weź mnie tutaj, bo nie chce mi się ruszać – rzucam, ale on nadal nic nie mówi. Obracam się na brzuch, opieram na kolanach i łokciach. Po chwili czuję jego dłonie na moim brzuchu. Kiedyś ten dotyk rozbudzał we mnie prawdziwą żądzę, teraz to tylko delikatne mrowienie. Rozpina moje dżinsy, zsuwa je razem z bokserkami, a ja przytulam do siebie ozdobną poduszkę w poszewce, która w moim zamyśle miała przypominać kolorem obicie kanapy. Zamykam oczy i... już nic nie widzę, nic nie czuję, nic nie słyszę. Zamykam się na wszelkie bodźce zewnętrzne. Rób swoje i spadaj, jak zwykle.
– Bosko – mówię cicho. A może tylko mi się wydaje, że to mówię?
Kiedy się budzę jest już po wszystkim. Boli, cholera. I nie mówię tylko o moim biednym, obolałym tyłku. Ile mnie nie było? Zerkam na zegarek. Piąta. Ciekawe kiedy wyszedł. Ciekawe co mówił. Czy w ogóle coś mówił?
Podnoszę się. Ach, cholerka, boli. Tak, tym razem mówię o czteroliterowej części ciała. Człapię do kuchni po szklankę... czegoś. Podejrzewam, że w lodówce jest tylko woda. Nie jadłem nic od... Nie pamiętam od kiedy. Myślę jednak, że gdybym przymierał głodem od tygodnia, nie miałbym siły się ruszyć, więc to chyba jeszcze nie tydzień. Staję w progu i dopiero teraz zauważam zapalone światło. Co jest?
– Nie masz kawy – mówi przeglądając moje szafki. - Kubków też nie masz.
Pewnie, że nie mam, a niby po co mi one, skoro i tak nikt nie przychodzi na herbatkę?
– Są w szafce na dole – mówię automatycznie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że widzę go w mojej kuchni. - Co tu robisz?
– Czekam, aż się ockniesz – odpowiadasz. Ach, jak ja szalałem za tym twoim głosem!
– To nowość. Zwykle szybko uciekasz.
– Dzisiaj mam powód – mówi wciąż na mnie nie patrząc. Odwróć się chociaż. Spójrz na mnie.
– Co to za powód? Zostawiłeś coś, co chcesz zabrać? - pytam mając nadzieję, że nie pozbawisz mnie jedynej pamiątki po NAS w postaci skorup stłuczonego kubka, na którym kiedyś wypisaliśmy swoje imiona. Bierz wszystko, kubraczek i lodówkę, tylko nie kubek!
– Dzisiaj jest ostatni raz – mówi. Nie rozumiem. Muszę wyglądać wyjątkowo głupio, bo wyjaśnia jak dziesięciolatkowi: - Więcej nie przyjdę. Dziś jest nasz ostatni wieczór, od jutra będziesz sam.
– Ale... jest jeszcze środa. - Głos mi się łamie. Nawet ja to słyszę, więc i on musi.
– Nie przyjdę w środę.
– A w poniedziałek? - pytam z głupią nadzieją.
– Nie. Już nigdy nie przyjdę.
Jak to? Dlaczego?
– Rozumiesz?
Bosko.
– Rozumiesz co mówię?
Zdaje się, że pokręciłem głową, bo obraz przed oczami na chwilę mi się rozmył. A może to przez łzy?
– Nie zostawiaj mnie – proszę. A może... chyba mi się wydaje, że to robię, bo pół godziny później siedzę na zimnych płytkach w kuchni. Sam. Słyszę czyjś płacz, jest mi strasznie smutno i coś mnie boli. I nie, to nie jest moje ciało. To coś w środku wydziera ze mnie ostatnie siły, by złożyć je w ofierze Wielkiemu Bóstwu Żalu. Moja koszulka jest mokra od łez. Jakie to głupie płakać przez faceta. Przez człowieka, który był dla mnie całym światem.

Telefon dzwoni już od kilku minut, ale nie chce mi się wstawać, żeby odebrać. Ile już minęło? Dwa, trzy dni? Chowam się pod kołdrą. Jeszcze tylko chwilę. Dosłownie pięć minut.

