Dzieci boga granic 20
Dodane przez Aquarius dnia Marca 31 2012 09:12:31
20.

Nadeszło lato szóstego roku panowania Rijesha, zwanego Władcą Ciemności. Gorące i duszne, suche lato, niektórzy mówili, że równie upalne i suche, jak to, które zaczęło wielką suszę przed trzystu laty. Tę suszę, która plemiona Wielkiego Stepu wygnała na zachód, ku żyznym ziemiom Karanesse, ku wilgotnej, lesistej dolinie rzeki Avalay. Nadeszło lato, a wraz z nim nadeszła z dawna oczekiwana wieść: od stepu zmierzali na zachód koczownicy Jyrgala, z Shanai’ar nadciągała doskonale wyszkolona armia smokowców, Dallejscy patrycjusze i kupce otwarli kiesy. Wojna wybuchała na nowo.
Właściwie wojna nie skończyła się, nie przerwano jej nigdy. Przez ostatnie trzy lata Jyrgal i podległa mu plemiona wyprawiały się na wschód, ku krainom za Smoczymi Górami, krainom żółtych ludzi, rodaków Lanfeia. Ze wschodu dochodziły wieści o przełamaniu legendarnego Muru Dwunastu Smoków, o nowych zdobyczach, o posłach prastarego cesarstwa wysłanych do Jyrgala, a później i do Rijesha.
Także Urhan nie pozostawało bierne. Dawno już dokończono nowe mury, wykuto nową broń dla żołnierzy, zbudowano balisty i katapulty, które miałby by bronić miasta w wypadku oblężenia. Także i zachodni sąsiedzi zbroili się: zwiadowcy donosili o nowych fortach wznoszonych na pograniczu, o odbudowywanych starych wieżach strażniczych. Szpiedzy mówili, że na dworze Alanora, karaneskiego króla ścierają się frakcje: pograniczni baronowie pragnęli rozpocząć wojnę już teraz, rosnący we wpływy aurieniccy rycerze czekali na oficjalną decyzję o świętej wojnie. Teokrata Salvei, Wielki Mistrz Zakonu Mieczy Światłości czekał tylko na sojuszników.
W Lavii zmieniła się władza: mówiono, że kniahini-wiedźma Nadzieja została zdetronizowana i wygnana przez własną siostrę, lub też, że oślepiona umiera w lochu. Lavijczycy nie raz byli ofiarami najazdów ze stepu, lecz bliżej znajdowała się Dolna Lavia, księstwo zhołdowane Karanesse. Tamtejsi kniaziowie, karanescy z kultury, lavijscy z krwi, sami postanowili zająć się zagrożeniem ze stepu i pogranicze między Lavią, stepem i Karanesse płonęło regularnie.
Z zamieszania korzystały rozbójnicze bandy, pokrewne tej, której przewodził Murad. W nich wszyscy byli sobie równi, wszyscy byli banitami i sami mogliby twierdzić, że podlegają Akriasowi, choć opiekował się nimi prędzej akriasowy brat Harandan, oszust, łajdak i zdrajca, kochanek Czerwonej Pani. Akrias i Harandan grają w kości na pograniczu, mawiano często. I którykolwiek z braci wygra, źle się sprawa skończy.
Przez te trzy lata Kekhart często zbierał swoich podkomendnych i wyruszał na północ, na lavijskie pogranicze, próbując uspokoić chaos i odwlec nieuchronną wojnę do momentu, gdy Rijesh wyda ostateczną decyzję o wyprawie na zachód.
Raz starli się z elfami: u północnych granic Avallenre, przy Wodospadach Galriana. Nie dotarli co prawda do samego elfiego zamku wzniesionego przy wodospadach, lecz widzieli go z oddali: niewielka twierdza, wzniesiona na stromej skale ponad spienioną wodą. Zdobyć taką można by tylko głodem lub zdradą.
Elfia księżna, kuzynka królewska, często wysyłała na pogranicze swoich zwiadowców, a gdy ci zauważyli orków którzy nieopatrznie zbliżyli się do granic elfiej domeny, donieśli jej o tym. Księżna odziana w srebrną, zdobioną błękitem zbroję sama wyruszyła przeciw intruzom, pokazać im, że elfowie nie ustępują orkom zajadłością. Oddział Kekharta nie był gotowy na takie starcie i został zmuszony do odwrotu: ku niezadowoleniu Arthana, który rzucał tylko pełne nienawiści spojrzenia srebrnej zbroi i srebrnym włosom elfiej pani.
Raz trafili na bandytów, którzy napadli samotnie podróżującą lavijską niewiastę. Nie zostawili ani jednego żywego, a Larha wykazała się szczególną bezwzględnością, dobijając rannych. Nikt jej w tym nie przeszkadzał, patrzyli nawet z satysfakcją, jak podrzyna zbójcom gardła – i jak ocalona kobieta bierze nóż i idzie robić to samo, jak spotykają się ponad zabitymi oczy orczycy i Lavijki, pierwsze pełne płonącego gniewu, drugie zimne jak lód. I tym bardziej niezwykłe było, że po wszystkim kobieta odmówiła opieki i, zabrawszy broń, konia i pieniądze zbójców, samotnie ruszyła w dalszą drogę: ku wschodowi, ku stepom. Na odchodnym powiedziała tylko, że przecież gdy znów będzie w potrzebie, jej magia po raz kolejny przyśle jej obrońców. Zdradziła się tym samym, że jest wiedźmą, ale to nie dziwiło, lavijskie kobiety znane bowiem były z biegłej znajomości magii i tylko kobieta będąca wiedźmą mogła zostać władczynią kraju.
W tej potyczce Nurzhan zabił po raz pierwszy i oficjalnie stał się mężczyzną. Świętowali to po powrocie do Urhan, a Gaspar uroczyście przekłuł młodzieńcowi ucho, stwierdzając, że każdy, kto osiągnął pełnoletniość musi nosić na ciele jej znak.
Takhir nauczył się żyć w mieście, choć czasem wyganiało go w step. Znikał wtedy na dni, tygodnie, raz nie było go całą wiosnę i Kekhart czekał na jego powrót z niepokojem, nie przestając myśleć o wizjach, które się jeszcze nie spełniły.
Ale Czarny Szaman wracał zawsze, śmiał się trochę z lęków kochanka, a potem przepraszał: czasem z szaleńczą namiętnością, czasem po prostu bliskością i łagodnym dotykiem.
Nauczyli się obaj żyć razem, wbrew regułom świata i zgodnie z tymi, które tworzyli sami. Korzystać z każdej chwili, bo wiedzieli dobrze, że w obliczu trwającej wojny ich wspólne życie może nie potrwać długo. Bogowie dają, bogowie odbierają, trzeba się cieszyć każdym ich darem i nie myśleć o chwili, gdy daru zabraknie. Ręka Iel jest kapryśna.
Tego upalnego, suchego lata, gdy plemiona podległe Jyrgalowi i oddziały ze Shnai’ar nie przybyły jeszcze, Sahak wydał rozkaz dobitnie świadczący o nieuchronności wojny. Kilka niewielkich, wprawionych na pograniczu oddziałów miało przekraść się między karaneskimi strażnicami ku dolinie Avalay i ocenić sytuację wewnątrz elfiej domeny. Kekhart i jego podkomendni należeli do tych, którym to zadanie zlecono, dodając im jeszcze do oddziału trzech żołnierzy.
Wyruszyli w gorący, lipcowy dzień. Zadanie nie należało do najłatwiejszych. Raz natknęli się na ludzki zwiad. Gdy już doszło do walki, nie mogli zostawić ani jednego żywego, ciała trzeba było ukryć w pobliskim zagajniku… Choć lasów przybywało, im bardziej zbliżali się do doliny.
Biegła tędy stara, kamienna droga, wzniesiona przed wieloma stuleciami jako trakt łączący Karanesse z dawnym Ur Thaen. Przecinała elfią domenę, jedna z jej odnóg biegła na północ, ku ziemiom baronii, do której niegdyś kamieniołom należał. Arthan zmarszczył brwi, widząc tę drogę.
– Ja to miejsce znam – rzekł niechętnym tonem. – Elfy na zachód. Dużo elfów.
– Dobrze chyba? – zdziwił się Nurzhan. – Przecie my elfów szukamy.
– No my szukamy… Oby one nas nie znalazły… W lasach ich dużo…
Mieszaniec coraz dziwniej się zachowywał. Musiał znać te tereny dość dobrze, czas nie zatarł wspomnień dziecka przez elfie lasy przedzierającego się ku wschodowi.
