To ja, elf 1
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 09 2012 09:21:35
Wpół do piątej rano. Otworzył zaspane oczy i na oślep pomacał w poszukiwaniu natarczywego budzika. Wcisnął przycisk i z ulgą powrócił do marzeń sennych. Wiedział, że to odwlecze to co nieuniknione tylko o 9 minut, ale lepsze to niż nic. 9 minut więcej przyjemności. Głupie 9 minut, dlaczego nie 10? Co za debil ustawił tak idiotycznie dosypkę w budziku? Kiedy irytujący dzwonek budzika znowu się odezwał, westchnął i ciężko podniósł się z łóżka. Jeszcze prawie śpiąc powlókł się do łazienki. Zęby umył prawie odruchowo, potem wszedł pod prysznic, po drodze obijając się o ścianki kabiny. Powinien wziąć zimny prysznic, żeby się obudzić, ale on nie cierpiał zimnego prysznica z samego rana, co innego latem, po gorącym dniu, dla ochłody. Puścił więc ciepłą wodą i pozwalał jej lecieć po całym cieple, powoli rozbudzając zaspane ciało. Chętnie postałby sobie tak jeszcze jakiś czas, ale świadomość, że później musiałby płacić kurewsko wysoki rachunek za wodę oraz fakt, ze jednak musi dzisiaj jeszcze dotrzeć do roboty, wygoniły go spod prysznica. Chociaż woda trochę go obudziła, to i tak pod oczami czuł jeszcze piasek. Wszystko przez to, że znowu siedział do pierwszej w nocy przy komputerze. Westchnął ciężko i zabrał się za golenie. Na szczęście udało mu się nie zaciąć. Jeszcze trochę, a pewnie będzie mógł się golić nawet z zamkniętymi oczami. Kawa do śniadania w ogóle go nie rozbudziła, tylko poparzyła język. W końcu wyszykował się i wyszedł z domu. Teraz jeszcze tylko podróż do roboty, odwalić swoje obowiązki i święty spokój przez tą niewielką resztkę dnia jaka mu zostaje zazwyczaj.
Marek nie lubił wstawać tak wcześnie rano, niestety musiał, jeśli chciał dotrzeć do roboty na czas. Mieszkanie w Legionowie miało właściwie same wady, ale niestety tylko tutaj mógł kupić mieszkanie, warszawskie ceny były dla niego zabójcze. Ceną za to była codzienna mordęga z dojeżdżaniem do roboty i konieczność przebijania się przez całą Warszawę. Niestety infrastruktura transportowa w okolicach Legionowa i Jabłonny była tak kiepska, że był zmuszony dogadać się z kierownikiem, żeby pozwolił mu pracować o siódmej do piętnastej. Nigdy nie mógł dotrzeć na ósmą, a to przez te cholerne korki w Jabłonnie.
Nie lubił też jechać na stojąco, bo wtedy nie dość, że musiał pilnować żeby nie stracić równowagi i mamrotać co chwila „przepraszam”, jakby to była jego wina, ze wszyscy się na niego pchają, to na dodatek nie mógł sobie podrzemać, a Marek lubił drzemać. Niestety, o której godzinie by nie jechał, autobus zawsze był pełen, nie było żadnego wolnego miejsca. Jeszcze kiedy pętla autobusowa była tylko jeden przystanek dalej, szansa na miejsce siedzące zawsze jakaś była, mniejsza lub większa, ale była. Niestety odkąd wydłużyli trasę i zlikwidowali drugą linię kursująca przez Legionowo, siedzące miejsca można było jedynie uświadczyć w dni wolne od pracy, albo takie, w które ludzie zazwyczaj brali sobie wolne, żeby, wykorzystując różne święta, zrobić sobie jak najdłuższy weekend. Wykombinował więc sposób na siedzące miejsce, który wymagał od niego tylko tego, żeby wstał pół godziny wcześniej. Za to mógł sobie siedzieć całą drogę i spokojnie drzemać, co dużo dawało, biorąc pod uwagę, że do Warszawy, miał całe trzy kwadranse. Jaki to był sposób? Postanowił z samego rana jechać w odwrotnym kierunku. Pętla autobusowa była raptem pięć przystanków dalej, dziesięć minut stania autobusu na pętli i jechał dalej, tym razem we właściwym kierunku, a Marek miał siedzące miejsce i mógł sobie spokojnie drzemać, co dawało mu dodatkową godzinę, a jeśli były korki, to nawet więcej. więcej ponieważ musiał dojeżdżać do pętli na drugim końcu trasy, żeby przesiąść się w kolejny autobus, więc nie bał się, że przegapi swój przystanek.