Ktoś dobija się do drzwi. Słyszę jakieś głosy. Chyba ktoś się zdenerwował. Znowu walenie do drzwi. Jeszcze minutkę.

Mocne szarpnięcie wyrywa mnie z pięknego snu.
– Co ty, do jasnej cholery, wyrabiasz?! - wrzeszczy. Czy to już poniedziałek? Zaspałem do szkoły, czy co?
– Co...
– Kurwa, człowieku, myśleliśmy, że nie żyjesz!
– Mario, po co te nerwy. – Słyszę głos Marcina.
– Zamknij się i dzwoń do jego matki, zanim ona zadzwoni na policję. Powiedz jej, że nic mu nie jest.
– Dobra, dobra. - Marcin wychodzi zostawiając nas samych. Nie jest ze mną jeszcze tak źle, skoro rozbieram jeszcze co nieco z tego, co się wokół dzieje.
– Teraz przesadziłeś – mówi i odpycha moje ręce, które bez udziału mojej woli skierowały się ku niemu. No, przytul mnie, do ciężkiej cholery! Po co w ogóle przyszedłeś, skoro nie masz zamiaru tego zrobić.
– Wynoś się! - mówię, a ty robisz tę swoją minę, jakbyś chciał mnie zabić samym spojrzeniem.
– Czy ty wiesz jak twoja matka się martwiła? Od kilku dni nie mogła się z tobą skontaktować!
– A co? Ktoś umarł czy coś? - Moja matka dzwoni tylko wtedy, kiedy dzieje się coś poważnego.
– Rusz się, kretynie! - wydaje krótką komendę i otwiera szafę. - Ubieraj się i... albo nie, najpierw weź prysznic, bo cuchniesz.
– Nie! - rzucam hardo i z powrotem zakopuję się pod kołdrą. Ściąga ją ze mnie bezlitośnie i wspinas się na łóżko. - Spadaj! Co ty sobie...
Nie kończę, bo zupełnie nagle i niespodziewanie on... całuje mnie.
– Wstaniesz, to dostaniesz więcej.
Szantaż?! Nisko upadłeś. A ja jeszcze niżej, bo podnoszę się do pozycji siedzącej, za co ponownie zostaję nagrodzony całusem. Uśmiech sam pojawia się na moich ustach.
– Jeszcze? - pytam.
– Wstawaj i współpracuj to zobaczymy – uśmiecha się. Kocham ten jego uśmiech. Kocham jego pocałunki. Jego kocham, cholera!
Wstaję i z niewielką pomocą docieram do łazienki. Pilnuje mnie cały czas, żebym się przypadkiem nie utopił w wannie.
– Skóra i kości. Człowieku, chciałeś się zamorzyć głodem, czy co?
– Jaki dziś dzień?
– Sobota.
– Sobota?
– Tak, sobota, trzeciego marca. Leżałeś tu od poniedziałku, baranie. Byłem tu w środę, ale drzwi były zamknięte.
– Byłeś?
– Byłem.
– Mówiłeś, że nie przyjdziesz więcej. - Nie rozumiem. On chyba też, bo patrzy na mnie jak na wariata.
– Niby kiedy? - pyta.
– W poniedziałek – odpowiadam. Dotyka dłonią mojego czoła.
– Nie masz gorączki a bredzisz. Nie było mnie w poniedziałek, mówiłem ci przecież.
– Kiedy?
– Dzwoniłem w niedzielę. Na pewno dobrze się czujesz? - patrzy na mnie z troską. Dawno już nie widziałem tego spojrzenia.
– Kocham cię – rozpływam się pod wpływem jego obecności.
– Ja ciebie też, głupolu – śmieje się.
Zaraz, zaraz! Przecież od dawna nie jesteśmy już razem! Jak to mnie kochasz?! Nie możesz mnie kochać!
– Mariusz...

Telefon znowu dzwoni. Otwieram oczy. Całe ciało mnie boli. Sen?
Sen.
Bosko.

– Halo?
– Gdzie ty się podziewasz?! Dzwonię już piąty raz!
– Umarł ktoś, mamo?
– Co?! Zwariowałeś, żeby pytać o takie rzeczy! Oczywiście, że nikt nie umarł. Bój się Boga, dziecko, takie rzeczy mówić.
