Dzieci boga granic 12
Dodane przez Aquarius dnia Stycznia 25 2012 19:16:53
12.

Wspaniały tron ze smoczymi skrzydłami splatającymi się w oparcie został wyniesiony na zewnątrz, zastępując ten prosty, z którego Rijesh obserwował walki poprzedniego dnia. Nic dziwnego, bardziej był godny władcy o tak nieposkromionych ambicjach, jak obecny kagan. Większe też robił wrażenie na zebranych, którzy musieli przyjąć, iż to nie Jyrgal jest zapowiedzianym smokiem, a przybysz ze Shnai’ar.
Czarno-złota chorągiew łopotała nad głową władcy, gadzi gwardziści w łuskowych pancerzach stali sztywno wokół tronu, tuż przy samym tronie zaś stało kilku kapłanów i pokonany uprzedniego wieczora chan Szarych Wilków. Na jego twarzy nie widać było śladów krwi ani ran, jakby nigdy nie rozorały jej szpony zwycięzcy.
Rijesh też niż nie krwawił z nosa ani nie pachniał powietrzem po burzy. W pełnym słońcu, wyprostowany na tronie, niemal nieruchomy, zdawał się być posągiem odzianym we wspaniałą szatę z czarno-złotego jedwabiu. Włosy, które o świcie plątały się w nieładzie, zaplecione miał teraz w gruby warkocz, czoło spinała mu cienka złocista obręcz. Oczy barwy krwi poruszały się w nieruchomej twarzy, wędrując po zebranych.
Zagrzmiały bębny, potem odezwał się róg, który wcześniej oznajmił przyjazd gości ze wschodu. Na placu zapadła cisza, i dopiero teraz kagan mógł wstać i przemówić.
– Dzieci stepu! Duchy i bogowie dokonali wyboru! Wy możecie zaakceptować go, lub odrzucić i odejść – zamilkł na chwilę, choć oczywistym było, że decyzje już zostały podjęte. – Tym, którzy zostaną przy mnie obiecuję chwałę i zdobycze, jakich dotąd nie widziała ta kraina! Poza stepami istnieje wiele bogatych królestw, ich mieszkańcy zapomnieli, jak się walczy: jeśli pójdziecie za mną, udamy się tam, po bogactwa i chwałę, by stworzyć imperium, jakiego nikt dotąd nie widział! Oto co wam daję: potęgę, sławę, legendę, która przetrwa wiele wieków: legendę godną dziedziców tej, u stóp której grobowca stoję.
Spodobały się jego słowa, bo wśród zebranych rozległy się pełne entuzjazmu okrzyki: lecz Kekhart wyłowił też niezadowolone pomruki, objaw niepokoju.
– Jyrgal Czarny Smok z Płowych Wilków będzie przewodził wam w moim imieniu – kontynuował kagan. – Nie jestem spośród was i nie znam waszych obyczajów, potrzebuję więc jego wsparcia. Jestem też królem własnego państwa i nie wolno mi tego zapominać. Nie pragnę wtrącać się w konflikty między wami, narzucać wam obyczaje, które będą dla was obce. Nie pragnę realnej władzy, tę pozostawię Jyrgalowi. Jedyny, czego chcę, to poprowadzić was – wraz z moim ludem – do chwały i potęgi. Powtarzam więc: kto odrzuca moją ofertę i zwierzchnictwo, niech odejdzie! Kto przyjmuje – niech zbliży się, oddać należy szacunek kaganowi i temu, który będzie rządził w jego imieniu.
Przez moment panowała cisza, potem rozległ się gwar, potem pierwszy z wodzów, gotowych złożyć hołd nowemu władcy, wystąpił na plac.
Kekhart obserwował to z lekkiego oddalenia, wraz z nim obserwowali wydarzenia jego towarzysze.
– Chciałbym wiedzieć, co to wszystko naprawdę oznacza – mruknął Gaspar. – Ja tym gadom nie ufam ani trochę. Patrzysz temu w oczy, i nie widzisz nic. Wbiją nam kiedyś nóż w plecy, mówię wam… I Urhan… Urhan pierwsze będzie, by je zaatakować… Po co my się w to pchamy?
Temur zaśmiał się.
– Oj, Gaspar, Gaspar, a skąd u ciebie tyle pesymizmu? Gady sprytne, ale do walki nieskore, choć piękne mają zbroje. Mieszkałem niedaleko granicy ich ziem, wiem, że to lud rolników, nie wojowników, bardzo przywiązany do religii, a religia ich walczyć im nie karze. Ten Rijesh ich podbił, ale żeby podbić więcej ziem, potrzebuje większej siły, to zwraca się do nas. Proste.
– I to mnie niepokoi właśnie – odparł pieśniarz. – Kim on jest? Wygląda jak demon.