***

Avalay, jedna z największych rzek kontynentu, wije się kapryśnie od Dolnej Lavii aż po Drugą Przystań. Od zarania dziejów gęste lasy rosnące w jej dorzeczu zamieszkiwały elfy. Kiedy przed tysiącem lat u ujścia rzeki stanął jeden z okrętów Ludu Wiecznej Wędrówki, rozpoczął się podbój. Elfowie niezależnie od pochodzenia odczuwają szczególny pociąg do lasów, zwie się ich też przecież Dziećmi Lasu. Synowie Keledronara Astrafiniala opanowali domenę swych krewniaków i stworzyli wielkie, potężne państwo z dwoma wielkimi miastami, Drugą Przystanią i Avallenre. Z biegiem czasu jednak państwo skurczyło się. Najpierw jego potęgę osłabiły wojny z cesarstwem Anorii, potem najazdy kolejnych książąt i wodzów z ludu, który miał stworzyć państwo Karanesse, w końcu dolny bieg Avalay został opanowany przez Salveię i Druga Przystań została domeną aurienickiej teokracji, dziwacznym tworem, rządzonym przez ludzi, lecz zamieszkanym głównie przez elfów. Ostało się miasto Avallenre, kilka twierdz takich, jak Wodospady Galriana i liczne wioski ukryte w lasach, tym łatwiej, że elfowie swą gospodarkę umieli uzależnić od drzew. Wędrowiec podróżujący przez dolinę Avalay może się zdziwić, widząc, jak las nagle przechodzi w sad owocowy, lub że drzewa, które człowiekowi wydają się dzikie, rosną w równych rzędach, nie rzadko odgrodzone i strzeżone.
Lecz im dalej od serca państwa, tym mniej takich sadów i upraw. Tu las jest dziki, leśni elfowie polują w nim często, kultywując sposób życia przodków. Niewielkie grupki ciągle jeszcze nie mają stałego miejsca zamieszkania, wędrując całą wiosnę i lato, późną jesienią wracając do osad. Czasem w leśnym gąszczu można znaleźć resztki zapomnianych, zdawałoby się, chramów. Niewielkie świątynie trzech bogiń, pozbawione kapłanów, poza tymi, którzy znajdą je w swej wędrówce i zdecydują się złożyć ofiarę.
Arthan twierdził, że zna jedno takie miejsce. Powiedział to Kekhartowi w sekrecie, bo to Kekhart wiedział o nim najwięcej. Gdzieś niedaleko drogi, niedaleko, o ile mieszaniec dobrze pamiętał, jednego z dopływów Avalay, schowany był w lesie ołtarz. Jakiego bóstwa – Arthan nie wiedział. Elfiego, tego był pewien, ale o dziwo, przychylnego jemu. Pół-człowiek nie wiedział, jak to działa. Może bóstwo zostało zapomniane przez swój lud i mściło się za to, sprzyjając wrogowi: a może zawarło jakiś szczególny układ z Akriasem? Tak czy inaczej, jeśli byli w okolicy, Arthan chciał odnaleźć zagubiony chram. Sam. To sprawa pomiędzy nim i leśnym bóstwem. Jedną noc i jeden dzień. Jedną noc i jeden dzień na sam koniec ich zwiadu na obrzeżach elfiego lasu. To niedaleko: widzieli z oddali stary, kamienny most na rzece płynącej w pobliżu sanktuarium. Arthan przekroczy tę rzekę powyżej mostu, w bród. Jeśli coś przytrafi mu się po drodze, nie wróci. Nie da się schwytać, nie da się przesłuchać. Prędzej zginie, niż pozwoli się złapać elfom. Jedna noc, jeden dzień. Jeśli nie wróci, maja o nim zapomnieć.
Zgodzili się, choć niechętnie. Rozbili obozowisko na skraju lasu, wiedząc, że najpewniej nie jest to miejsce, gdzie docierają elfie zwiady: nie napotkali żadnego, tylko raz natknęli się na samotnego łowcę. Jego ciało gniło teraz pod liśćmi, a piękny łuk przypadł w udziale Nurzhamowi.
I Arthan wyruszył o zmierzchu. Nie było go noc, jak obiecał, nie było go cały dzień. Zaczynało się już ściemniać, mijał wyznaczony czas. Czekali niecierpliwie na powrót mieszańca, Gaspar mamrotał coś o głupich mułach i o tym, że może powinni jednak pół-człowieka poszukać. Serik przypominał, że mają wyruszyć jeśli Arthan nie powróci do zachodu i że czas już najwyższy, niestety. Jeśli Arthan żyje, sam dostanie się do Urhan.
Kekhart musiał się z tym zgodzić. Mieszaniec w końcu przebył już kiedyś tę drogę, jako dziecko. Dał sobie radę wtedy, da sobie radę tym bardziej teraz.
I w końcu, gdy już zabierali się do zwijania obozu, Arthan przyszedł: przywlókł się właściwie, utykając na lewą nogę, owiniętą prowizorycznie bandażem z własnej podartej koszuli. Tkaninę zaplamiła już krew i mieszaniec wyglądał na nieco osłabionego. O dziwo, jego brzydką twarz rozjaśniał uśmiech.
– Co ja żem widział… – rzekł rozmarzony, kiedy już usiadł w obozowisku, zdjął spodnie i pokazał ranę – niewielką, czystą, niezbyt groźną, po strzale.
– Nie co ty widziałeś, ale co ci się stało, ty powiedz – domagał się Nurzhan, zabierając się za opatrywanie rany.
– A elfia strzała – Pół-człowiek machnął ręką, bagatelizując wyraźnie to, co mu się przydarzyło. – Ja utykam trochę, ale przejdzie…
– Przejdzie – zgodził się młody uzdrowiciel. – Płytko weszła i jak na psie się na tobie goi. Szczęście miałeś.
– Ano. Ja żem miał szczęście… A co ja żem widział…
– Wojska wrogie? – spytał Serik. – Choć jak ja na ciebie patrzę, toś ty raczej na zwiad elfowy się natknął. Szczęścieś miał, że cię nie ustrzelili.
– Nie zwiad, a dziewuszka leśna jedna…
Któryś z żołnierzy, którzy im towarzyszyli, zaśmiał się głośno.
– Dziewka strzałę mu wbiła, a on jej coś też musiał.
Larha łypnęła na żołnierza z nienawiścią, potem, podejrzliwie, na mieszańca.
– Ja żem jej nic nie zrobił – zaprotestował Arthan, rozkładając ręce. – Ona by mnie ustrzeliła prędko, jakbym ja bliżej podszedł, a cóż ja miałem zrobić, oddaliłem się. Nie widziała mnie ona nawet dobrze, ja myślę, ona strzelała, coby mnie ostrzec… ale i tak… – znów się wyszczerzył, jeszcze szerzej, odsłaniając mocne, prawie kompletne zęby. – Ale ona śliczna była… ja żem kobiety takiej na oczy nie widział. Nigdy…
I opowiedział, co mu się przytrafiło.
Znalazł swój leśny chram bez trudu: z zamkniętymi oczyma mógłby doń trafić, zapomniane bóstwo wskazało mu drogę. Rankiem zaś pokazało mu coś jeszcze. O świcie, gdy doszedł do rzeki, natrafił na obozowisko. Ktoś jeszcze robił zwiad w lesie, a może polował tylko – raczej to drugie, bo na drewnianej ramie Arthan dostrzegł skórę jelenia. Właściciel obozu stał po kolana w wodzie. Nie właściciel, a właścicielka: szczupła dziewczyna, kompletnie naga, pochylała się, myjąc kasztanowe włosy.
A Arthan osłupiał na widok tej sceny. Ze swojej pozycji w krzakach wyraźnie widział uda i pośladki dziewczyny. Mógłby na nie patrzeć i patrzeć – w nieskończoność.
– Tylko patrzeć? – spytał ten sam żołnierz, który wcześniej się już przysłuchiwał.
– A cóż ja żem zrobić miał?
Żołnierz zaśmiał się.
– Muł, no tak, muł…
Arthan puścił to mimo uszu i znów odwrócił się do przyjaciół, opowiadając dalej.
– I ja myślę, co zrobić mam… Ja bym do tej dziewuszki wyszedł, ale ona nie nasza, widać, za mała, za szczupła… a nogi jakie miała… Elfia dziewuszka, ani chybi, bo co by innego tu w lesie… I ja stoję i myślę, i trzasła gałązka nagle...
Dziewczyna obróciła się i był już pewien, że jest elfem: mokre włosy nie zasłaniały delikatnych, spiczastych uszu. Stała przez moment, nasłuchując, a mieszaniec pojął, że znalazł się w sytuacji bez wyjścia: jakkolwiek nie postąpi, źle się to skończy, zwłaszcza, że dziewczyna, niewiarygodnie szybka, juz skoczyła ku brzegowi, sięgnęła po łuk i założyła strzałę na cięciwę. On zaś stał nieruchomo, jak głupi, coraz bardziej świadomy, że nie wyjdzie jej naprzeciw.
– Bo i co ja bym zrobić miał? Bogowie, albo by ona mnie zabiła, albo ja bym jej krzywdę zrobić musiał. No to ja żem się wycofywać zaczął. A ona strzeliła wtedy. I ona trafiła. Potem ona jeszcze dwie strzały za mną posłała, ostrzegała, cobym ja się nie zbliżał. Widziała mnie, ale nie zabiła.
– To ona nie widziała, co z ciebie za kreatura – zaśmiał się Gaspar. – Ale serio, Arthan, ja wiedziałem, że tobie elfica jaka w oko wpadnie kiedyś i że z tego kłopoty będą...
Pół-człowiek machnął ręką.