Bóg nie jest jedyną osobą, której nagle się przestraszyłem. Kurwa, samego siebie się boję.
– Więc, po co dzwonisz?
– Nie mogę już porozmawiać z własnym synem?!
– Możesz, tyle że syn nie ma nic ciekawego do powiedzenia.
– No, to niech się szanowny syn jakoś spręży i coś powie, bo chcę usłyszeć co u niego.
– Boli mnie.
– Co, kochanie?
– Serce.
– Byłeś u lekarza?
– Byłem.
– I co?
– Jest złamane.
Chwila milczenia.
– Och, kochanie.
– Wiem, wiem, czas leczy rany i tak dalej.
– Znajdziesz kogoś innego.
– Ale ja nie chcę innego, mamo.
– I jesteś pewien, ze to ten jeden jedyny?
– Jestem.
– No, to na co czekasz?! Aż ci go ktoś ukradnie?! Oj, nie tak cię wychowałam.
– I co mam niby, twoim zdaniem, zrobić?
– Walczyć, do jasnej cholery!
– Mamo!
– No, nie oburzaj się tak. W życiu trzeba mieć twardy tyłek, bo serce zwykle łatwo pęka.
– Kocham cię, mamuś!
– Ja ciebie też, więc mnie nie zawiedź. Idź teraz po tego swojego księcia.
– Już idę, mamuś, idę!
Idę!
Bosko.

Dawno nie wychodziłem z domu. Zapomniałem już, że słońce może być tak upierdliwe. Świeci mi prosto w oczy, jakby nie miało nic lepszego do roboty. Stoję pod budynkiem jego firmy. Widzi mnie przez okno. Nie wejdę do środka, nie, nie. Poczekam aż wyjdzie do mnie.
I oto jest!
– Witaj!
– Co tu robisz? - pyta znudzonym głosem.
– Śniłeś mi się – odpowiadam. - Byłeś pięknym księciem w złotej zbroi, a ja byłem cnotliwą księżniczką zamkniętą w wieży.
– Ty i cnotliwa księżniczka – śmieje się. Uwielbiam jego śmiech. - Czego chcesz? Mówiłem ci, że między nami koniec.
– Czekam w poniedziałek.
– Nie przyjdę.
– Zjedzmy razem kolację.
– Nie przyjdę!
– Ugotuję ci coś dobrego.
– Powiedziałem ci już: nie!
– W poniedziałki wcześniej kończysz, prawda? Przyjdź wcześniej.
– Nie przyjdę, czy to do ciebie nie dociera?
– To pa! Czekam! - odwracam się na pięcie i odchodzę, a jego głos goni mnie jeszcze przez chwilę. Im głośniej się zapiera, tym bardziej jestem pewien, że przyjdzie.

– Ostatni raz – powtarza po raz kolejny, siedząc na dywanie.
– Jasne, jasne, ostatni! - przytakuję rozstawiając talerze, które, ale o tym cicho sza, zakupiłem dzisiaj. - Więc, jaki on jest? Facet, dla którego mnie zostawiłeś?
– Ona.
– Ona? Olałeś mnie dla kobiety? Aż taki byłem zły?
– Nie byłeś.
– Więc dlaczego?
Milczy długo.
– Żenię się.
Talerz upada na podłogę, przez rozbiciem ratuje go tylko miękki dywan.
– Możesz powtórzyć – proszę.
– Żenię się!
– Z nią?
– Tak.
– Dlaczego?
– Pora się w końcu ustatkować, nie? W końcu mam już swoje lata i...
– Dlaczego nie ze mną? - Nie podoba mi się to. Zbiera mi się na płacz.
– Jest w ciąży. - Odwraca wzrok. Teraz się zawstydziłeś?
– Przecież ty nie lubisz dzieci – mówię głupio, tylko po to, żeby coś powiedzieć. Pewnie i tak widzi jak bardzo mnie to zabolało.
– Daj już spokój – prosi, wzdychając ciężko. - Niedługo będę ojcem, naprawdę nie potrzebuję tego teraz.
– Czego? Mnie?! - krzyczę.
– Tak, ciebie! - odpowiada krzykiem.