Tego feralnego dnia wsiadł po swojemu w autobus i od razu zamknął oczy. Czuł, że ludzie wsiadają i że autobus jedzie i nic więcej mu nie trzeba był. Nawet nie zauważył kiedy dochodzące do niego odgłosy zmieniły się w senne majaki. W pewnym momencie ocknął się i stwierdził, ze autobus stoi z wyłączonym silnikiem. Cholera, znowu nikt go nie obudził! No cóż, czasami zdarzali się pasażerowie, którzy na końcowym przystanku budzili, ale zazwyczaj wszyscy olewali śpiących. Poderwał się jak oparzony i wyskoczył z autobusu. Jeszcze był w powietrzu, gdy drzwi nagle się zamknęły, omal go nie przytrzaskując i autobus ruszył. Rzucił pod nosem niecenzuralne słowo. Ni cóż, zdarzają się chamscy kierowcy. Przeciągnął się powoli. O tak, ta godzinka drzemania dużo dała, czuł się teraz kompletnie obudzony. Chciał ruszyć do kolejnego autobusu, gdy nagle przystanął zdezorientowany. To nie była pętla autobusowa! To był jakiś pieprzony las! Uszczypnął się mocno, niestety nic to nie pomogło, sen trwał dalej. Bo z pewnością to był sen. To musiał być sen, innej możliwości nie było. Znaczy, że jeszcze jechał tym cholernym autobusem. A skoro tak, to znaczy, że może sobie jeszcze pośnić ten dziwny sen. Tylko co on ma tutaj robić? Nie miał bladego pojęcia. Rozejrzał się w koło. Jak okiem sięgnąć, wszędzie dookoła ciągnął się las. Westchnął i ruszył przed siebie, bez żadnego konkretnego celu. Szedł nie wiadomo jak długo, przez cały czas rozglądając się na boki, z nadzieją, że dojrzy jakieś oznaki życia. Niestety wszędzie widział tylko drzewa. W końcu las się skończył i wyszedł na jakąś drogę. Wprawdzie dość szeroką i w miarę utwardzoną, niestety piaszczystą i najprawdopodobniej leśną, bo po drugiej stronie drogi można był zauważyć kolejny las. Ponieważ i tak nie wiedział dokąd idzie, wiec bez różnicy będzie w która stronę pójdzie. Wybrał lewo. Ruszył pogwizdując wesoło, z rękami w kieszeni. Szedł sobie powoli, aż w pewnym momencie dotarł do skrzyżowania z kolejną drogą. Ty, razem musiała to być jakaś główniejsza, bo była jeszcze szersza, no i po drugiej jej stronie nie było już lasu. Już miał ruszyć dalej, gdy nagle do jego uszu doleciały jakieś głosy. Zaciekawiony spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył biegnących ludzi. I chociaż nie rozróżniał wykrzykiwanych przez nich słów, to jednak bez problemu zrozumiał, że nie są one zbyt miłe. Nie chciał pakować się w żadne kłopoty, więc szybko schował się za najbliższymi krzakami i czekał aż ludzie przebiegną obok niego, żeby mógł spokojnie ość swoją drogą. Niestety zamiast ludzi zobaczył jakieś, na oko sześcioletnie dziecko. Biegło jak oszalałe, ciężko dysząc i co chwila oglądając się z siebie z paniką w oczach. Miało na sobie dziwne ubranie, jakby grało w jakimś średniowiecznym filmie proste spodnie z jakiegoś materiału, koszula z szerokimi rękawami, wiązana pod szyją i buty, bardziej przypominające góralskie kierpce niż normalne obuwie. W pewnym momencie dziecko upadło. Próbowało się podnieść, lecz widać było, że jest już na granicy sił. A gniewne głosy wciąż się przybliżały. Markowi przyszła do głowy absurdalna myśl, że ci ludzie próbują złapać to dziecko! Jednak po chwili stwierdził, że to jednak nie jest absurdalna myśl, a jedyne sensowne rozwiązanie. Tylko co im to biedne dziecko zawiniło? Nie zastanawiając się dłużej, wyskoczył z krzaków i podbiegł do dziecka, które cały czas próbowało się podnieść i biec dalej, lecz co chwila upadało ze zmęczenia. Kiedy go zobaczyło, krzyknęło przerażone i znowu próbowało się podnieść, lecz zmęczone ciało odmawiało mu posłuszeństwa.