– Abo to ważne, jak on wygląda? – odezwał się Arthan. – Ważne co on nam dać chce, a mnie się to podoba. Walka i sława, czemuż nie? Przyznaj ty się Gaspar, przecież i ty tego zawsze chciałeś.
– Ano chciałem, ale czy tak? Oby nas ten Rijesh nie zaprowadził prosto do pałacu Czarnej Kahary.
– Do Pani Przejść i Rozstajów prędzej czy później wszyscy trafimy – wtrąciła się Larha. – A jego Akrias naznaczył.
– A w tobie skąd tyle przekonania? – spytał ludzki młodzieniec.
– Bom słyszała proroctwo o władcy, który nadejdzie. I Kekhart słyszał. Z ust elfiej wieszczki.
– I ty elfom wierzysz… – parsknął mieszaniec pod nosem.
– Nie elfom, Arthan, a w to, co widziałam i w to, co widzę teraz. Sam żeś powiedział: obiecuje rzeczy, których chcemy wszyscy. Wola walki płynie nam w żyłach, dlatego tu jesteśmy. A on jest taki sam, jak my wszyscy: jest poza. Dla niego zaistnieliśmy, dla niego się spotkaliśmy. Wierzę, że przybył zgodnie z wolą bogów, a wygląd… któż z nas – wyszczerzyła zęby, pokazując szczerby po dolnych kłach – w wygląd wierzy? Któż z nas daje się zwodzić pozorom? Nie ja.
Przed tronem stanęła Hurik. Nie, Kekhartowi nie przywidziało się nocą: włosy miała krótkie, nierówno obcięte i coś niejasnego w jej postawie sugerowało, że zmieniła swój status.
– Kaganie – rzekła. – Jestem Hurik, córka Vardży, z plemienia Przyciętych Uszu. Do wczorajszego wieczora Święta Kobieta. Dzisiejszej nocy zakończyłam mój pobyt w stowarzyszeniu, powróciłam do mojego plemienia, poślubiając jego wodza i obejmując władzę. Od tej nocy jestem chanem Przyciętych Uszu i oddaję moje plemię pod twoją władzę.
Rijesh uśmiechnął się, uśmiechnął się i Jyrgal – to dla niego musiała być przeznaczona przemowa Hurik, która przecież odrzuciła jego awanse.
Kekhart spojrzał w kierunku, z którego przyszła kobieta: dostrzegł członków swojego plemienia, Vardana z pierwszą żoną, dziecko między nimi, syna, o którym Hurik wspominała. Dalej swego ojca i innych, odległych jak gwiazdy na niebiosach. Teraz Hurik wracała do nich, osiągnąwszy wszystko, czego pragnęła: nigdy już nie zamieni z nim słowa, wróciła do normalnego porządku, tam, gdzie on wrócić nie mógł.
Kagan skinął głową, przyjmując hołd Przyciętych Uszu. Przywódczyni plemienia oddaliła się, robiąc miejsce kolejnym
Stawali przed przybyszem ze Shnai’ar, który objął nad nimi władzę kolejni wodzowie plemion. Zielone Skóry, Nagie Czaszki, Lud Drzewa, Krukorły, Zrodzeni z Błyskawicy, Złote Skóry… Zabrakło Niedźwiedzi, zabrakło Płowych Lisów i paru mniej znaczących plemion, które uznały, że nie chcą nad sobą czy to kagana w ogóle, czy to władzy kogoś, kto nie jest ani orkiem, ani człowiekiem, ani nawet nie wywodzi się z żadnego ze znanych ludów.
W końcu Takhir położył Kekhartowi rękę na ramieniu.
– Teraz – rzekł.
I Kekhart ruszył – obserwowany przez plemiona, przez swoje własne plemię. Nie chan, nawet nie członek żadnego z plemion, a wygnaniec, pozbawiony domu i tożsamości. Czuł na sobie wzrok tych, wśród których się wychował. Poznawali go: rodzice, Vardan, inni. Nie mogli nic uczynić, z gniewem patrzyli tylko na świętokradztwo, jakiego dokonywał.
Nie, to nie świętokradztwo. Jeśli ktoś może wysłuchać wykluczonego, to tylko sam kagan. Tylko kagan jest ponad wszystkimi, ten, którego władza pochodzi od bogów i bogom służy. Kagan może być ich głosem, ich wybrańcem, a Rijesh jest wybrany przez bogów podwójnie.
Uklęknął przed tronem, wyciągając przed siebie gwóźdź z niebiańskiego sklepienia.
– Kaganie, ofiarowuję ci dar. Od tych, którzy nie należą nigdzie. Od bogów, oni nas wybrali, byśmy stanęli przed tobą i złożyli go u twoich stóp. To gwiazda, która spadła. Daję ją tobie i daję tobie nas. My nie należeliśmy nigdzie, teraz będziemy należeć do ciebie.