Dość! Tego już nie zniosę. Dziewczyna to jedno, ale dziecko? Dziecko! Przecież on nie znosisz dzieci!
– Wynoś się! - mówię i nie czekając na jego odpowiedź wychodzę z pokoju. Nie chcę cię więcej widzieć!

– Mamoo! - chlipie do słuchawki.
– Och, kochanie – mama ma już dosyć pocieszania mnie przez telefon, więc od dłuższego czasu odpowiada tylko „wszystko będzie dobrze” i „no już, już, kochanie”. Wyobrażam sobie jak przewraca oczami po każdym moim wybuchu płaczu.
– Chłopcze – mówi w końcu, zapewne porządnie wkurzona, bądź co bądź, moja matka nie należała do cierpliwych kobiet . - Weź się w garść i nie rób z siebie ślamazary! Dorosły facet, a chlipie jak gówniarz! Człowieku, nie jeden chwast na polu. Wyjdź od czasu do czasu na zewnątrz i sam zobacz. Wiesz, czytałam ostatnio taki artykuł o tym, że trzech na pięciu mężczyzn może okazać się biseksualistami, z czego jeden z nich może się okazać stuprocentowym gejem, więc sam widzisz, że jest jeszcze dla ciebie szansa!
– Kochana jesteś – rozpływam się pod dźwiękiem jej głosu. Może i nie była dla mnie tą cudowną matką, jakie często widać w amerykańskich filmach, ale zawsze matka, to matka. - Ale Mariusz jest jedyny w swoim rodzaju!
– Pieprzenie!
– Mamo! - oburzam się święcie.
– Z okazji trzeba korzystać, a ty właśnie taką dostałeś, więc zrób matce przyjemność, weź dupę w troki i zrób coś ze swoim życiem!
– Kocham cię, mamo!
Uwielbiam te niezobowiązujące rozmowy z moją mamą – jedyną kobietą, która jeszcze znosi mnie i moje dziwne usposobienie.

Tym razem wyszedłem wieczorem. Wkurzającego słońca brak! Idę ulicą i nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Jest zimno jak diabli, więc wybór mam niewielki. Mogę pójść do parku, gdzie przy odrobinie szczęścia wpadnę na chodzących parami bezkarcznych jeleni, którzy mnie spałują, zgwałcą i porzucą moje truchło w krzakach. Mogę też wpaść do jednego z nielicznych w tej okolicy barów, gdzie czeka mnie to samo, a może i więcej. O tak, homosie w tym kraju nie mają wesoło!
Idę więc dalej, przed siebie, niby na spacer niby śmierci szukając, wzdycham co chwila przeklinając swój los, kiedy nagle... czyjś chichot przerywa katowanie się własnymi myślami. Odwracam się przygotowany na to, że za moimi plecami stoi mur ze sterydowych mięśni. Kamień spadł mi z serca z głośnym łoskotem, upadając wprost na moją stopę.
– Wybacz, ale nie mogłem się powstrzymać – oznajmia metr, na moje oko, osiemdziesiąt przystojnego mężczyzny.
– Że niby taki zabawny jestem? - Powinienem się obrazić?
– Idę za tobą od kilku minut i przez ten czas westchnąłeś już dziesięć razy.
– I to takie śmieszne? - Tak, powinienem się obrazić.
– Możesz sobie wzdychać ile razy chcesz, mi to nie przeszkadza – wzrusza ramionami.
– Więc, co ci przeszkadza?
– Po prostu sposób w jaki to robisz jest dość zabawny.
– To znaczy?
– Powiedzmy, że wystarczyłoby ci dorobić długi warkocz i zamknąć w wieży i myślę, że z powodzeniem mógłbyś uchodzić za księżniczkę.
– Aż taki jestem zajebisty? - Trzeba mieć swój honor, a co?
– Nie powinieneś się tak błąkać po ulicy – mówi przystojniak.
– Nie mam nic do roboty w domu – odpowiadam.
– Mogę ci znaleźć zajęcie, jeśli chcesz? - uśmiecha się i podchodzi do mnie wolnym krokiem. Jakież to było subtelne! Mój gej radar zawył jak dziki.. No tak, prócz zboczeńców, morderców i gwałcicieli, na pustej ulicy nocą można spotkać też takie dziwne indywidua jak chętny i ponętny gej. Z naciskiem na „chętny”, mniej na „ponętny”. Okej, po prostu miałem szczęście, że trafiłem akurat na połączenie tych dwóch pojęć.