- Nie bój się, nic ci nie zrobię – powiedział Marek łapiąc dziecko za ramię, żeby pomóc mu wstać, na co dziecko tylko krzyknęło przeraźliwie, a strach w jego oczach jeszcze się zwiększył.
Marek chciał jeszcze coś powiedzieć, gdy nagle usłyszał jakiś furkot i tuż obok jego nogi, rozrywając spodnie, wbiła się w ziemię strzała. Syknął czując pieczenie w nodze. Co jest? Przecież to sen, wiec żadna rana nie powinna boleć! Niestety nie dane mu było się dłużej nad tym zastanawiać, gdyż kolejna strzała wbiła się w ziemię, przelatując niebezpiecznie blisko jego twarzy. O nie, kurwa, tak to my się nie będziemy bawić! Wziął na ręce wyrywające się wciąż i krzyczące przeraźliwie dziecko i zaczął uciekać. Na szczęście był wypoczęty i na szczęście nie miał problemów z kondycją, więc jeśli dobrze się przyłoży, to może uda mu się uciec. Jedyny problem stanowiło to wyrywające się wciąż dziecko. Bojąc się, że w końcu uda mu się uwolnić i zrobić krzywdę podczas ucieczki, objął je jeszcze mocniej. Biegł tak jakiś czas, niestety mimo iż przebierał nogami najszybciej jak mógł, ludzie wciąż byli za nim. Powoli zaczynało mu brakować oddechu. Nagle przystanął. Na drodze przed nim, jakieś kilkadziesiąt metrów dalej stał rosły mężczyzna. Ponieważ tylko stał, więc Marek nie był pewien jego intencji. Zdezorientowany nie wiedział co robić, z jednej strony wściekli ludzie, którzy chcą zabić to dziecko, a przy okazji i jego, a z drugiej mężczyzna, który nie wiadomo czego chce. Nagle mężczyzna poruszył się. Błyskawicznym ruchem ściągnął z pleców łuk i wypuścił strzałę. Zanim Marek zdążył zareagować, strzała przeleciała tuż obok jego ucha. Kurwa! Ten też chce go zabić? Dlaczego? Co on im takiego zrobił? Odwrócił się w bok, mając nadzieję, że w lesie zgubi napastników, gdy nagle poczuł ogromny ból na plecach. Z tego bólu aż wypuścił dziecko z rąk i wrzasnął przeraźliwie. Ból był tak okropny, jakby tysiąc bestii obdzierało cię ze skóry i odbierało wszystkie zmysły. Padł na ziemię bez życia.
Kiedy odzyskał zmysły, stwierdził, że jest ciemno, a on leży na jakimś łóżku. A wiec to był jednak tylko sen, łącznie z tym, że wstał do roboty. Odetchnął z ulgą. Całe szczęście. Nie chciałby żeby coś takiego śniło mu się jeszcze raz, a tym bardziej spotkało naprawdę. To kurewsko bolało. Ciekawe która to godzina. Niestety było zbyt ciemno żeby cokolwiek dostrzec. Trzeba by się podnieść i poszukać komórkę, przecież nie może spóźnić się do roboty. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że leży na brzuchu, co raczej mu się nigdy nie zdarzało. Podniósł się i opadł powrotem, wyjąc z bólu, a przed oczami zaczęły mu latać czarne plamy.
- Nie ruszaj się, proszę, inaczej rany znowu się otworzą – usłyszał nagle czyjś spokojny głos.
Rany? Jakie, kurwa rany?!
- Kim jesteś? I gdzie ja jestem, do cholery? – wychrypiał, próbując przeczekać ten ogromny ból.
- Nie martw się, jesteś bezpieczny – odparł ten sam spokojny głos.