– A jakie tam kłopoty! Ja żyję przecie, nie?
– I pierwszy raz ja słyszę – wytknął pieśniarz – żebyś ty o elfie dobrze mówił.
– Bo ona śliczna była...
– No to jak do Avalenre dojdziem, będziesz okazję miał – rzekł żołnierz z innego oddziału. – Ta czy inna, jakaś się trafi.
– A bo ja będę jaką siłą chciał... – mruknął Arthan, pochylając się i grzebiąc w ognisku jakimś patykiem.
– No inaczej to ty szans nie masz – zauważył Gaspar. – Ciebie mało która i tak chce, a elfica to co dopiero... chcesz taką, musisz siłą, nie ma wyjścia.
Mieszaniec podniósł wzrok, zawarczał na człowieka gniewnie, odsuwając wargi i prezentując zęby.
– Gaspar, ty milcz...
Pieśniarz wzruszył ramionami.
– A co ja milczeć mam, jak prawdę mówię i ty to wiesz. Chcesz jaką elfią kobietę, to tylko jako brankę, inaczej ty szans nie masz.
– A ty co mu podpowiadasz, głupi – fuknęła tym razem Larha, patrząc na Gaspara morderczym wzrokiem. – Wiesz ty tak dobrze, jak wszyscy, że z takich rzeczy tylko kłopoty. A ciebie, Arthan, to osobiście wypatroszę, jak jakąś dziewkę skrzywdzić spróbujesz. Wiesz, że umiem.
Pół-człowiek parsknął coś pod nosem i tylko zgarbił się bardziej, chowając głowę w szerokie ramiona. Nie patrzył na nikogo, tylko to na płomienie, to na bandaże na swojej nodze.
Siedzący w pobliżu Serik kiwnął tylko głową, patrząc na to wszystko.
– Ale Larha rację ma – powiedział. – Nic dobrego, i ty widziałeś, jak się takie rzeczy kończą.
Arthan podniósł znów oczy.
– A ty czego się wtrącasz? – warknął. – A może ja właśnie powinienem? Skoro ja tego co chce po dobroci dostać nie mogę, to ja może sobie wezmę siłą? Bo czemu nie? Co ja mam zawsze nie mieć niczego, czego ja bym chciał? Bo wojna jest, a to tylko elfy, co ja się przejmować będę, co elf jaki czuje? Abo się elfy nami przejmują? Abo elf jakiś kiedy się orkiem przejął? Abo to mało naszych niewolnikami było – elfimi też? I co my mamy, udawać, że my lepsi? Albo my z pokorą będziemy oddawać wszystko i nawet od walki odstąpimy, albo my weźmiemy, co chcemy. Albo ja wezmę, co chcę, albo ja się wycofam. A ja się wycofać nie chcę.
Żołnierz, który się im przysłuchiwał, patrzył na Arthana z podziwem.
– No, dobrze mówi – rzekł z uznaniem. – Na wojnę idziem, to łupy i chwała się nam należą. I kobiety też. Chcesz jakiej, Arthan, to bierz.
– Och, kolejny fiut głupi! – wykrzyknęła Larha, wstając wzburzona. – I ty, Arthan też, och, ja o tobie lepsze zdanie miałam, ja myślałam, że ty lepszy jesteś niż wszyscy, a ty taki sam, kompletnie taki sam! Ale rób ty, co chcesz, chcesz łamać komuś życie, to łam, chcesz siebie zniszczyć, niszcz, sprawa między tobą, bogami, twoim sumieniem i kobietą, którą skrzywdzisz! Ale ty nie myśl, że ja to zrozumiem, albo że pochwalam. I na bogów, kiedyś ty się bez wnętrzności obudzisz!
Serik pokręcił głową, patrząc na mieszańca z politowaniem i niechęcią.
– Nic się on nie nauczył, nic a nic…
Kekhart stanął nad mieszańcem, położył mu twardo rękę na ramieniu.
– Arthan. Ty chodź. Porozmawiamy.
– I ty też chcesz mnie kazania mówić?
– Nie. Ty chodź.
Pół-człowiek prychnął, ale wstał i ruszył za swoim dowódcą na ubocze, między namioty. Tam oparł się o rusztowanie, na którym ktoś powiesił siodła. Nie patrzył Kekhartowi w oczy.
– Ja po prostu dość mam – powiedział. – Ja już chcę tam być… Walczyć. Nie myśleć. Nie myśleć, co ja potem robił będę. Ja żem żył dla tej wojny tyle lat już, że ja się jej boję. Bo może ja za wiele chcę, może ja gotów nie jestem na to? Ja sobie wiele w głowie roję, co się stanie, a co ja zrobię, jak inaczej będzie? A jak to my przegramy i ja się znów do niewoli dostanę…?
– Ja wiem – kontynuował, zaczerpnąwszy tchu – ja wiem, że Larha rację ma, i Serik, i ty tak samo myślisz… I ja żadnej kobiety skrzywdzić nie chcę.
– Ty to Larsze powiedz.
– Abo mi ona uwierzy? Ona wiele złych rzeczy widziała, jak ma wierzyć w dobre?
– Uwierzy czy nie, może lepiej, cobyś jej powiedział. Tyś sam widział złe rzeczy. Idziesz zabić teraz tego, który cię skrzywdził?
– Variena. Królewskiego syna. Tak.
– Królewskiego syna?
– On armią dowodzi. A ja jego zabiję… – Arthan zacisnął pięści tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Wszystkie mięśnie ciała napięły mu się do granic możliwości, aż zatrzeszczał skórzany kaftan i Kekhartowi wydało się, że mieszaniec mógłby bez trudu go na sobie rozerwać. Z gardła wydobył się zduszony warkot, świadczący o miotających pół-człowiekiem silnych emocjach. – Ja o nic więcej nie dbam. Niech się potem co chce dzieje… Tak, ja żem wiele chciał… Ja żem próbował… Jeśli miłości dla mnie nie ma nawet, niech nienawiść zostanie. Ja nią żyć mogę. I umrzeć w bitwie. Bo czemu nie? Gaspar o mnie śpiewać będzie, on to dostanie, co on chciał zawsze. Tak będzie lepiej, ja myślę… Bo potem… Albo ja zginę, Kekhart, albo ja co strasznego potem zrobię.
Kakhart pokręcił głową, położył przyjacielowi rękę na ramieniu.
– Nie ty. Ja w ciebie wierzę. I inni też. A jeśli ty elfiego księcia pokonasz, ty bohaterem będziesz.
Arthan zaśmiał się gorzko.
– Bohaterem? Ja? A jaki bohater ze mnie? Ty widzisz mnie? Ty mnie znasz. Ja do bójki tylko i do kobiet. Ani we mnie bohaterstwa trochę. Ani ja świat ratować chcę, ani… Dziewki też ja żadnej do ratowania nie mam, a bohater powinien, nie sądzisz ty? Zawsze tak jest, że jest kobieta porwana i ją bohater ratuje. Z miłości. A ja z nienawiści idę zabić. Z zemsty. A im ja bliżej jestem, tym bardziej o zemście ja myślę… No była ta leśna dziewuszka przy rzece… I co? Coby ona pomyślała, jakby wiedziała, że ja żem się tak patrzył na nią, że ja ją ciągle w oczach mam? Ja bym podejść do niej próbował, ona by mi drugą strzałę posłała, w serce tym razem. Albo by ona mnie zabiła, albo ja bym… – przełknął ślinę. – Albo ja bym ją przymusił. Ja raczej ten, co dziewki niewoli, a nie ten, co je ratuje…
–Ty byś to zrobił? Zgwałciłbyś dziewczynę?
– Tego to ja nie wiem – przyznał Arthan szczerze. – Ja myślę, że nie, ja nie chcę takiego nic zrobić… ale czasem ja gniew czuję… tutaj – przycisnął dłoń mocno do piersi. – Aż mnie on dławi. A ona elfem też była. Elfowie wszyscy… Ona z tych leśnych, jak ja rozumiem… Varien ze szlachty. Ale co za różnica? Jakbym ja jej więźniem był, bogowie wiedzą, co by mi ona zrobiła… Kobiety umieją być okrutne…
– A jakie wyjście mają?
– Bo mężczyźni… Ano, ja to wiem. Larha. I ta, co ją Serik zhańbił kiedyś… i ta w Dalle… I Lavijka… Co ja mam je winić… To tak, jak z Varienem i ze mną, poniekąd, ja myślę czasem… Czy chodzi o śmierć czyją i rany, czy o gwałt, zemsta potem ta sama i nienawiść ta sama… A zemsta to jeszcze takie co, co się skończy, jak wszyscy umrą. Bo ja Variena zabiję, to na mnie się mścić kto chciał będzie… Król elfów troje dzieci ma, ja żem słyszał. Syna drugiego i córkę. Mnie oni nic nie zawinili, ale oni mnie nienawidzić będą. Dlatego lepiej dla wszystkich będzie, cobym ja zginął. Ja się tylko do bogów modlę: Niech mi oni pozwolą zemścić się… i niech mnie oni zabiorą potem… wiesz ty, ten ołtarz stary, elfi, co ja żem go szukał… Ja żem tam poszedł, ja żem bogów elfich prosił… Jak oni kiedyś litość dla mnie mieli, jak oni mi dotrwać do dziś pozwolili, to niech i teraz oni nade mną czuwają. Niech oni sprawiedliwi będą, i dla Variena i dla mnie też. Ja będę elfów zabijał, a potem życie moje do tych bogów należy.