– Nie rozumiem. - Nie wiem co powiedzieć, więc udam głupka.
– Mogę sprawić, że będziesz wzdychał do mnie. - Jest już tak blisko, że jego oddech łaskocze mnie po twarzy. Jest wyższy od Mariusza... Ach, apage satan! Że też w takim momencie myślę właśnie o nim!
– Zgoda. - Co ja, właściwie robię? Pojęcia nie mam. Chyba oszalałem! Mój „książę” chwyta mnie za rękę i ciągnie za sobą, a ja tęsknie spoglądam w kierunku parku, gdzie na próżno będą na mnie czekać pijane ABS-y i kłujące krzaki. Co ja robię? I gdzie idę?
– Dokąd...
– Do mnie, księżniczko. - Mężczyzna obraca twarz w moją stronę i puszcza oczko. O matulu, na darmo będziesz się jutro do mnie dodzwaniać.

***

Opuszkami palców badam ostrożnie swoją twarz, na której, z prostych przyczyn (przy czym główna przyczyna śpi obok) widnieje szeroki uśmiech. I choć boli mnie każdy centymetr mojego, pokrzywdzonego przez los i ludzi, ciała, to z jakiegoś powodu cieszę się jak nastolatka. Nie muszę chyba mówić, że noc była pełna wrażeń? Nie powiem! Pikantne szczegóły zostawię dla siebie.
Ostrożnie obracam głowę w stronę śpiącego kochanka i po raz kolejny tego ranka (w nocy było zbyt ciemno, żeby to ocenić) stwierdzam, że jest całkiem do rzeczy.
– Gapisz się.
Podskakuję na łóżku.
Matko Boska i wszyscy święci!
– Przestraszyłeś mnie – mówię z wyrzutem.
– Przepraszam. - Mój kochanek otwiera oczy (brązowe, naprawdę urocze) i skupia na mnie wzrok. Nie wygląda na kogoś, kto dopiero co obudził się z długiego snu.
– Jak długo nie śpisz? - pytam podejrzliwie.
– Jakiś czas – uśmiecha się, a mnie zalewa fala wstydu. Znaczy się, że widział mój poranny zacierz? - Więc – przewraca się na plecy i przeciąga jak kot, a ja czuję, że ślinię się na widok jego zgrabnego ciała. Opanuj się, człowieku! Ukradkiem ocieram usta. - Kim jest Mario? - Pyta.
– Co? Kto? - Czyżbym w szale namiętności puścił nieco pary z ust?
– Twój facet?
– Ee... nie – odpowiadam. Jego przenikliwe spojrzenie wwierca się we mnie.
– Kłamiesz.
– Nie kłamię! - bronię się rękami i nogami. Przynajmniej metaforycznie.
– Kłamiesz – stwierdza z niezwykłą pewnością.
– Były – odpowiadam, bo w sumie nie ma sensu się wypierać (nim kur zapieje).
– Aha. - Mówi, odrzuca na bok swoją część kołdry i... nagi jak go Pan Bóg stworzył wstaje z łóżka. Ponownie tego ranka ukradkiem ocieram ślinę z kącika ust. Ależ mi się trafiło ciacho!
– Hip, hip, HUZAH!
– Więc – zaczynam, bo jakoś tak nie wypada milczeć w takiej sytuacji. Siadam na łóżku. - Trochę mi głupio – przyznaję szczerze. - Wpakowałem ci się tak na chatę, a nawet nie wiem jak masz na imię ani kim właściwie jesteś, chociaż o to powinienem raczej zapytać wczoraj, nie?
– Cyprian – odparł z uśmiechem zakładając bieliznę (ku mej rozpaczy). Milczałem długo i nie miałem nawet zamiaru odwdzięczać mu się tym samym, ale jego hipnotyzujące spojrzenie nie dawało mi szansy na ucieczkę.