- Co się ze mną stało? Dlaczego plecy mnie tak bolą?
- Dostałeś potężnym ognistym zaklęciem. Cud, że przeżyłeś – odparł głos. – Powinieneś być martwy, to jedno z najpotężniejszych zaklęć. Pięć dni leżałeś bez życia. Widocznie bogini Luna obdarzyła cię swoją łaską, że przeżyłeś ten atak.
Jaki atak?! Jakie zaklęcie?! Co za bogini?! Czyżby ten sen jeszcze trwał?!
- Gdzie ja jestem? – wystękał. – Kim ty jesteś i o czym ty mówisz?
- Wszystko ci powiem, ale później, teraz śpij. Potrzebujesz sił, by twoje rany się wyleczyły.
Marek chciał się podnieść, lecz znowu poczuł ten okropny ból w plecach, aż przymknął oczy. Kiedy je otworzył, zobaczył niewielka miseczkę z jakimś dziwnym płynem, trzymaną przez jakąś rękę o długich i smukłych palcach.
- Wypij, to pomoże ci zasnąć – powiedział głos.
- Nie chcę – warknął.
Nagle poczuł jak coś podnosi mu głowę i siłą wlewa płyn z miseczki do ust. I chociaż pluł i próbował się wyrywać, to jednak przeciwnik wygrał, mając za sprzymierzeńca ból rozszarpujący jego plecy. W końcu miska z płynem zniknęła. Już miał dosadnie powiedzieć co o tym wszystkim myśli, gdy nagle poczuł jak ogarnia go dziwna senność. Chwilę potem spał.
Kiedy się obudził był dzień. Próbował się podnieść, lecz plecy znowu odezwały się tym okropnym bólem. Cholera, a wiec to mu się nie przyśniło. Kurwa, co jest grane?! Skoro nie może się ruszać, to może chociaż może będzie w stanie obejrzeć okolicę. Otworzył oczy i wytężył wzrok. I zobaczył wnętrze jakiejś wiejskiej chaty, czyli prosty drewniany stół, kominek z paleniskiem, kilka prostych krzeseł przy stole, jakiś, równie prosty regał z naczyniami i duża prosta skrzynia stojąca pod ścianą. Gdzie on jest?
Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Ponieważ były one poza zasięgiem jego wzroku, a nie chciał znowu doświadczać tego okropnego bólu, więc czekał aż ten ktoś, kto właśnie wszedł do środka, pokaże się w jego polu widzenia. W końcu doczekał się. Zobaczył mężczyznę koło czterdziestki o prostych blond włosach do ramion, w długiej białej tunice z rozszerzanymi rękawami i delikatnymi motywami liści na ich obrzeżach. Tym, co zaskoczyło Marka były uszy mężczyzny, smukłe i szpiczaste.
- Witaj, jestem Tahnir – odezwał się mężczyzna melodyjnym głosem, z uśmiechem na twarzy. – Jestem medykiem. Jak się czujesz?
- Gdzie ja jestem? Czy to wciąż jest sen?
- Jesteś w naszej wiosce. Jeśli tak ci wygodniej, to możesz to traktować jak sen. Chcesz może pić? – mężczyzna podszedł do stołu i ze stojącego na nim dzbana nalał jakiegoś płynu do niewielkiej miseczki, po czym kucnął przy łóżku. Z bliska wydawał się jeszcze przystojniejszy, a te dziwne elfie uszy nawet dodawały mu uroku. – Chcesz pić? – powtórzył pytanie i podsunął pod usta Marka miseczkę, a widząc jego zaciśnięte usta roześmiał się i dodał: - Nie musisz się obawiać, tym razem to zwykła woda. - Marek popatrzył na niego nieufnie. – Obiecuję, ze nie będę cię już więcej usypiać. Nie ma już takiej potrzeby.
Marek postanowił zaryzykować i zaufać temu dziwnemu mężczyźnie. Rozluźnił usta i ostrożnie wyciągnął szyję. Tahnir pomógł mu się napić, ostrożnie przytrzymując mu głowę, po czym odstawił miseczkę na stojący przy łóżku niewielki stoliczek.
- Dzięki – mruknął Marek.