– Twoje życie należy do Akriasa. On ciebie wybrał.
– Bo ja ani to, ani to, mówią. Mieszaniec. Muł. Duży, silny i głupi. Nic ze mnie Akriasowi.
Kekhart pokręcił głową.
– Głupi. Ano, głupi jesteś, Arthan, to fakt. Tyle lat żyłeś poza tą zemstą swoją, myśleliśmy, żeś się nauczył. A ty co? Odkąd ciebie znam, postępowałeś tak, jak uznałeś, że słusznie będzie, zapominasz o tym?
Mieszaniec pochylił się, przygarbił, ukrył głowę w ramionach.
– Tak – mruknął. – Ja żem chyba zapomniał.
– To ty nie zapominaj więcej, dobrze radzę. Nie zapominaj, to ty przeżyjesz tę wojnę i po niej żyć będziesz umiał. I nie idź na śmierć, nie warto.
Arthan uśmiechnął się, potrząsnął głową.
– Będzie co będzie, Kekhart. Bogowie zdecydują.
Pewnie śnił tej nocy o elfce nad rzeką i wszystkim, co mogłoby się stać, gdyby podjął inną decyzję. O całym źle, które mogło się przydarzyć i o dobrych rzeczach: rzeczach niemożliwych.
***

Miesiąc później szli znów tą samą drogą: już na wyprawę wojenną, nie ukrywając się w lesie, lecz otwarcie się przezeń przedzierając. Armia zebrała się i wyruszyła szybko, szybciej, niż spodziewał się którykolwiek z zachodnich sąsiadów. Rozpoczęcie wojny na koniec lata mogło oznaczać przeciągnięcie jej aż do zimy, tego zaś nie życzyłby sobie nikt. Z drugiej strony, Rijesh nie planował długiej kampanii, przynajmniej na razie. Jasno dał do zrozumienia podległym sobie generałom, że zależy mu na prędkim ataku na Avallenre, dokonaniu jak największej ilości zniszczeń i wycofaniu się z powrotem do Urhan, na obronne pozycje. Podbijanie ziem na zachodzie nie interesowało go – na razie. Szok i wzięcie jak największej ilości łupów – to co innego.
Koczownikom, przyzwyczajonym do takich wojen, plan odpowiadał. Urhańczycy nie zamierzali i tak podporządkowywać sobie doliny Avalay. Dodatkowy pas żyźniejszych ziem na wschód od rzeki wystarczał im w zupełności.
Nikt nie liczył nawet, że Avallenre złoży hołd tak, jak wcześniej zrobiło to Dalle. Elfia duma nie pozwoliłaby na to nigdy. W grę wchodziło tylko jedno rozwiązanie: miasto miało zostać zniszczone.
Jeśli ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości co do takiego postępowania, nie wyrażał ich publicznie. Kekhart sam niewiele rozmawiał o tym ze swoimi podwładnymi i nie był pewien ich odczuć. Przed wyruszeniem na wojnę nie raz jednak roztrząsał sprawę z Takhirem.
– Jeśli szukasz pretekstu, żeby nie iść, mój Kekharcie, to nie idź – powiedział mu szaman. – Na bogów, wiele już dokonałeś, przekaż dowództwo komu innemu, może to już czas?
– Myślisz, że ja ich samych tam puszczę? Takie nam zadanie wyznaczono, takie przeznaczenie, kagan tego od nas oczekuje, tak, on od nas osobiście, sam to wiesz.
Takhir splótł dłonie na kolanach, pochylił się, a rude warkoczyki spłynęły po bokach jego twarzy.
– Wiem, że Rijesh tego oczekuje. Tak. Ale może nie od ciebie? A skoro masz wątpliwości co do jego planów, naprawdę powinieneś…
– Ty mnie zatrzymać próbujesz?
Alvablodet podniósł głowę, spojrzał kochankowi prosto w oczy.
– Ty mnie zatrzymałeś, czemu więc ja nie mam zrobić tego samego?
– To nie jest sprawa, czy ja pójdę tam, czy ja tam nie pójdę. Ani, czy ja ciebie zostawię, czy nie, bo nie zostawię – położył dłoń na ramieniu szamana. – Nie wiem tylko, czy dobrze jest robić to, co my robić zamierzamy… Miasto podbić – a czemu nie. Ale spalić? Mieszkańców wyrżnąć? Mało kto elfów lubi, wiem. Arthan nienawidzi ich… Ale ja i Larha wśród elfów żyliśmy czas jakiś… Oni bardziej podobni do nas są, niż sądzimy. To kim są palenia miasta nie usprawiedliwia. A i ja się po Rijeshu… czego innego spodziewałem jednak.
– Mój Kekharcie, on służy sile większej niż on sam… a my z nim. Wie, że wojna wymaga poświęceń i bycia okrutnym, ty też się tego nauczyłeś.
– Są granice – zaprotestował żołnierz. – Może on je przekroczy właśnie… Może jest Władca Ciemności prawdziwym, skąd my to mamy wiedzieć? Skąd mam wiedzieć, czym jest ta większa siła jego?
– To nie kwestia wiedzy, a wiary. Myślę, że musisz zdecydować: czy wierzysz w niego i jego intencje, czy wątpisz.
Kekhart odchylił się do tyłu, opierając się o zaplecek szerokiej, drewnianej ławy wyłożonej kilimem i kilkoma zwierzęcymi futrami. Zamknął oczy.
Przypomniał sobie jedyną prawdziwą rozmowę z Rijeshem. Czerwone, gadzie oczy w których widział nie ciemność, lecz coś gorszego: dystans i smutek. Rijesh mógł z nim rozmawiać, wyciągać rękę, udzielić swojej łaski, lecz był tak niewiarygodnie daleki… Kiedy mówił o pożądaniach, których nie odczuwa, a które go fascynują: czy to nie dawało jakiegoś świadectwa jego natury?
Jak ktoś tak odległy mógł posługiwać się kategoriami zwykłych śmiertelników? Jeśli był bogiem lub istotą stworzoną z magii – czy jest jakaś różnica między jednym a drugim? – jego sposób myślenia i moralność musiały odpowiadać naturze. A jeśli tak, to…
– Sądzę, że chcę… nie, nie wiem, czy chcę, ale powinienem. Mówiłem mu, że wybrała nas ta sama siła i w to muszę wierzyć. Nie sprzeciwie się tej sile.
Takhir posmutniał, zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się i wypełniły cieniem.
– Wiedziałem – powiedział niewiarygodnie sucho.
Potem, aż do momentu wyruszenia zachowywał się już normalnie, ale Kekhart wiedział: w tym momencie, kiedy zdecydował się wyruszyć do Avallere szaman przeraził się, że nigdy więcej się już nie zobaczą. I, na wszystkie duchy przodków, mógł mieć dla poparcie tych lęków coś więcej, niż tylko własny lęk.
O to jednak Kekahrt wolał nie pytać. Idąc w stronę elfiego miasta czuł na piersi kościany medalion i czuł dłonie kochanka, które zawiązały mu na szyi rzemień. Ochronny amulet, w który Takhir wlał całą swoją miłość i strach. Błaganie do bogów: jeśli chcecie mi go odebrać, odwróćcie wzrok, zmieńcie zdanie.
Elfowie wyruszyli przeciw nim, gdy tylko ich zwiadowcy, a tych w lasach namnożyło się od ostatniego razu – może arthanowa elfka doniosła swoim o krążących po dolinie orkach? – donieśli o zbliżającej się wrogiej armii. Armia dowodzona przez księcia Variena ruszyła ku najdogodniejszemu miejscu do bitwy, bezdrzewnej równinie nad brzegiem rzeki, dzień drogi od samego miasta. Elfowie liczyli na to, że uda im się odeprzeć wroga, nim ten dojdzie do bram, tak, jak udało się to trzysta lat temu. Avallenre miało opinię niezdobytego, inaczej, niż Dalle, którego mury padały już nie raz przed kolejnymi najeźdźcami.
Ostatnia noc przed bitwą była chłodna jak na sierpień. Niebo zasnuły chmury, zasłaniając księżyc i gwiazdy, w powietrzu unosiła się wilgoć, zwiastująca ulewę, rzadką o tej porze roku.
Obozowali na wzgórzu, które ogołocili z drzew. Rozbili namioty wśród kikutów pni, rozpalili wielkie ogniska. Czekali i mało kto z nich spał tej nocy, a jeśli spał, śnił o bitwie i wszystkich lękach i nadziejach z nią związanych.