Rijesh skinął głową na jednego ze swoich kapłanów, ten podszedł, by odebrać dar.
– Wstań – rzekł.
Kekhart podniósł się. Czerwone oczy przypatrywały mu się równie bacznie, co rano, równie bacznie, co w wizji.
– Przyjmuję twój dar i twoją służbę. Dzieci stepu! Ten wojownik wedle waszych praw jest wyrzutkiem: odtąd należy do mnie, on i jego podobni. Każdy, kogo on przyjmie pod swa opiekę, będzie miał od dnia dzisiejszego służyć mnie! W wojnach, które nas czekają ci, którzy zhańbili się w oczach plemion, będę mogli zmyć swą hańbę krwią wroga lub własną!
Kekhart poczuł dreszcz przechodzący po całym ciele. Przez mgnienie oka miał wrażenie, że unosi się w powietrzu, że coś niewiarygodnie ciepłego obejmuje jego całą istotę. Że jest lekki, niewiarygodnie lekki, jakby pozbawiono go olbrzymiego ciężaru, który nosił przez ostatnie lata.
Wiedział, że plemię nie przyjmie go i tak. Wiedzieli, co uczynił, wiedzieli, czym był. Miał prawo budzić w nich obrzydzenie. Ale może kiedyś będą mówić o nim i z szacunkiem… Czyż chłopiec stojący między Vardanem i Diyar nie będzie się teraz zastanawiał, czemu nosi to samo imię, co mężczyzna noszący oznaczenia Przyciętych Uszu, którego kagan przyjął właśnie na służbę? Zada pytanie swojemu ojcu – ojciec zaś będzie musiał znaleźć odpowiedź.
– Możesz odejść – rzekł Rijesh.
Kekhart skinął głową. Czuł, jak bije mu serce. Widział, jak członkowie plemion rozstępują się przed nim, gdy szedł do swoich. A potem czuł obejmujące go kolejno ramiona, słyszał okrzyki radości w uszach. Czyż nie tego chcieli, w głębi swoich serc? Zostać przez kogoś przyjętymi? Czyż nie to obiecywali im bogowie ustami swoich wieszczów – że gdy przybędzie wielki władca ze wschodu, władca, który nie należy nigdzie, oni będą należeć do niego, bo ten sam bóg wybrał ich sobie na przedstawicieli.
***

Ałła klęczała na ziemi przed kagaem. W blasku słońca jej włosy lśniły jak miedź.
– Jestem Ałła ze Świętych Kobiet, od tej nocy przewodzę stowarzyszeniu – ogłosiła. – Święte kobiety oddają się pod twe władanie, kaganie. To nasze zadanie, nasza rola, oto czym uczyniła nas Tindre: służyłyśmy jej, służymy całemu stepowi. Prowadź nas ku wojnom i zwycięstwom, prowadź nas przeciw demonom i tym, którzy pragną zakuć nas w kajdany: rozbijemy łańcuchy i zniszczymy każdego, kto zagraża wolności Wielkiego Stepu. Prowadź nas ku chwale.
– Przyjmuję waszą służbę.
– Kaganie. Mam prośbę.
– Tak?
Kobieta uniosła głowę. Patrzyła śmiało w oczy Rijesha, mało kto umiał spoglądać na niego z równą odwagą.
– Mamy ze sobą więźnia, popełnił zbrodnię przeciw nam. Zabrałyśmy go z nami. Plemiona mają zobaczyć jego kaźń, jako przykład tego, co spotka każdego, kto na jedną z nas rękę podniesie.
Przybysz ze wschodu oparł podbródek na dłoni, zamyślił się, nie spuszczając Świętej Kobiety z oczu.
– Każ przyprowadzić więźnia. Chcę go ujrzeć i porozmawiać z nim.
– Kaganie…! – wykrzyknęła Ałła z oburzeniem. – On…
– Każ go przyprowadzić, Ałło ze Świętych Kobiet.
Niechętnie obróciła się, zawołała na swe podwładne i po chwili zjawiła się Kuara, prowadząc przed sobą Serika.
Mężczyzna szedł spokojnie, głowę miał opuszczoną w rezygnacji. Dłonie skrępowano mu sznurem na plecach, ale widać było, że nawet, gdyby mógł, nie uciekałby. Czekał w spokoju na swój los, widząc jego nieuniknioność.
– Jak ci na imię? – spytał Rijesh.
– Serik, kaganie. Z Ludu Drzewa. – Miał znużony głos, równie zrezygnowany, jak cała postawa.
– Ałła mówi, że popełniłeś zbrodnię i czeka cię kara. Co z tobą uczynią?