- Nie ma za co. – Tahnir uśmiechnął się. – Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- Dlaczego moje plecy tak mnie bolą?
- Jak ci mówiłem w nocy, oberwałeś potężnym ognistym zaklęciem.
- O czym ty mówisz? Jakim zaklęciem? – zdenerwował się z lekka.
Tahnir usiadł na podłodze, tak żeby Marek mógł go widzieć.
- Niektórzy ludzie posługują się zakazaną magią i wykorzystują ją przeciwko nam, elfom.
- Elfom? – zdumiał się. – To one jednak są prawdziwe? – Powoli wyciągnął rękę by dotknąć tych dziwnych tahnirowych uszu.
- Oczywiście – mężczyzna uśmiechnął się ciepło i cierpliwie pozwalał Markowi ciągnąć się za ucho. – Łaskoczesz.
- Wybacz, nie chciałem – zabrał szybko rękę, co przypłacił piekącym bólem w okolicy łopatki.
- Lepiej uważaj, bo rany ci się znowu otworzą – powiedział spokojnie Tahnir i wstał. Wrócił po chwili z jakimś naczyniem wypełnionym dziwną zieloną cieczą. Postawił je na stoliku przy łóżku, po czym pochylił się nad Markiem. Chłopak czuł, jak elf zdejmuje mu coś z pleców, potem usłyszał jakiś plask, jakby coś mokrego spadło na podłogę. W następnej chwili Tahnir wziął jakąś szmatę, zamoczył w tej dziwnej cieczy i ostrożnie rozłożył na plecach Marka. Chłopak poczuł przyjemny chłód i ból jakby trochę zelżał. – To lek, który pomoże zagoić twoje rany. Niestety zostaną po nich blizny.
- Jakoś to przeżyję – mruknął. – Tylko dlaczego ci ludzie chcieli mnie zabić? Przecież nic im nie zrobiłem.
- Nie ciebie chcieli zabić, tylko to dziecko, które …
- CO?! – Marek aż poderwał się z łóżka, a w następnej chwili leżał wtulając twarz w poduszkę i klnąc od ogromnego bólu.
- Prosiłem, żebyś się nie ruszał – powiedział łagodnie Tahnir.
- Zabić dziecko… - wyszeptał. – Jak okrutnym trzeba być, by zabić niewinne dziecko? – zapytał, a dziwny żal ścisnął gardło.
- No cóż, niektórzy ludzie tacy są – odparł cicho medyk. – Na szczęście nie udało im się zabić tego dziecka.
- Nie? – Marek spojrzał na elfa z nadzieją w oczach.
- Nie. Dzięki tobie pomoc nadeszła na czas.
- To dobrze – Marek odetchnął z ulgą. Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie zdążył.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi i czyjś głos zapytał:
- Co z nim?
Głos był z całą stanowczością męski, jednak był przyjemnie dźwięczny i łagodny, mimo wyczuwalnej szorstkości.
- O, Malnih – Tahnir wyraźnie się ucieszył. – Właśnie się ocknął.
- To dobrze, Lilitien chciałaby się z nim zobaczyć.
- Nie widzę problemu – Tahnir uśmiechnął się. – Możesz ją wprowadzić.
Marek usłyszał kolejne skrzypnięcie drzwi, a po chwili w jego polu widzenia pojawiły się męskie nogi z chowającym się za nim dzieckiem. Marek rozpoznał to dziecko, które spotkał na drodze. A więc żyje! Uśmiechnął się ciepło i wyciągnął w jego stronę rękę. Dziecko przeraziło się i schowało jeszcze bardziej.
- Musisz jej wybaczyć – odezwał się Tahnir – ale boi się ludzi po tym jak widziała jak zabili jej rodziców.
- Przepraszam – wyszeptał dziwnie nieswój Marek, powoli cofając rękę.
- Nie przepraszaj, to nie ty ich zabiłeś – odparł medyk.
- Ale jestem człowiekiem. Przepraszam za to, chociaż wiem, że to nie przywróci życia jej rodzicom.
- Jesteś pierwszym człowiekiem, który powiedział coś takiego – powiedział zdumionym głosem Tahnir. – Do tej pory, nawet ci, którzy nam sprzyjają, mówili: ”współczujemy wam, ale ludzie też giną z waszych rąk, więc nie powinniście oczekiwać, ze będzie nam przykro”.