– Ale obiecaj, że nie będziesz się śmiał! - upomniałem, bo jak większość ludzi chodzących na tej ziemi, nie jestem zadowolony z imienia, które nadał mi dziadek. Imię to pojawiało się w naszej rodzinie z częstotliwością raz na kilka pokoleń, jednak nie mogłem zanegować faktu, że istniało i działało w przeszłości, ani tego, że akurat na mnie wypadło by imię to dumnie (no, może nie aż tak dumnie) nosić.
– Okej! - Zgodził się i uśmiechnął szeroko.
– Miałeś się nie śmiać! - oburzyłem się.
– To automatyczna reakcja. Mówisz komuś, żeby się nie śmiał, co samo przez się znaczy, że powiesz coś zabawnego – wyjaśnił wzruszając ramionami.
Westchnąłem. Raz kozie, nie?
– Wit – powiedziałem niechętnie.
Cisza, która zapadła zaskoczyła nawet mnie. Cyprian patrzył na mnie z zaciekawieniem i niedowierzaniem, a ja nie wiedziałem, czy mam się zacząć śmiać sam z siebie, czy poczekać, aż on mnie wyśmieje?
– Jak? - spytał w końcu.
– Wit – powtórzyłem nieco głośniej i dużymi literami. Cyprian zmarszczył brwi w wyrazie głębokiego zamyślenia. Wiedziałem, a raczej domyślałem się, że próbuje ukryć swoje prawdziwe emocje, żeby mnie nie urazić. Widziałem też drgające lekko kąciki jego ust.
– Możesz się śmiać, jestem przyzwyczajony – przewróciłem oczami. Cyprian wybuchnął dźwięcznym śmiechem niemal natychmiast. Złapał się za brzuch i zgiął w pół. Śmiał się tak długo i tak wdzięcznie, że w końcu udzielił mi się jego dobry humor i zawtórowałem mu, choć było mi trochę głupio.
– Prze – przepraszam! - Wyjąkał ocierając policzki z łez, które popłynęły same z nadmiaru emocji. - Nie chciałem.
– Nie szkodzi, naprawdę. Ludzie zwykle tak reagują, bo to dość nietypowe imię.
– Nietypowe?! - Prychnął. - Alan może być nietypowym imieniem, albo Kevin lub Brian, ale Wit...! Czy takie imię naprawdę istnieje?
– Tak istnieje, chcesz to sprawdź w internecie. To nie jest zabawne! Ludzie o dziwnych imionach mają przerąbane!
– Kto cię tak nazwał? - spytał.
– Dziadek. Jego dziadek miał na imię Wit i podobno kilka razy przewinęło się to w przeszłości w naszej rodzinie, więc mi też się dostało – wyjaśniłem podnosząc się w końcu z wyra. Ileż można siedzieć nago pod kołdrą? - Wiem, że jest głupie.
– Nie głupie, tylko intrygujące – stwierdził Cyprian taksując mnie wzrokiem od stóp do głów, aż poczułem przyjemne mrowienie w... pewnym miejscu na południe od pasa. Ubrałem się szybko. Nie, żeby to, co robiliśmy w nocy nie było przyjemne, ale, na litość boską, nic o facecie nie wiem i wyjątkowo głupio się teraz czuję.
– Taa, jasne. - Niech mu będzie. A przed chwilą śmiał się do rozpuku.
– Wyjątkowe imię sprawia, że i ty jesteś wyjątkowy – powiedział, uśmiechnął się i wyszedł. - Znajdziesz kuchnię, nie? Czekam ze śniadaniem.
– Jasne – odparłem. Prysznic! Najlepiej zimny i to teraz zaraz.
Łazienkę znalazłem bez trudu i wziąłem szybką kąpiel. Czysty i pachnący wkroczyłem do małej kuchni, po której poruszać można się było tylko pojedynczo i bokiem, a dwie osoby robiły już tłum, a skąd wydobywały się wyjątkowo smakowite zapachy.
Mój gospodarz, z iście kocią gracją poruszający się po malutkim pomieszczeniu, na mój widok uśmiechnął się szeroko, podszedł i pocałował mnie. Tak po prostu. Jakby to była najzwyklejsza w świecie rzecz. Ot, całusek na „dzień dobry” od kochającej żonki... znaczy mężusia.