– Wykastrują mnie i ze skóry mnie obedrą.
Na moment Rijesh zesztywniał, jego dłoń zamarła o cal nad poręczą tronu.
– Za co czeka cię tak straszliwa kara, Seriku? Jaka jest twoja zbrodnia.
– Gwałt. Świętą Kobietę zniewoliłem. Zhańbiłem. Ze stowarzyszenia wykluczyłem. Złamałem. Życie jej zniszczyłem.
– To prawda?
– A czemuż ja bym kłamać miał? – Serik wzruszył ramionami. Rozłożyłby je w rezygnacji, gdyby nie więzy. – Popełniłem ten czyn i winien jestem. Mam zginąć – więc ty tego, kaganie, nie przedłużaj. Ja dość już czekam, dość już bluźnię przeciw bogom w duszy. Powiedziano mnie, dwa mnie zabiją smoki – i oto przed dwoma smokami stoję. Hańby mojej nie pogłębiaj. Wina nazbyt dla mnie ciężka już, za duży strach.
Rijehs potrząsnął głową, trudno orzec, co miał mówić ów gest.
– Ile masz lat, Seriku?
– Dokładnie to ja nie wiem, ale ze cztery dziesiątki idą. Nie jestem już młody, wiele mi nie pozostało.
– Ale wyglądasz na sprawnego. Radzisz sobie z bronią?
– Ano, jakoś.
– Ałło – rozkazał kagan przywódczyni Świętych Kobiet – rozetnij jego więzy i daj mu miecz.
Rudowłosa wojowniczka spojrzała nań z wściekłością.
– To przecież… – zaczęła.
– Rozetnij mu więzy, Ałło – powtórzył. – Daj miecz.
Kobieta zaklęła ostro, ale wykonała polecenie, spoglądając na więźnia z nienawiścią i wstrętem.
Serik ujął w dłoń rękojeść, stanął przed tronem, spoglądając w oczekiwaniu na swego władcę. Kagan przypatrywał się przez chwilę jego postawie, skinął głową, skierował szponiastą rękę ku jednemu ze swoich żołnierzy.
Wskazany smokowiec zrozumiał – bez słowa pośpieszył w kierunku skazańca, nie odzywając się, chrzęszcząc tylko łuskami zbroi.
Serik zareagował automatycznie – zmienił postawę nóg, chwyt reki na mieczu, stanął w gardzie, czekając. I ciął zza głowy, ledwo gad zbliżył się doń, w nieosłoniętą skórę nad zbroją. Trysnęła krew z rozciętej tętnicy, czerwona, jak u każdej innej rozumnej istoty, smokowiec zacharczał i upadł na ziemię. Jego ogon począł zwijać się w konwulsjach.
Starszy mężczyzna wyprostował się, opuścił miecz.
– Kaganie – odezwał się. – Nie wiem, czego ty pragniesz…
– Kekharcie – zawołał Rijesh – Obiecałem darować winę każdemu, którego przyjmiesz. Przyjmiesz tego orka do swoich?
– Kaganie, on zbrodniarz, wystąpił przeciw nam! – krzyknęła wzburzona Ałła. – Nie znasz naszych zwyczajów, sameś mówił! Nasze prawo każe…
– Ałło, widzę w tym wojowniku skuchę i pokorę, widzę w nim też talenty, które będą mi potrzebne. W wielkiej wojnie, która nadchodzi każdy żołnierz się przyda. Nie uniewinniam Serika z Ludu Drzewa, odraczam tylko jego karę: jeśli bogowie uznają go winnym, poniesie ją, we właściwym czasie. Jyrgalu, zgodzisz się na to?
– Jeśli dwa smoki zabić go mają, jak mówi – rzekł – zabiją go i tak. Jeśli duchy chcą, by został ukarany, tak będzie.
Ałła zazgrzytała zębami.
– Zbrodnia to zbrodnia. Powinno się ją ukarać.
– Dlatego pytam – powtórzył Rijesh. – Kekharcie, weźmiesz ze sobą tego mężczyznę?
Kekhart obejrzał się na swoich towarzyszy. Dostrzegł aprobatę w oczach mężczyzn i niezbyt entuzjastyczne, ale przyzwalające spojrzenie Larhy. Woleli dać mu szansę, pamiętając jego słowa, jego upodlenie i skruchę – niż widzieć okrutną egzekucję.
– Tak, kaganie. Zabiorę go.
Rijesh uniósł dłoń.
– Możesz więc odejść, Seriku. Ałło, nie miej urazy do mnie, wiedz, że spojrzałem w duszę tego mężczyzny i dojrzałem w niej żal.
– Ja w twojej widzę tylko mrok – odparła wojowniczka, splunęła na ziemię i szybkim krokiem odeszła w tłum.