- To okrutne.
- Zgadza się, okrutne, ale niestety takie są stosunki między ludźmi a elfami. Strasznie skomplikowane. Kiedyś ci o nich opowiem, teraz powinieneś odpoczywać, by twoje rany się szybko zagoiły. A ty, Lilitien, uciekaj już. Jak widzisz, twój wybawca żyje.
Dziewczynka skinęła nieśmiało głową i ruszyła do drzwi, a za nią tajemniczy właściciel nóg i tego przyjemnego dla ucha głosu. Nagle dziewczynka zatrzymała się, podbiegła do Marka i pocałowała go w policzek, po czym wybiegła z chaty, goniona śmiechem Tahnira i zdumionym spojrzeniem markowych oczu.
- To chyba był jej sposób na podziękowanie – stwierdził Tahnir
Marek roześmiał się.
- Możesz mi opowiedzieć coś więcej o waszych stosunkach z ludźmi? Wiesz, nie chciałbym okazać się ignorantem, gdy ktoś mnie o coś zapyta…
Tahnir wziął jedno z krzeseł i przysunął do łóżka
- Od czego by tu zacząć? Widzisz, są trzy rodzaje elfów…
- Znaczy klany? – przerwał Marek
- Nie, nie klany, raczej grupy. Pierwsza z nich to te elfy, które są przeciwne kontaktom z ludźmi. Ci toczą z nimi wojny na wszelkie możliwe sposoby. Mówią na siebie Jedyni Obdarzeni. Potem są elfy, które są neutralne wobec ludzi, starają się z nimi nie zadawać, jednakże kiedy ich ścieżki się zejdą się, wszystko zależy od okoliczności. Kolejna grupa, to elfy, które współżyją z ludźmi. Jedyni Obdarzeni gardzą nimi, albowiem uważają, że się sprzedają, robiąc z siebie sługusów ludzi. Faktem jest, że ci najczęściej wykonują najgorsze prace. Można nawet powiedzieć, że ludzie się nimi wysługują.
- Przykro to słyszeć.
- Nie powinno ci być przykro. Każdy sam wybiera swój los. My elfy jesteśmy w stanie przetrwać bez pomocy ludzi. Tak samo ludzie mogą żyć bez nas, więc to tylko nasza decyzja którą z dróg pójdziemy – odparł Tahnir spokojnie.
- A wy, znaczy wy wszyscy tutaj… - zawahał się.
- W tej wiosce? – podpowiedział medyk.
- … w tej wiosce, do której grupy należycie?
- Do tych neutralnych. Nasza wioska leży głęboko w leśnych ostępach i żaden człowiek nie jest tu w stanie dotrzeć bez elfickiego przewodnika. Na szczęście pozostałe grupy szanują naszą decyzję i nie przyprowadzają do nas ludzi, ani też nie atakują ich na naszych ziemiach. Także my, chociaż nie podzielamy ich poglądów, to jednak szanujemy ich decyzje i nie wtrącamy się. Chociaż czasami musimy podejmować drastyczne decyzje – dodał posępnym głosem i wyraźnie zasępił się – tak jak w przypadku Lilitien. Jej ojciec był jednym z głównych Obdarzonych, najbardziej zagorzałym i fanatycznym przeciwnikiem ludzi. Poprzez swoje decyzje stał się najbardziej poszukiwanym elfem. Niestety był zbyt pewny siebie i w końcu ludziom udało się go podejść i zabić. Jakimś cudem Lilitien udało się uciec, jednak gdyby nie ty, ją też by zabili. Pojawiłeś się w momencie kiedy zaczynała tracić siły. Wprawdzie wysłaliśmy jednego z naszych najlepszych łuczników, ale dowiedzieliśmy się o wszystkim zbyt późno. Dzięki temu, że wziąłeś ją na ręce i zacząłeś uciekać, Malnih zyskał dodatkowe sekundy i dotarł tam na czas. Niestety okazało się iż był tam dość potężny mag i zanim dosięgła go strzała Malniha, zdążył wypuścić w twoją stronę najpotężniejsze z zakazanych ognistych zaklęć.
- Zabiliście go?