***

Elfia armia przypominała morze srebra i bieli. Ponad pancerzami i szyszakami żołnierzy łopotały biało-błękitne sztandary, w oddali zaś ponad drzewami bielały iglice wież miasta. Piękne, jasne Avallenre, jedno z największych miast elfów, na wyciagnięcie ręki, oddzielone od nich armią obrońców, o ileż mniejszą, lecz wyglądającą groźnie. Elfi gniew jest wręcz legendarny, elfia furia i mroczna elfia magia, wypalająca z ziemi całe życie… Bogowie wiedzieli, ilu czarowników stało po stronie Variena i jego lśniących srebrem oddziałów, bogowie wiedzieli, czy przybyszom ze wschodu przyjdzie się zetrzeć tylko z mieczami, czy może z czymś jeszcze?
Od świtu ciężkie chmury kłębiły się ponad doliną, grożąc deszczem, w oddali przetaczały się gromy. Mówiono, że to elfi czarownicy wzywają błyskawice, by porazić wrogów: inni twierdzili z nadzieją, że Jyrgal użył mocy Czarnego Szamana by dać swym koczownikom większe szanse. Elfowie może mieli swoją magię, ale orkowie też mieli własną, niemniej groźną. Kto w końcu widział, by jakiś elf wzywał demony? Nikt. Ilu za to widziało szamanów panujących nad duchami!
– Ja duchów nie czuje – mówił Nurzhan, ilekroć ktoś go o to pytał. Wszyscy poza najbliższymi przyjaciółmi widzieli w nim przyszłego szamana i młodzieniec nie zaprzeczał, zwłaszcza, że pokazał już, jak biegle radzi sobie z opatrywaniem ran i uśmierzającymi ból ziołami. Nauczył się nieco od Takhira, niechętnie, ale ze świadomością, że los kiedyś się o niego upomni. – A magię poczuje każdy. Jak powietrze przed burzą pachnie, ostro.
– Nic nie poczujemy – mruknęła Ałła, marszcząc nos. Święte Kobiety zajęły miejsce przy Kekhartowym oddziale, przywódczyni sama stwierdziła, że dobrze się współdziała, mimo wszystko. – Póki grom z jasnego nieba w nas nie uderzy, nie będziemy wiedzieć, że kto magii używa.
– Magia cierpliwości wymaga – sprzeciwił się Nurshan. – Dlatego mało kto jej podczas bitew używa. Magowie, co po kilku gestach kulę ognista tworzą – to legenda tylko. Pytaj Gaspara, Ałła, jak chcesz legend słuchać. Magi się boisz – uważaj na amulety. Na kapliczki. Noże w drzewa wbite lub w ziemię bez wyraxnego celu. Dziwne rysunki. Omijaj. Jeśli nastąpisz, wtedy będzie źle.
– Magiczne pułapki – zgodził się Serik. – Ja raz taką widziałem. Nic dobrego. Życie wysysa.
– Czasem demony zsyła – dodał Nurzhan. – Zależy, jaką moc miał ten co tworzył… Ale takich, co to zrobić mogą – niewielu. Nawet i między elfami.
Zagrzmiało. Chmury zwieszały się ponad wierzchołkami drzew, niespokojne, ciężkie od wody.
N wzgórzu, pośrodku elfiej armii zabłysł uniesiony miecz. Zabłysł jasno, mimo braku słonecznych promieni, które mogłyby go rozświetlić. Cała sylwetka konnego rycerze, który uniósł ostrze ku niebu wyjaśniała się jaśnieć srebrzyście.
Biały dowódca z kekhartowej wizji, biały dowódca na czele białej armii, przed białym miastem.
Książę elfów Varien, wydający swym żołnierzom rozkaz do ataku.
Arthan wpatrywał się w wzniesione ostrze, zdawał się widzieć jeszcze więcej. Twarz ukrytą pod hełmem – twarz, która wryła mu się w pamięć.
„Na Reghara, on będzie się tam starał przedrzeć!” – pojął Kekhart z niepokojem. Rozkazy przestaną mieć dla mieszańca znaczenie, gdy tylko pojmie, że stanął o krok od swojej zemsty…
Kekhart skierował konia nieco w bok, w stronę Ałły. Ruchem głowy wskazał pół-człowieka.
– Uważać na niego musimy – rzekł półgłosem.
– Bo co?
– Do dowódcy będzie próbował się przedrzeć.
– Do dowódcy? A dobrze – wojowniczka wyszczerzyła zęby. – Niech się raz muł wykaże. Pójdzie tam, pójdziemy za nim. Wszyscy.
„Sahak i Jyrgal nas znienawidzą” – pomyślał Kekhart, ale sam uśmiechnął się szeroko. Nie, ani Sahak ani Jyrgal nie powiedzą nic, kiedy dostaną głowę srebrnego księcia. A ten, kto go pokona zostanie bohaterem.
I niech to będzie Arthan. Zasłużył sobie na to.
Ciekawe, czy Rijesh to wie. Czy Rijesh to przewidział. Na ile to zaplanował…
Efia jazda ruszyła. Lekkozbrojni w pancerzach, które na pierwszy rzut oka wydawały się toporne jak zbroje ludzkich rycerzy, ale musiały być lżejsze, skoro jeźdźcy poruszali się tak szybko. Elfowie dość długo graniczyli z orczymi ziemiami, by nauczyć się, że koczownicy właśnie na lekkiej jeździe polegają najbardziej. Od trzystu lat orcza taktyka nie zmieniła się wiele, a Varien widać planował ją wykorzystać.
A za jeźdźcami czekali piesi łucznicy, prawdziwy postrach. Elfi łuk, długi, lekki, posklejany z cieniutkich warstw drewna i rogu, ma niesamowitą siłę rażenia. Dorównuje mu technicznie krótki refleksyjny łuk używany na stepach, ale koczownicy nie polegają na tej broni aż tak bardzo, jak leśni elfowie, we krwi mający polowanie.
Zagrzmiał bęben – głucho, ponuro jak nasilające się grzmoty. Broń dowódców oddziałów wzniosła się, dając sygnał do ataku. Kekhart zacisnął zęby, zacisnął jedną dłoń na wodzach, drugą na rekojeści podniesionego w górę miecza. Popędził konia do galopu, widząc, jak niedaleko od niego Ałła robi to samo.
Ruszyli. Końskie kopyta poczęły uderzać w ziemię w tym samym momencie, co pierwsze krople deszczu. Między chmurami przeskoczyła kolejna błyskawica, znów huknął grzmot. Deszcz nasilił się: ziemia w momencie rozmiękła, poruszona jeszcze setkami końskich kopyt. Dwie grupy konnych starły się między sobą w deszczu, a pod dodatkowym deszczem wystrzelonych z obu stron strzał.
Kekhart widział, jak Arthan wbija pięty w końskie boki, zmuszając wierzchowca do przyśpieszenia. Spodziewał się tego. Mieszaniec próbował szaleńczego ataku, chciał przebić się przez nacierającą konnicę, uniknąć jakoś strzał i ustawionych na sztorc włóczni i dotrzeć do dowódcy elfiej armii. Nie pozostawało nic innego, jak tylko postąpić zgodnie z planem i ruszyć za nim.
Ałła krzyknęła na swoje wojowniczki, spięła wierzchowca do cwału, wyciągnęła miecz. Jak klin wbili się w elfią konnicę, nie spodziewającą się tak frontalnego ataku, lecz raczej oskrzydlenia. Tymczasem napierała na nich oszalała orcza gromada, bez litości tnąca i tratująca każdego, kto znalazł się na ich drodze.
Elf na koniu próbował zagrodzić Kekhartowi drogę. Miał lekką kolczugę i hełm, któremu zdobienia nadawały rysu ażurowości. Spod szyszaka lśniły podłużne, niebieskie oczy, niewiele więcej orczy wojownik zauważył. Elf szarżował, uzbrojony w pikę.
O włos spudłował – pika przebiła brygantynę na boku, Kekhart poczuł zimno stali na skórze i lekki, ostry ból. Elf pogalopował dalej: ostrze rozdarło tkaninę brygantyny i kaftana. Ork skorzystał z chwulowego odsłonięcia się przeciwnika. Przekręcił się w siodle, wymierzając cios w plecy elfiego jeźdźca. Kindżał zazgrzytał na oczkach kolczugi, ześlizgnął się w dół, na moment zatrzymując na skórzanym pasie, nim Kekhart wyszarpał go znowu. Ten atak nie dał wiele, ale sprawił, że elf zamiast zawrócić i zaszarżować po raz kolejny, zmuszony został do porzucenia włóczni i wyciągnięcia własnego miecza. Trwało to dość wolno, by dać Kekhartowi szansę na kolejny cios.
Bryznęła krew, kiedy kindżał przeciął kolczugę u złącza na barku i wgryzł się w drobne elfie ramię. Jeździec utracił równowagę pod siłą ciosu i zawisł w strzemieniu, ześlizgnąwszy się z konia.
Kekhart nie przejmował się nim więcej, ruszył w dalszą drogę za swoim oddziałem i za Świętymi Kobietami, przedzierającymi się z uporem przez elfią jazdę.
Deszcz utrudniał widoczność, elfie strzały zaś sypały się jak grad. Tuż obok Kekharta kilka z nich ugodziło konia jakiejś wojowniczki. Kobieta upadła na ziemię, przygnieciona ciałem wierzchowca. Jej towarzyszki zerknęły na nią, któraś zawahała się przez ułamek sekundy, nim ruszyła dalej.