– Siadaj, jedz, a ja wskoczę pod prysznic, okej? - spytał retorycznie. A przynajmniej wydawało mi się, że to było retoryczne pytanie, bo zanim zdążyłem odpowiedzieć wyminął mnie w progu i wyszedł, po barbarzyńsku klepiąc mnie w pośladek po drodze. Nie, żeby mi się nie podobało czy coś... Usiadłem przy mikro stole, w mikro kuchni (cud, że zmieściłem się na mikro krześle stojącym między blatem a lodówką), wcisnąłem się w kącik i siedziałem tak, prawie nieruchomo, obawiając się odetchnąć głębiej albo poruszyć, by niczego nie stłuc albo przewrócić (co mogło się zdarzyć, bo jestem z natury niezdarny).
Herbatka (malinowa, swoją drogą, niezwykle aromatyczna) zdążyła już wystygnąć nim w kuchni pojawił się mój gospodarz (wysoki, ciemnooki jegomość wyjątkowo seksownie prezentujący się w spranych dżinsach i czarnym T-shircie z długimi rękawami).
– Nie tknąłeś kanapek – zdziwił się obrzucając wzrokiem talerz z ułożonymi piętrowo, kolorowymi mikro (jak cały dom) kanapkami.
Ten facet ma chyba obsesję na punkcie małych rzeczy, albo poważne kompleksy. Może wśród tych mikro mebli chce wyglądać na większego? Choć moim skromnym zdaniem naprawdę nie ma powodów do narzekań.
– Nie lubię się rządzić w nie swoim domu – odpowiedziałem. Może jestem dziwny (albo to nerwica natręctw czy insza schizofrenia) ale przeżywam niemały stres, kiedy jestem w jakimś obcym miejscu. Dlatego rzadko wychodzę z domu, w ogóle jestem raczej aspołeczny, nie lubię tłumów, niespodziewanych gości ani żadnych niespodzianek, a kiedy gdzieś wyjeżdżam cierpię na bezsenność i miewam problemy żołądkowe. Jestem na tyle dziwny, że nawet znajomi rozmawiają o mnie szeptem. Teraz się dziwię, że Mariusz wytrzymał ze mną aż tyle.
– Więc - zagadnął mój gospodarz - często zdarza ci się iść do łóżka z nieznajomymi?
Ha, ha, ha! Zabawne. No, ubaw po pachy!
– A tobie często zdarza się porywać ludzi z ulicy? - spytałem. Zaśmiał się i postawił przede mną świeżą i gorącą herbatę (tym razem zieloną z ananasem; i tym samym dowiaduję się kolejnej rzeczy o nim, mianowicie wygląda na to, że lubi owocowe herbatki). Usiadł za stołem naprzeciw mnie. Jego kolano otarło się o moje i przeszedł mnie wyjątkowo przyjemny dreszcz.
– Właściwie to wczoraj zrobiłem to po raz pierwszy – odpowiedział. - Ale miałem swoje powody.
– Wyjątkowo gówniany dzień? - zgadywałem.
– Moja dziewczyna jest w ciąży.
– Serio? Gratuluję, choć nie wyglądasz na zachwyconego. - Uśmiech, uśmiech, panowie! A mówią, że ostatnio rodzi się coraz mniej dzieci. Cholera! Żeby zapomnieć o Mariuszu wpadłem wprost w ramiona... Mariusza, tyle, że w ładniejszej wersji!
– Nie jestem ojcem Pablita – oznajmił, a ja zaśmiałem się mimowolnie. No co? Reklama jest zabawna. Przeprosiłem i spytałem:
– A kto nim jest?
– Gość, z którym chajta się moja laska – wzruszył ramionami.
Cóż za zbieg okoliczności, że jego panienka zaciążyła i wychodzi za mąż, podczas gdy mnie facet rzucił dla ciężarnej.
– A ty? - spytał, szczerze zainteresowany.
– Facet mnie rzucił, więc postanowiłem powzdychać trochę do księżyca – wyjaśniłem.
– Każdy powód dobry – kiwnął głową. - Wcinaj kanapki. A może boisz się, że cię otruję? - zapytał wpatrując się we mnie intensywnie.