- Nie było innego wyjścia. Gdyby Malnih go nie zabił, mógłby swoją magią wyrządzić jeszcze więcej szkód. Używał zakazanej magii, którą my elfy odrzuciliśmy przed wiekami, gdyż była zbyt mroczna i niosła ze sobą tylko śmierć i cierpienie. Nawet Jedyni Oświeceni się od niej odcięli. Niestety ludzie nie mieli takich skrupułów jak my i wykorzystali zakazaną magię do swoich celów.
- Po raz kolejny żałuje, że jestem człowiekiem – mruknął Marek.
Tahnir uśmiechnął się ciepło.
- Nie żałuj czegoś, co nie było twoim dziełem. Żaden elf nie będzie miał do ciebie o to pretensji. Wszyscy doskonale rozumiemy, że nie możesz odpowiadać za czyny twojego gatunku, tak samo jak my, neutralni, nie możemy odpowiadać za czyny Jedynych Oświeconych.
- Jednego w tym wszystkim nie rozumiem – mruknął Marek, chcąc zmienić, jego zdaniem, niewygodny temat.
- Czego?
- Mówisz, ze ten ich kapłan użył najpotężniejszego ognistego zaklęcia. Skoro tak, to chyba powinienem być martwy, nie? Jakim więc cudem ja żyję?
- Niestety nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie – Tahnir westchnął. – Jesteś pierwszym, o którym wiem, co przeżył to zaklęcie. Chociaż na początku, kiedy Malnih się przyniósł, myśleliśmy, żeś martwy. Pięć dni leżałeś bez życia. Jesteś interesującym człowiekiem, nie zdziwiłbym się gdyby się okazało, że masz w sobie jakąś magię.
- Ja i magia? Bzdura – prychnął Marek.
- Nie bądź taki pewny. Tu wszystko jest możliwe. Ale, ale, ja tu cię zagaduję, a ty pewnie głodny jesteś?
- Niespecjalnie – odparł zgodnie z prawdą, bo przecież żołądek w ogóle o nic się nie upominał.
- Mimo wszystko jednak poproszę którąś z kobiet, żeby przyniosła ci coś do jedzenia.
- To wy macie kobiety? – zapytał idiotycznie Marek, na co Tahnir roześmiał się.
- Mamy, niektóre nawet całkiem przystojne. – Po czym wyszedł z chaty.
Długo nie trwało, jak Marek usłyszał skrzypniecie drzwi, a chwilę potem w polu jego widzenia pojawiła się kobieta z jakąś miską. Marek musiał przyznać, że była całkiem przystojna. Długie czarne włosy Częściowo spięte na czubku głowy, spływały na piersi zasłonięte krótką, nie zakrywającą nawet pępka, bluzą, sznurowaną na szyi. Do tego długa do kostek spódnica, a wszystko to w kolorze zgniłej zieleni. Do tego ozdobne pierścienie na ramionach i brzęczące bransoletki na nadgarstkach.
- Witaj – uśmiechnęła się. – Jestem Manali. Tahnir powiedział, że chcesz jeść
- Podobno – mruknął Marek na co elfka zaśmiała się.
- Tahnir powiedział, że jeszcze przez jakiś czas nie powinieneś się ruszać, więc chyba będę musiała cię nakarmić.
- Nie mam nic przeciwko – Marek uśmiechnął się.
Manali odwzajemniła uśmiech i usiadła na podłodze.
- Mam nadzieję, że będzie ci smakowało i nie będzie za gorące. Jakby tak nie było, to mów śmiało. – Po czym zaczęła powoli karmić Marka.
Po skończonym posiłku Manali wyszła, a wrócił Tahnir. Jeszcze przez chwilę porozmawiał z Markiem, zmienił „opatrunek” na plecach i wyszedł po cichu, widząc, że pacjent robi się coraz bardziej senny. Marek nie miał nic przeciwko temu, by się trochę przespać. Obiad był tak syty, że sam jeden wystarczył by rozleniwić człowieka, jeszcze wszystko co dzisiaj usłyszał…. Zanim zasnął zdążył jeszcze pomyśleć, że całkiem dziwny jest ten jego sen, ale nie miał nic przeciwko i skoro nie może się teraz obudzić, to spróbuje się nieźle bawić.