Teraz mamy zadanie do wykonania. Później zajmiemy się rannymi.
Bryzgało błoto i krew, na twarze, na ubrania i pancerze, na końskie boki. Zwierzęta i ich jeźdźcy walili się na rozmiękłą ziemię. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica, przetoczył się kolejny grom: burza szalała teraz dokładnie nad polem bitwy.
Dowódca armii stał na niewielkim wzniesieniu, umożliwiającym mu obserwację. Otaczała go grupa wojowników – rycerzy, elfowie przejęli ten termin od ludzi – podobnie jak on zakutych w zbroje. Widząc zbliżających się orków, Varien wzniósł w górę miecz i popędził konia do ataku, odpowiadając na szarżę.
Zrobił dokładnie to, czego Arthan oczekiwał: starł się z nim, gdy spotkali się u stóp wzniesienia.
Miecze zazgrzytały, elfi książę zachwiał się w siodle, może spodziewając się siły napastnika, ale nie jego furii: a mieszaniec wyglądał niczym wcielenie wściekłości. Mokre włosy przylepiły mu się do twarzy, oczy zdawały się płonąć, a wykrzywiona twarz ujawniała wszystkie orcze cechy.
Któryś z elfów pośpieszył na pomoc zaatakowanemu księciu – Ałła zagrodziła mu drogę.
– Otoczyć ich! – krzyknęła tak do swoich wojowniczek, jak i do podwładnych Kekharta.
Nikt nie myślał nawet, by postąpić inaczej.
Deszcz ustawał równie szybko, jak się zaczął, grzmoty oddalały się.
Kekhart starł się z elfem w zbroi zdobionej misternym wzorem złotego pnącza. Natarł na niego z furią, tnąc w głowę. Otwarty hełm zadźwięczał, przekrzywił się ostrze ześlizgnęło się po jego krawędzi, przejechało po policzku elfa. Ten prędkim ruchem ściągnął hełm z głowy. Spod niego posypały się jasne jak słońce włosy, po jasnej skórze twarzy spływała krew.
Wypluł ją, zacisnął wąskie wargi, zaatakował w milczeniu. Włosy, nie zmoczone jeszcze przez deszcz, zafalowały. Kakhart zasłonił się własnym mieczem, odbijając cios, potem wymierzył własny, który ześlizgnął się na zbroi.
Kątem oka Kekhart dostrzegł, jak Arthan nie bez trudu okrąża Variena. Niewiele miejsca utrudniało konne manewry, a mieszaniec nie miał wielkich szans wykorzystać całą przewagę swojej siły i rozmiaru – nie kiedy miał do czynienia z konnym przeciwnikiem. Robił więc coś, na co książę elfów nie przygotował się chyba: atakował jego konia.
Obok Nurzhan, najmniej z nich wszystkich doświadczony, cofał się pod naporem dwóch przeciwników, jednego uzbrojonego w długi, smukły miecz, drugiego – w lancę. Twarz miał paskudnie rozciętą, od czoła, przez grzbiet nosa, aż po szczękę, krew spływała mu do jednego z oczu, utrudniając jeszcze zadanie. Jego koń potknął się i upadł, młodzieniec dał jednak radę wyciągnąć stopy ze strzemion i uniknąć ciosu lancą, jednak długi miecz drugiego wgryzł mu się w kaftan. Chłopak wydostał się spod ostrza, wyszarpał nóż z pochwy przy pasie. Ani to krótkie ostrze, ani kindżał nie stanowiły jednak dobrej obrony przed przeciwnikami dosiadającymi koni i uzbrojonymi w dłuższą broń.
Lanca ugodziła w młodego orka, wbiła się w bok. Nurzhan wydał z siebie krótki okrzyk bólu. Kolejny okrzyk – głośniejszy, pełen wściekłości, dobiegł zza jednego z elfich jeźdźców. Larha szarżowała na obu przeciwników Nurzhana, zamierzając się zakrzywionym mieczem o szerokim ostrzu. Cięła po skosie tego z lancą, prosto w kark. Elf wypuścił broń, zachwiał się w siodle, z trudem utrzymał równowagę. Wciąż miał dość sił, by wyciągnąć miecz i zamierzyć się na orczycę. Jego towarzysz także zmienił obiekt zainteresowania, o wiele groźniejszy, niż powalony chłopak.
Popełnił błąd. Gdy atakował Larhę, jego dotychczasowy przeciwnik wykorzystał okazję, by zrobić to, co najwyraźniej zamierzał: z całym rozmachem wbił nóż w koński brzuch.
Zwierzę kwiknęło, wierzgnęło. Cios elfa ześlizgnął się po brygantynie wojowniczki. Potem pozbawiony wierzchowca jeździec zsunął się na ziemię, gdzie czekał na niego Nurzhan.
Na moment Kekhart stracił ich z oczu. Sam nie miał łatwo, jego przeciwnik atakował z zimną furią, potwierdzającą wszelkie legendy, wedle których elfowie mieliby być równie bezwzględni jak orkowie. Z gracją unikał ciosów: on i jego koń poruszali się jak jedna istota, jakby elfi rycerz urodził się między koczownikami. W tej dziwnej smukłości, nienaturalnej płynności ruchów, sile, która przeczyła cienkości członków zawierało się dziwaczne, obce piękno i w tej chwili Kekhart pojął, czemu elfy miały wśród ludzi, a nawet i niektórych orków opinię niezwykle pięknych. Trudno nie było podziwiać tej śmiertelnej, tanecznej gracji. Trudno było też ją lekceważyć.
A przecież ten elf nie był najgroźniejszym przeciwnikiem: nie tak groźnym, jak Varien, równie piękny, równie zwinny, uciekający raz po raz pod ciosami Arthana. Może próbował go zmęczyć? Mieszaniec miał większą siłę i wytrzymałość, niż większość orków i ludzi: jak muły, podobnie niewzruszone i odporne na znużenie, płacące za to jednak bezpłodnością i brakiem gracji. Czy Varien wiedział, z czym ma do czynienia? Z kim ma do czynienia? Poznawał w pełnym furii wojowniku dziecko, któremu niegdyś wyrządził krzywdę?
Świsnęła strzała, wbiła się w szyję varianowego konia. Nayaseg stała w oddaleniu, nie mieszając się w walkę, wyciągając kolejną strzałę z kołczana, zakładając ją na cięciwę. Niepotrzebnie: wierzchowiec księcia już leżał na ziemi, a jeździec wstawał, by ujrzeć nad sobą przeciwnika, też nagle spieszonego, odpinającego od siodła swoją ulubioną broń. Kiedy potężny miecz o falistym ostrzu znalazł się w jego rękach, Arthan uśmiechnął się jeszcze bardziej złowieszczo. Teraz czuł się pewniej, teraz wierzył w swoją przewagę.
Larha broniła się przed elfem, którego zraniła. Nie odniósł widać poważnych obrażeń: ona przeciwnie, już wcześniej w jej lewe ramię wbiła się strzała i kobieta musiała walczyć słabszym, prawym. Miała też kilka innych ran, wzmacniany kaftan przecięty w paru miejscach, plamy krwi, bogowie wiedzą, własnej czy cudzej, na całym ciele. Powaliła już paru przeciwników i musiała być znużona, bo teraz to ona, która wcześniej szarżowała w obronie Nurzhana, cofała się pod ciosami.
Nayaseg napięła łuk, celując w elfa atakującego Larhę. Wystrzeliła – w tej samej jednak chwili inny elf zaatakował ją, trafiając lancą w bok i zrzucając z konia. Strzała o włos minęła cel, a Nayaseg zwaliła się na ziemię, wydając z siebie krótki, zaskoczony krzyk. Jej kochanka usłyszała to – chyba usłyszałaby z każdej odległości. Z dzikim wrzaskiem ruszyła na pomoc.
I znów ciosy jego przeciwnika zasłoniły Kekahrtowi widok. Za długo, za długi ten taniec z bezimiennym elfem o jasnych włosach, które właśnie zabłysły w pierwszych promieniach słonecznych wyglądających zza chmury. Kekhart zacisnął zęby i zamachnął się z całej siły, kolistym ruchem zza ramienia, ignorując cios spadający na niego, ignorując wszystko, poza szyją przeciwnika.
Kindżał ciął przez gardło, bryznęła krew. Błękitne jak letnie niebo oczy elfa rozwarły się w zaskoczeniu, nim rycerz znieruchomiał bezwładny w siodle.
Obok dwie pary nóg brodziły w błocie, starając się omijać coraz liczniejsze zwłoki koni i jeźdźców. Varien pieszo jeszcze bardziej przypominał tancerza, Arthan – bez względną, niepowstrzymaną maszynę bojową. Elf krążył wokół mieszańca, starając się znaleźć lukę poza potężnymi ciosami flambergi, starając się jakoś ominąć duży zasięg jego ramion. A pół-człowiek po prostu nacierał. Dysząc i warcząc ciężko, wolno, z całą siłą swego masywnego ciała. Zamachnął się, wymierzył cios prosto w klatkę piersiową elfiego księcia. Ostrze zdołało tylko zrobić wgniecenie w zbroi i sprawić, że Varien zachwiał się, wytrącony z rytmu. Arthan skorzystał na tym – wykrzywiając okropnie twarz, natarł znowu, z większą siłą, z większą furią, chcąc najwyraźniej powalić przeciwnika.