Zebrani rozstąpili się, pozwalając ułaskawionemu skazańcowi dołączyć do nowych towarzyszy. W oczach Serika widać było ulgę – i niedowierzanie.
Kekahrt podszedł do niego pierwszy, mocno uścisnął drżącą ze zdenerwowania rękę.
– Witaj wśród nas.
– Dziękuję – odpowiedział Serik. – Pożyję dłużej nieco przy was widać…
– Póki cię któraś z suk nie dorwie… – mruknął Temur, oglądając się w stronę Świętych Kobiet. Ałła i najstarsza z nich rozmawiały, nie słychać było w ogólnym gwarze o czym, lecz obie wyglądały na mocno niezadowolone. – Witaj – uścisnął mu rękę.
Za nim to samo uczynili Gaspar i Arthan. Tylko Larha odmówiła, a jej spojrzenie mówiło, że przyjęcie Serika potraktowała jak mniejsze zło i nigdy nie zaakceptuje go w pełni. Starszy mężczyzna nie nalegał jednak i nie narażał nawet – tak siebie, jak i kobiety – na dłuższy kontakt wzrokowy. Wiedzieli oboje, że nie będzie im łatwo i nie chcieli utrudniać sytuacji.
– Dzieci stepu! – zabrzmiał po raz kolejny głos Rijesha. – Teraz zgromadzenie dobiega końca. Wiedzcie, że udaję się w kolejne miejsce, którego mieszkańców pragnę jako sojuszników. Są oni i waszymi braćmi: teraz wyruszam do Urhan, złożyć miastu tę samą ofertę, jaką wam złożyłem. Wierzę, że i tym razem bogowie będą nam sprzyjać, bowiem Wielki Step i Urhan nie mogą istnieć osobno, a razem stanowić będą siłę nie do pokonania.
***

– Co wy o tym sądzicie? – spytała Larha przy ognisku.
Noc była chłodna, mimo środka lata, jak to zwykle bywa w stepie. Obozowali na obrzeżu, przyzwyczajeni już do tego, choć odkąd podróżująca w stronę Urhan gromada – armia czy też horda, trudno orzec – zatrzymała się na noc, co jakiś czas któryś z koczowników zbliżał się, by zamienić kilka słów. Podobnie było i wcześniej, w wielkim obozie, nim wyruszyli: wcześniej omijani przez wszystkich, teraz mogli próbować chociaż wchodzić w jakieś kontakty, kupić coś, porozmawiać. Nadal nie do końca „pewni”, należeli już: do samego kagana, trudno więc było im odmawiać.
Oczywiście nie rozwiązywało to wszystkich problemów. Kekhart nie próbował nawet szukać kontaktu z własnym plemieniem. Raz tylko minął Vardana w towarzystwie obu żon i syna. Hurik uśmiechnęła się przyjaźnie, dziecko zaczęło szarpać matkę za suknię i palcem pokazywać swego imiennika, ale pozostała dwójka postanowiła ignorować wygnańca. To ich plemieniu w końcu przyniósł hańbę i nie zapomnieli tego.
Podobnie łaska kagana nie rozwiązywała ani kwestii mętnych zatargów Gaspara z jakąś grupą Krukorłów, ani pochodzenia Arthana. Mieszańcowi niektórzy nadal pluli pod nogi.
Serik był jeszcze innym problemem. Wściekłość Ałły nie sprawiła, że Święte Kobiety wymówiły kaganowi przysięgę, ale lepiej ich było unikać, na wszelki wypadek. Nie było gwarancji, że nie spróbują wymierzyć sprawiedliwości na własną rękę lub choćby sprowokować jakiegoś incydentu.
A mimo tego wszystkiego – nagle przestali być wyrzutkami. Osobami niepewnymi, kontrowersyjnymi, niegodnymi zaufania nawet – owszem. Ale częścią układu. Własnością kagana.
– O podróży do Urhan? – spytał Serik. Wyglądał o wiele lepiej, niż w dniu przybycia na zjazd. Odzyskał nieco ciała na masywnych mięśniach, typowych przecież dla orczego wojownika, zniszczone pobytem w studni włosy zgolił i teraz odrastały mu pomału jako szorstka szczecina. Z jego oczu i zachowania zniknęła rezygnacja: pozostała jednak pokora kogoś, kto popełnił zbrodnię, odpokutował i dostał drugą szansę. – Kagan wie co robi. Dziwnymi ścieżkami chodzi jego umysł, ale wie, czego chcemy i nam to da. I Urhan też tego chce, potwierdzicie to zapewne. Kraje na zachodzie, żyzne, bliskie, zatargi dawne…
– Karanesse Urhan nie tyka – zauważył Gaspar. – Ot, czasem potyczki na granicy, i owszem, walczyłem w takich… Ale więcej bandytów, niż regularnych wojsk.