– Nie jestem głodny – odparłem, niestety mój brzuch w tej samej chwili postanowił mnie okrutnie zdradzić i mikro pomieszczenie wypełnił dźwięk skręcającego się z głodu żołądka. Mój gospodarz uśmiechnął się z satysfakcją i podsunął mi talerz pod nos. Chcąc nie chcąc sięgnąłem po jedną.
– Nie krępuj się. Jeśli chcesz zrobię ci coś innego.
– Nie, nie! Kanapki wystarczą! - zapewniłem i już podniosłem rękę do ust, by wziąć mikro kęs, kiedy Cyprian chwycił mnie za nadgarstek. Podniósł się ze swojego miejsca, przechylił nad stołem i wpatrując się we mnie tym ognistym wzrokiem, spytał:
– A może chciałbyś, żebym cię nakarmił?

***


Po raz kolejny leżę na plecach w niemiłosiernie skotłowanej pościeli, w nie swoim łóżku.
Mój kochanek (przed chwileczką wyszedł odebrać telefon) jest wysoki i przystojny, a poza tym jest chyba akrobatą. Dlaczego tak myślę? Bo zwyobracał mnie na wszystkie strony tak, że bolą mnie mięśnie, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Czuję się jak ta zakonnica z dowcipu: w końcu porządnie, do syta i bez grzechu. No, może prócz tego ostatniego.
Sięgam po moją komórkę. Szlag! Trzynaście nieodebranych połączeń.
Wybieram numer szykując się na wojnę.
– No proszę, a któż to zaszczycił mnie telefonem – odzywa się matka wyjątkowo spokojnym tonem.
– Przepraszam, ale coś mi wypadło i nie mogłem odebrać – usprawiedliwiam się od razu.
– Coś czy ktoś?
Że też ta kobieta jest taka domyślna.
– Ktoś – odpowiadam.
– Trzyma cię jako zakładnika?
– Nie. Dlaczego miałby?
– Bo to byłaby najlepsza wymówka na nieodbieranie moich telefonów.
Oho, jest wkurzona.
– Odpuść mi, mamo! Byłem grzeczny.
Wzdycha ciężko.
– Jesteś w domu? - pyta.
– Jeszcze nie.
– Więc jak będziesz to zadzwoń, ty szatański pomiocie!
Parskam śmiechem. Cała ona.
– Dobrze, mamuś. Kocham cię! - Przerywam szybko połączenie, bo oto w progu staje mój gospodarz ze zniewalającym uśmiechem.
– Chyba znów muszę cię przeprosić – wzdycha.
– Za co?
– Za to, że nie dałem ci dokończyć śniadania.
– Nie szkodzi.
Dostałem coś lepszego od kanapek.
– Muszę iść – mówię, ale nie ruszam się z miejsca. Z dwóch powodów: po pierwsze nie mogę się ruszyć, bo wszystko mnie boli; po drugie - wcale nie chcę.
– Spieszy ci się gdzieś? - pyta Cyprian, chyba trochę zawiedziony.
– Właściwie to nie, ale czuję, że powinienem iść zanim się zadomowię – żartuję. Nie śmieje się. Zły znak.
– Okej – mówi i już teraz muszę się podnieść. Ubieram się, czując na sobie jego wzrok. Nie zatrzymuje mnie. Zanim się obejrzałem stałem już przy drzwiach.
– Eee... - Elokwencją to ja nie grzeszę. Na szczęście, albo nieszczęście, Cyprian ratuje mnie z opałów, wpychając co prawda w jeszcze większe, gdyż łapie mnie za kołnierz płaszcza, przyciąga do siebie i całuje. Noż kurna! Facet, co z tobą?! Wszystkich gości tak bezpardonowo traktujesz, czy tylko tych nieznajomych, których wciągasz do łóżka prosto z ulicy?!
– Zapamiętaj adres – mówi z uśmiechem.
– Raczej już nie przyjdę – odpowiadam.
– Przyjdziesz – stwierdza pewnie i już wiem, że nie mam nic do gadania, bo sam mam ochotę jeszcze kiedyś tu wrócić. Ba! Wcale nie chcę wychodzić!
A jednak to właśnie robię. Drzwi się za mną zamykają, a ja wzdycham jak księżniczka zamknięta w zamku.
Ale skoro już jestem za progiem, to teraz do domu, marsz!