Dookoła rzedniała ilość elfich jeźdźców. Pozostałe orcze oddziały przebiły się i parły dalej, niedaleko Kekhart dostrzegł też błyski na łuskowych pancerzach smokowców, walczących karnie, w zawrtych, nieporuszonych szeregach.
Potem zobaczył Larhę. Spadała z konia po silnym ciosie, który przebił brygantynę na jej piersi. Skierował się w jej stronę – niewiele myśląc, uderzając tylko raz po raz mieczem, aż ciało elfa upadło tuż obok orczycy. Wtedy zeskoczył z konia, przypadł do kobiety, podnosząc ją z błota. Nie poruszała się. Gdy odwrócił ją na plecy, dostrzegł puste, martwe oczy, patrzące teraz w jaśniejące już niebo. Przez chwilę zamarł w bezruchu, odmawiając uwierzyć w to, co właśnie się stało.
Gdyby nie trwająca dookoła bitwa, po prostu klęczałby nadal w błocie, ze zwłokami Larhy w ramionach, próbując wyczuć w nich choćby odrobinę życia, choć trochę…
Obok Varien zachwiał się, jedno z jego kolan przygięło się nagle, gdy cios falistego miecza trafił w słabo chroniony staw. Opadł na kolana, Arthan zaś zawisł nad nim, zamierzając się do kolejnego uderzenia. Flamberga trafiła w dłoń elfa, zmuszając go do wypuszczenia miecza – i teraz mieszaniec po prostu skoczył na elfa, powalając go, przygniatając do ziemi. Prędkim szarpnięciem zerwał mu z głowy ozdobny hełm. Srebrnobiałe włosy rozsypały się prosto w pachnące krwią błoto.
Arthan patrzył księciu prosto w oczy, spomiędzy rozchylonych warg i wyszczerzonych zębów dobiegał warkot, ledwo co składający się w artykułowane słowa:
– Ty mnie pamiętasz, Varien, psi synu? Ty mnie pamiętasz?
Elf potrząsnął głową. Jedna z jego dłoni powędrowała ku sztyletowi przy pasie. Arthan chwycił ją, szarpnął, aż mimo zbroi trzasnął nadgarstek.
– Ty musisz pamiętać. Dziecko. Wioska. Ojciec mój. I wiesz, co ja z tobą zrobię teraz? Na kawałki ciebie posiekam. Tak, jak ty żeś jego…
Varien szarpnął się, a Arthan sięgnął ku własnemu nożowi i prędkim ruchem przeciął gardło powalonego przeciwnika. Z ust elfa dobył się charkot, banieczki krwi pojawiły się na wargach i na przeciętej szyi. Arthan dyszał ciężko, chwytając zakrwawioną dłonią srebrzyste włosy. Przytrzymał ciało kolanem, gdy ostrzem flambergi oddzielał od niego głowę. Jeden cios, drugi, trzeci i trzasnął kręgosłup.
Kekhart widział, jak mieszaniec wstaje z klęczek. Klatka piersiowa falowała mu, w oczach wściekłość ustępowała miejsca niedowierzaniu, a ten w końcu przerodził się w wyraz triumfu. Arthan wydał z siebie nieartykułowany krzyk, unosząc rękę, unosząc obciętą głowę. I kolejne krzyki odpowiedziały mu, rozchodząc się po całym polu bitwy
A Kekhart znad ciała Larhy patrzył na wysoką postać z obciętą głową w dłoni, postać, nad którą po czystym już niebie krążyły kruki.
***

Wieczorem zbliżyli się do bram miasta. Nawet w mroku nocy jaśniały śnieżną bielą, i one, i wieże ponad nimi. Piękne, jasne Avallenre, niezdobyte nigdy dotąd, Avallenre, które miało w końcu ulec, skoro padł dowódca jego wojsk. Wieść, że ktoś powalił księcia rozniosła się prędko tak wśród obrońców, jak i pośród najeźdźców, pierwszych zmuszając do zablokowania bram i szykowania się do rozpaczliwej obrony. Morale elfów musiało upaść wraz z Varienem.
Pili wieczorem za odniesione zwycięstwo i za zwycięstwo przyszłe. Pili też za poległych – za Larhę, za kilku żołnierzy z oddziału i zabite Święte Kobiety. Pili, opatrywali rannych: Nurzhanowi miała pozostać na twarzy wyraźna blizna, Nayaseg kulała, złamawszy poważnie nogę po upadku.
Wykrzywiona w śmiertelnym grymasie głowa Variena przypatrywała im się z niemą zgrozą, aż Arthan sam stwierdził, że nie ma ochoty patrzeć na elfiego księcia, martwego czy żywego. Ale zatrzymał głowę, dowód swojego czynu i zamierzał po zdobyciu miasta pokazać ją generałom. Właściwy sposób postępowania w takiej sytuacji.
Jednak w oczach mieszańca dostrzec można było coś innego niż zazwyczaj. Tak, zawsze był skory do walki, nie miał problemów z zabijaniem, ale uśmiercenie księcia elfów zdawało się obudzić w nim nowego rodzaju upojenie krwią. Walczył z tym. Walczył, kiedy schował głowę do worka, ale wcześniej niósł ją z wyrazem triumfu, z miną kogoś, kto czuje się panem świata i nie zawaha się wziąć tego, czego zapragnie – bez względu na konsekwencje. Kekhart czuł chłód, widząc to spojrzenie. Miał nadzieję, że to tymczasowe.
Tej nocy nie spał dobrze, i nie tylko ze względu na bliskość obleganego miasta. Przewracał się na posłaniu z boku na bok, myśląc o tym, jak wypełniły się ostatnie wizje. O Arthanie i o Larsze. Twarz martwej przyjaciółki nie znikała, gdy zamknął oczy: przeciwnie stawała się wyraźniejsza. Żadna śmierć nie poruszyła go mocniej, choć widział nie raz jak umierają i obcy, i ci, których uważał za przyjaciół. I wiedział, wiedział, że życie wojownika kończy się prędzej czy później na polu bitwy, wiedział, że i jego może to czekać, i każdą z osób, które stały mu się bliskie. Dawna wizja ostrzegała go przed tym momentem – a jednak jakaś część jego osoby nie mogła uwierzyć, że nie zobaczy więcej Larhy, nie usłyszy jej głosu. Że jej ciało spocznie w nieoznaczonym grobie, w obcym kraju.
Kiedy już jednak zasnął, nie ona mu się śniła. Znów stał na trawiastej równinie, z Drzewem pośrodku, Drzewem, którego konary sięgają nieba, korzenie zaś zaświatów. Z gałęzi zwisały jarzące się blaskiem owoce i gwiazdy.
Pod drzewem stała smukła sylwetka odziana w czerń. Para rogów wieńczyła jej czoło, nie były to jednak potężne rogi demona, brakowało też skrzydeł i przytłaczającej aury z dawnej wizji. Rijesh w tym śnie zdawał się być przyłapany w sytuacji niemal intymnej.
Obrócił się, gdy Kekhart podszedł, spojrzał na niego czerwonymi oczyma, inteligentnymi i smutnymi.
– Więc widzimy się po raz kolejny – rzekł. – Znów przypadkiem, znów we śnie… Szukałem… kogoś z was… znalazłem ciebie… Co się stało? Czuję w tobie smutek.
– Utrafiłem kogoś bliskiego. Przyjaciółkę.
– Przykro mi. To musi boleć… stracić kogoś, kogo się kochało… – mówił to wolno, jakby próbował zrozumieć takie uczucie. Czyżby było mu ono równie obce, jak fizyczne pożądanie? – Jak daleko jesteście?
– Chyba sam wiesz, kaganie.
– Nie wiem wszystkiego… Wiem zbyt mało, jeśli mam być szczery… Szukam… dróg, sposobów widzenia. We śnie. Tak. Także i w twoim…
– Pokonaliśmy elfie wojsko. Jesteśmy pod murami miasta.
Rijesh uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Pokonaliście. Dobrze.
Kekhart przypomniał sobie – przypomniał sobie, jakie były rozkazy.
– Kaganie…
– Tak?
– Jeśli mogę zadać tobie pytanie…
– Pytaj.
– Mamy zniszczyć miasto. Doszczętnie. Zabić mieszkańców…
Uśmiech na twarzy Rijesha poszerzył się jeszcze bardziej.
– I ciebie to martwi?
– To nigdy nie pomaga. Wrogów się zabija, tak, ale tych, którzy nie walczą się nie morduje. Jeśli wszystkich wybijemy – co z nami zrobią ich sojusznicy?
Rijesh wyciągnął dłoń, położył ją Kekhartowi na ramieniu. Ork zadrżał pod jego dotykiem – palce kagana wydawały się być zimne, a jednak raz po raz przepływały przez nie fale gorąca.