– Od stu lat spokój był, Gasparze, nie za długo to? Pora na wojnę.
Ludzki mężczyzna wyszczerzył zęby.
– Abo ja mówię, że nie pora? Pora, pora, jak najbardziej. A i ciągle są miejsca, gdzie naszych się w niewoli trzyma. Dolna Lavia choćby, kopalnie tamtejsze, com ja słyszał o tym…
Arthan spojrzał na niego, znieruchomiała w pół ruchu dłoń ściskająca drewno, które chciał chyba wrzucić do ognia. Trzasnęła ściśnięta gałązka.
– Ja żem też słyszał – powiedział bardzo wolno. – Też.
– A hrabiowie z Karanesse chcą ziem urhańskich – dodała Larha. – bośmy im je wyrwali przed stuleciem. Myślą, że miasto im się należy. Nie oni je wykuli, nie oni zbudowali.
– A elfy? – spytał Temur. – Sporo o nich ciągle słyszę. Niby żyją tuż obok granicy, mają jakieś swoje królestwo... Nie widziałem nigdy żadnego, ale słyszałem, że się z niechęcią o nich mówi... Pewnie nas też nie kochają.
Arthan, ciągle męcząc w dłoni gałązkę, przeniósł wzrok na kowala.
– Elfy cuchnące to by nas co do jednego wyrżnęły.
– Arthan wie coś o tym – rzekł Gaspar, klepiąc przyjaciela po ramieniu. – No, powiedzże nam, Arthan, co ty wiesz o elfach.
Mieszaniec strącił dłoń ze swojego barku.
– Ja tyle wiem, co i wszyscy. Każdego spytać, to samo on powie. Elfy nas nienawidzą.
– Mieszkałam wśród elfów na północy – zaprotestowała Larha. – Ja i Kekhart. Pozwoliły nam żyć. I elfia czarodziejka nam pierwsza przepowiedziała, że iść musimy, że będzie wielki władca i wojna. Jakby nie ona, nie byłoby nas tutaj.
– To jakieś inne elfy być musiały – odpowiedział Arthan. Skulił się, zgarbił, tak, że jego nadzwyczaj wyróżniająca się wzrostem i postawą sylwetka zdawała się skurczyć i zapaść. – Jakie one w Avallenre są, wiedzą wszyscy.
Takhir siedział w milczeniu, przysłuchując się rozmowie. Dołączył do nich przed chwilą – wiele czasu ostatnio spędzał, krążąc między wędrującymi koczownikami, służąc im pomocą, wiedzą, mocami. Wśród tylu osób usługi szamana zawsze były potrzebne. Kekhart miał dziwne przeczucie, że nadchodziło kolejne rozstanie, że alvablodet znów pójdzie w swoją stronę. Już na samą myśl o tym czuł smutek.
Teraz Czarny Szaman odezwał się w końcu.
– Elfy w Avallenre są różne. Jak elfy wszystkie. Na tym lądzie żyją dwa elfie ludy. Jeden to ci, których Kekhart i Larha spotkali, oni tu pierwsi byli, słyszałem opowieści, Gaspar trochę też, z pewnością: pierwsi na tym świecie byli orkowie, i smokowcy. Potem przybyły elfy, które dziś zwie się „leśnymi”, bo zamieszkują lasy, lecz z początku żyły i na stepie, skąd my je wyparliśmy. Potem przybyli ludzie. Potem zaś, przed pięciuset laty zaledwie, inne elfy. Te zwą siebie Ludem Wiecznej Wędrówki i władają nad swymi krewniakami.
– Podbili ich? – spytała zaciekawiona Larha.
– I owszem, tak. Taka ich natura: chcą rządzić, uważają się za lepszych. Znają się na magii, choć ukrywają najpotężniejsze zaklęcia, za potężne, za niebezpieczne dla świata... Sami w sobie mają wiele magii i żenią się między sobą, by ją podtrzymać.
– Więc to prawda, że u nich brat z siostrą...? – spytał Temur. – Obrzydlistwo!
– Dla nich to obowiązek wręcz. Władca poślubia swoją siostrę, jak nie siostrę, to kuzynkę. Moc się nie rozrzedza. Ale różne rzeczy dzieją się z nimi potem, jak słyszałem, trudno, żeby nie, skoro z małżeństw między krewnymi zawsze się rodzą chore dzieci. Magia może te choroby łagodzić, ale nie wiem, jak jej używają. Magia sprawia, że żyją wiele lat, mówi się też, że niegdyś byli wśród nich prawdziwie nieśmiertelni... Co innego leśne elfy, te żyją inaczej, bliżej im do nas, tak, jak Ludowi Wiecznej Wędrówki bliżej do ludzi na zachodzie.
– Elfom do nas blisko... – zaśmiał się Arthan drwiąco. Podczas gdy wszyscy słuchali Takhira z zainteresowaniem, on jeden zdawał się to nie słuchać, to nie wierzyć w jego słowa.
Larha przeniosła nań wzrok.
– Co cię gryzie tak właściwie, co?
Mieszaniec wstał szybko, nie patrząc na nią – ani na nikogo innego.
– Nic – oznajmił. – Mnie nic nie gryzie.
I dając świadectwo przeciwieństwu swoich słów oddalił się od ogniska, rozpływając się w mroku.
Patrzyli za nim długo, potem po sobie, zastanawiając się, kto z nich powinien iść za Arthanem.
– Nie, na mnie wy się nie patrzcie – zaprotestował Gaspar. – Ja próbowałem, nie raz i nie dwa. On nie powie co w nim siedzi, nie teraz, nie nam. Kogoś innego mu trzeba, ot co.
– Albo my będziemy czekać, aż coś pęknie w chłopaku. A wtedy bogowie wiedzą, co z nim będzie – pokręcił głową Serik. – Ktoś iść musi.
Kekhart wstał.
– Ja to zrobię – powiedział. – Raz mi Arthan zaufał, choć nie musiał i powodów nie miał. Może zaufa i teraz.
Ruszył między namiotami, ogniskami, zagrodami dla koni, wozami, na skraj obozu. Tu zaczynała się dzicz, przestrzeń stepu nie ograniczona niczym, nie poddana ręce rozumnej istoty. Równina ciągnąca się w nieskończoność pod czarnym niebem, srebrna w blasku zbliżającego się do pełni księżyca. Królestwo duchów, krążących nocą po stepie, duchów przyrody i dusz tych, którzy nie zasłużyli na dołączenie do przodków. Na granicy między dwoma światami, na pograniczu blasku ognisk i słyszalności głosów, mieszaniec leżał w bujnej trawie, z rękami pod głową, oczyma utkwionymi w gwiaździstym niebie i tarczy księżyca. Kekhart usiadł obok niego, podciągając kolana pod brodę. Chwilę siedział w milczeniu, potem spojrzał na młodzieńca.
– A ty czego chcesz ode mnie? – odezwał się Arthan naburmuszonym tonem. – Czy ja żem ciebie prosił, żebyś ty za mną lazł?
– Nie, ty nie prosiłeś.
– To czemu ty żeś to zrobił?
– Bo ktoś to zrobić musiał.
– I czego ty teraz ode mnie chcesz?
Kekhart wzruszył ramionami.
– Nic nie wymuszę na tobie. Tyle to ja wiem – ty mi nic wbrew woli twojej nie powiesz. Więc może tylko po to przyszedłem, żeby ci towarzystwa dotrzymać?
Arthan milczał, dłuższą chwilę.
– Ja czekam tylko, aż my na zachód pójdziemy. Do tego królestwa elfiego. Ja tam mam kogo zabić, zemścić się. Za... rzeczy zbyt wiele. Za dużo się stało. Za bardzo to pamiętam. Za bardzo, żeby mówić. Ty mnie rozumiesz, prawda? Ty sam wiesz, jak to jest, jak ty masz coś w sobie, czego ty powiedzieć nie możesz... Bo ty nie możesz powiedzieć. A inni się tylko domyślać mogą. No i ze mną to tak samo jest.
Kekhart kiwnął głową.
– Rozumiem. Albo zrozumieć chcę.
– Ja tobie wdzięczny jestem – powiedział pół-człowiek. – Za wtedy. Za spotkanie pierwsze nasze. Ty żeś się nagle zjawił, to ja żem był przerażony najpierw. Czego on chce ode mnie. Czemu on takie rzeczy robić każe. Ale jakoś się samo stało... I chyba ja żem się bardziej bał tego, że ja żem tamtego zabił, ty rozumiesz?
– To przeraża – zgodził się Kekhart. – I mnie przerażało.
– Nie, żebym ja wcześniej śmierci nie widział... – mieszaniec potrząsnął głową, skrzywił się, znowu. – Rodzice moi... To jedna z tych rzeczy, o których ja teraz mówić nie chcę. Ale ja żem tak bardzo chciał, kogoś mieć, komu ja bym zaufać mógł, kto by mnie poprowadził. I ty jesteś teraz. I dla mnie to nie jest ważne, czego ja się o tobie domyślam, i o Takhirze też, chcę, żebyś to wiedział. O takich dużo złego mówią, ale ty żeś nic złego nikomu nie zrobił, więc ja myślę, że to nie jest prawda...
Kekhart uśmiechnął się, słysząc wyznanie, którego się nie spodziewał.