– Nie zabijecie wszystkich – rzekł. – Jutro usłyszysz rozkazy. Nie wolno wam zabijać mieszkańców miasta, tylu, ilu się da macie wziąć w niewolę. Mam względem elfów inny plan, niż ich śmierć, względem królewskiej rodziny zwłaszcza.
– Następca tronu nie żyje. Widziałem, jak ginął. Jeden z moich go zabił.
– Och? – W oczach koloru krwi pojawiło się zainteresowanie. – Który z nich?
– Arthan, kaganie.
– Mieszaniec? Niczyje dziecko, istota z dwóch światów, istota niemożliwa… może rzeczywistość naprawdę układa się w konkretny wzór… dobrze. Dobrze, że was obserwowałem. Wiedziałem, że jedno z was będzie czymś wielkim… Przez pewien czas myślałem, że ty…
– Arthan nadaje się lepiej, kaganie. Dowodzić umie, posłuch ma. Robi to, co za słuszne uważa. Jeśli on tylko własnej rządzy krwi nie ulegnie…
– Będę miał to na uwadze… – mówił Rijesh, nie zdejmując z kekhartowego ramienia tych dziwnych, zimno-ciepłych palców. – Dziękuję, że go do mnie przyprowadziłeś…
Chciał powiedzieć coś jeszcze, spytać, wyznać swoje obawy, ale sylwetka Rijesha zbladła nagle, stała się przeźroczysta jak dym, a wszystko dookoła przybrało odcień szarości, a potem rozmyło się w bladym poranku.
Grały rogi i bębny, przypominając, że wstaje świt i że czas najwyższy znów ruszać, zaatakować jasne miasto elfów. Posłańcy przekazywali rozkazy od generałów: po przełamaniu murów niszczyć, ale mieszkańców brać w niewolę.
Wszystko się zgadzało. Sen był prawdziwy. Oczy Rijesha obserwowały bacznie, choć on sam znajdował się w oddali, czekając na rozwój wydarzeń.
***

Miasto uległo zaskakująco szybko: może sprawiło to podupadłe po rozbiciu varienowej armii morale obrońców, może buta elfów, wierzących w niezdobyte mury Avallenre okazała się zwodnicza. Mury wyglądały pięknie i były wytrzymałe – trzysta lat temu, nim orkowie ze stepów nauczyli się zdobywać miasta. Dallejczycy, najeżdżani przez wieki z różnych stron, nauczyli się mury naprawiać i udoskonalać. Elfie miasto nie potrzebowało napraw, za łatwo zaufało własnej legendzie.
A teraz legenda rozsypywała się w gruzy wraz z uderzeniami kolejnych pocisków, wraz z kolejnymi ciosami taranów w bramę. Na niewiele się zdała zaciekła obrona murów. Kilka magicznych pułapek, na które faktycznie natknęli się najeźdźcy odniosło większy sukces, lecz tylko chwilowy, gdy okazało się że powodowane przez nie eksplozje nie wyrządzają wielkich szkód. W końcu w murach miasta powstały kolejne wyrwy, brama posypała się w drzazgi i armie podległych Rijeshowi ludów wdarły się do środka.
Kekhart ruszył na czele swoich podwładnych, z pełną świadomością, że to nie on powinien dowodzić. Ta ostatnia bitwa. Potem Arthan dostanie dowództwo. Niech ma coś z własnego bohaterstwa. Niech jego życie ma sens inny, niż zemsta… A ze sławą i z rijeshowym błogosławieństwem – jakie drzwi i możliwości staną przed mieszańcem otworem? Ale ten ostatni raz to Kekhart stał na czele i jako jeden z pierwszych wkroczył w budynek bramny.
I tylko on dostrzegł mężczyznę stojącego pośród strzaskanych resztek wrót i ciał poległych. Dziwne, bo mężczyzna górował wzrostem nad wszystkimi, a jego wysokość była wręcz nienaturalna.
Podobnie jak i rysy twarzy, po których trudno poznać było do jakiego ludu należy. Początkowo wydawał się Kekhartowi orkiem, potem – człowiekiem. Potem jego proporcje i rysy nabrały elfiej gracji. Zmieniały się, czy przeciwnie, zawierały w sobie wszystkie możliwości, cechy wszystkich ludów?
A przy tym mężczyzna miał doskonale gładką skórę barwy złota, proporcjonalną twarz i ciało bez ani jednej skazy, wyprostowane, silne, doskonałe. Jego rysy, niezależnie od rasy, były doskonale symetryczne. Kwadratowa szczęka okolona krótką, czarną brodą, prosty nos, gęste brwi i błyszczące, brązowe oczy. Czarne włosy zaczesane do tyłu i upięte w wysoki koński ogon. Złote kolczyki z rubinami w płatkach obu uszu, złoty łańcuszek na szyi. Biała szata – długa, z miękkiej tkaniny powiewającej na nieobecnym wietrze – nie ukrywała wiele z pięknego ciała. Miała je tylko zdobić nie maskować. Kekhart nigdy nie widział osoby tak pięknej, tak pociągającej – a przecież nie pożądał tego mężczyzny, choć jego ciało niewątpliwie na pożądanie zasługiwało. Nie, nie pożądanie odczuwał, a zachwyt, zachwyt nad czymś, co śmiertelnym rzadko dane jest ujrzeć.
Mężczyzna wyciągnął dłoń, dużą i silną, a jednocześnie pozbawioną wszelkich skaz. Uśmiechnął się promiennie.
– Chodź ze mną – rzekł do osłupiałego jego widokiem orka.
I Kekhart ruszył. Nie pomyślał nawet, że mógłby zrobić cokolwiek innego. Coś ukłuło go w serce: myśl o Takhirze. O samotnym Takhirze, czekającym przecież w Urhan na powrót kochanka.
– Będzie wiedział – rzekł piękny mężczyzna nie przestając się uśmiechać. – Będzie wiedział. Zrozumie. Kiedyś przybędzie do ciebie. Chodź ze mną.
Jeszcze jeden krok. Świat dookoła zamazywał się, przestawał istnieć – liczył się tylko mężczyzna o złotej skórze i jego wyciągnięta dłoń.
Jakaś część świadomości Kekharta widziała co innego – oto rzeczywistość chwiała się, kiedy jego ciało upadało na ziemię, z kilkoma elfimi strzałami wbitymi w szyję i pierś. Oto Nurzhan, Serik i Gaspar rzucali się ku łucznikom, a Arthan zatrzymywał się nad swym padającym dowódcą – przyjacielem.
„Idź” – chciał powiedzieć Kekhart. „Idź, dla ciebie to początek. Będziesz czymś wielkim. Będziesz bohaterem na którego czekałem”. Chciał to powiedzieć, ale strzała wbita w gardło blokowała mu słowa.
– Chodź ze mną – powiedział po raz trzeci złotoskóry mężczyzna.
Kekhart zrobił kolejny krok i poczuł, jak palce boga obejmują jego dłoń.


Nazwali nas Dziećmi Boga Granic, mówili, że wybrał nas Akrias, ten, do którego należy to, co nie należy nigdzie. Może to i prawda, tym przecież byliśmy: ja, który z własnej głupoty musiałem uciekać od swoich, Nurzhan, który odrzucił inicjację szamana, Larha, która zabiła swego męża, łajdaka, prawda, Temur, który niemal zesłał na swoich zagładę, Serik, który popełnił świętokradztwo i zbrodnię przeciw kobiecie, którą kochał. Kekhart, który nie pasował do naturalnego porządku rzeczy. I Arthan, którego napiętnowało samo jego urodzenie. Rijesh obserwował nas od chwili, kiedy staliśmy się świadkami jego pierwszego triumfu. Obserwował by wybrać: i wybrał. On i Arthan od początku byli tym samym, choć wielu uzna to za absurd, ale ja to wiem, choć nie wiedziałem wtedy. Po zdobyciu Avallenre została nas tylko czwórka, a jeszcze jeden miał zginąć, choć nie wiedzieliśmy o tym… Teraz sądzę, że smokowcy mają rację i że mają rację leśne elfy: światem rządzi nieznana siła, siła przeznaczenia, możemy nadać jej imię At’Ka lub Iel, a ja nazwę ją inaczej, nazwę ją Prawem Legend. Bo tamtego dnia gdy stanęliśmy przed Rijeshem zrodziła się legenda. Jego i nasza. Zawsze bowiem byliśmy tym samym, Rijesh zaś był jednym z nas.
Słowa Gaspara Regesza spisane przez Haidara z Cirieny
W roku 1106 od Lądowania Astrafiniala, trzynastym roku panowania królowej Josiany



KONIEC


Kraków, Listopad 2011 – Marzec 2012



Szczególne stężenie postmodernizmu dedykuję Carrie i BadWolf :).
Czytelnikom dziękuję za uwagę i wytrwanie do końca. Będzie jeszcze bonus, so stay tuned.I oczywiście, ta historia się zakończyła, ale kolejna właśnie się zaczyna. Ale ona już będzie do przeczytania gdzie indziej i kiedy indziej... trzymajcie kciuki.