– Dziękuję.
– To ja dziękuję tobie. Naprawdę. Czasem ja myślę, że ja nie będę celu w życiu miał, jak zrobię, co zrobić chcę. Zemsta moja i w ogóle... Ale potem, to ja sam nie wiem... ale jak ja z wami jestem, to wszystko się wydaje lepsze... Ja bym chciał, żebyśmy my tak zawsze byli, jak teraz wiesz? Ja wiem, że to nierealne... Jak wiele rzeczy, których ja bym chciał...
– Jakich to?
– Moja zemsta... czasem myślę, że to mrzonka, nic, co by się udać mogło... Ten elf za potężny jest, za wiele umie, on pewnie dziesiątki lat miał, żeby się walczyć nauczyć, jak to, co Takhir mówi jest prawdą. A ja nic nie mam przeciw niemu, może boskie prawo tylko, ale ja daleki jestem od wierzenia, że mnie bogowie na cokolwiek wybrali. Ja żem po prostu wiele szczęścia miał, że ja żem się w ogóle urodził. Tyle może mnie na całe życie wystarczyć. Ale wiesz, co ja jeszcze bym chciał? Kobietę jakąś znaleźć, co by mnie kochała... Lilla jest, ja wiem, ale i to, czasem myślę, niemożliwe. Lubi mnie ona, ale kocha? Bogowie, nie wiem, czy by mnie kochać mogła... ale ja bym chciał, żeby kochała, żebym ja się z nią ożenić mógł, żyć z nią razem... Ty to rozumiesz? Myślałeś ty kiedyś, żebyście wy...
Zawiesił głos, sam nie umiejąc znaleźć odpowiednich słów. W ciemności Kekhart ledwo widział zarysy jego twarzy, ale czuł utkwione w sobie oczy: jak oskarżenie, zawisłe w powietrzu razem z ostatnim zdaniem.
Nikt dotąd nie poruszał z nim tego tematu: może poza Larhą na samym początku ich znajomości, ale to była zupełnie inna sytuacja. Potrzebowali oboje uczynić sytuację między nimi jasną, gdyby jej tego nie wyznał, nigdy by sobie pewnie nie zaufali. Ale rozmawiać o tym z kimkolwiek innym... Wiedział, że jego towarzysze nie są ślepi. Nawet, jeśli wcześniej niczego nie zauważyli to podczas tej podróży... Wtedy nad rzeką, potem podczas pojedynku i święta... ale na bogów, rozmawiać o tym? O czymś tak osobistym dla niego, tak odrażającym dla innych?
Cóż, to, co teraz powiedział mu Arthan też było niezwykle osobiste. Może nawet mieszaniec nigdy dotąd nie wyznał tego nikomu... Nawet i Gasparowi, najbliższemu, było, nie było, przyjacielowi. Ale Kekhart zdążył zauważyć, że większość przyjaźni, jakie mężczyźni zawierają między sobą rzadko kiedy sprzyjają zwierzeniom. Może z kobietami jest inaczej, trudno to jednak ocenić, mając bliższą relację z tylko jedną z nich... choć prawda, Larha więcej miała skłonności do szczerości, niż wszyscy mężczyźni, z jakimi Kekhart miał do czynienia, z Takhirem włącznie.
I z Takhirem też nie rozmawiał na ten temat. Czemu właściwie?
Pokręcił głową.
– Nie, o tym nie myślałem.
– Każdy chyba o tym myśli, co jemu samemu najbardziej pasuje – powiedział młodzieniec ze zrozumieniem w głosie. – Mnie by pasowało... ale wielkich szans to ja nie mam – Nieoczekiwanie uśmiechnął się szeroko, szczerząc wszystkie zęby, równe, białe, krótsze jednak i mniej ostre, niż u orka pełnej krwi. – Chodźmy my, co? Do reszty my powinniśmy wrócić.
Wstał. Wysoki, bardzo wysoki: zapewne osiągnął już maksimum swojego wzrostu i budowy. Odkąd Kekhart go spotkał, wyróżniał się postawą spośród orczych, a nawet ludzkich chłopców w Urhan. Musiał z ludzkiej strony pochodzić od mieszkańców Karanesse albo i dalszych regionów, o wiele wyższych, niż stepowi koczownicy. Pewnie i po nich miał ten jasny odcień skóry, choć czarne włosy i brązowe oczy z kolei powszechne były i na stepach, i na pograniczu, i na południowym wybrzeżu, w samym Dalle.
Kekhart patrząc, jak mieszaniec rusza przodem w stronę obozowiska pomyślał, że Arthan wyróżnia się z tłumu: podobnie, jak wyróżnia się Rijesh. Żaden z nich nie należał nigdzie z samego faktu swego istnienia.


C.D.N.