Dzieci boga granic 6
Dodane przez Aquarius dnia Grudnia 24 2011 22:58:30
6.


Bogowie nie zwykli dawać Kekhartowi ani chwili wytchnienia – uświadamiał sobie to coraz dobitniej. Minął rok, potem minęła jesień i zima, spokojne czasy pracy dla miasta i szkolenia pół-ludzkiego chłopca. Gwóźdź ze sklepienia Niebios, zawinięty w resztki starych juków, leżał zapomniany na dnie skrzyń w kolejnych kwaterach, jakie wygnany wojownik zajmował. Nie zjawił się nikt, kto by się o niego upomniał i nigdzie nie było słychać plotek o żadnym wielkim władcy, panującym na wschodzie. Ludy stepu walczyły między sobą, w zachodnich królestwach intrygowano z uporem. Urhan rozbudowywało się niezmorzenie, nie przeszkadzał mu w tym brud, który Kekhart musiał co dnia wyganiać z ulic. Skażenie właściwe metropoliom każdego dnia na powrót wypełzało z mroku, nic sobie nie robiąc z boskich praw.
Nic dziwnego, skoro nie byle jacy bogowie wzięli Urhan pod opiekę: Akrias i Sura, para tak pełna sprzeczności, jak to tylko możliwe. On opiekujący się wszystkim, co poza, wszystkim, co nigdzie nie należało: jakiż bóg byłby lepszym patronem dla miasta położonego między dzikim stepem, a cywilizowanymi królestwami zachodu? Urhan założyli niewolnicy, do Urhan ciągnęli wyrzutkowie tacy, jak Kekhart, w nim szukali swojego miejsca, nowego życia, nowych zasad. Akrias dawał im nadzieję, obiecywał poprowadzić pod opiekę Sury.
Bogini życia i światłości, w Dalle czczona jako najważniejszy, najbardziej twórczy pierwiastek jedynego, najwyższego boga, obiecywała wybawienie i ukojenie, obiecywała radość, miłość i pomyślność. Piękna, łagodna Sura, do której modlono się tu kiedyś o wolność, bo przecież sama cierpiała niegdyś w niewoli, uprowadzona przez władcę demonów, Wielkiego Węża. Niektórzy twierdzili, że oswobodził ją jej brat, słoneczny bóg Aurien, lecz urhańczycy woleli mit o oswobodzeniu Sury przez Akriasa: ta para bogów symbolizowała dla nich odrzucenie kajdan i przekroczenie granic niewoli.
Kekhart zapoznał się z tym mitem słuchając kapłana bogini, opiekuna Arthana. Starzec śmiał się, że strażnik pojętniejszym jest słuchaczem, niż chłopiec – Kekhart zaś wiele razy słuchał legend w swoim plemieniu i z ust Takhira, toteż wiele miał do nich cierpliwości. Czasem zmuszał do niej i pół-człowieka i w końcu chłopak przywyknął. Nie był zresztą głupi, choć porywczy i niepowstrzymany w walce: uczył się pilnie i wiele zauważał, ale najbardziej lubił naukę władania mieczem. Natura uczyniła go wysokim i dała dużo siły, wybierał więc ciężką broń, najlepiej trzymaną w dwóch dłoniach: takiej trudno używać na koniu, ale Urhan nie opierało swej siły na konnicy tak bardzo, jak koczownicy, dwuręczne miecze zaś okazywały się mordercze w rękach pieszych wojowników. Dziwnie się go uczyło, lecz i sam Kekhart zmienił swój tryb życia, sposób walki: wiele rzeczy, które wśród plemienia wydawały mu się oczywiste.
Gdyby zaczął zastanawiać się nad sobą, pojąłby, że nie jest już tym samym młodzieńcem, który świętując swoją inicjację pierwszy raz uciekł ze społeczeństwa. Nauczył się żyć w Urhan, w jego społeczeństwie, chodź nieustannie balansując na granicy: czuł bowiem, że nie przynależy tutaj, że to jeszcze nie koniec czekającej go drogi.
Nie rozważał jednak swojego przeznaczenia i emocji spychanych w głąb umysłu i możliwe, że żyłby tak jeszcze długo, gdyby nie spotkanie, którego się nie spodziewał, a do którego doszło w jednej z karczm.
Strażnicy zwykli spotykać się czasem w wolnych chwilach i Kekhart nie stronił od tych spotkań, choć unikał niektórych ich aspektów. Tego dnia Urhan przygotowywało się do święta wiosennej równonocy, szczególne celebrowanego przez wyznawców Sury. W karczmie nie było wielu klientów, jeśli nie liczyć grupy strażników, w tym Kekharta i Larhy, pijących i przekomarzających się.
Kobieta, której stabilne życie służyło, ostrożnie flirtowała z jednym z kompanów. Jej niechęć i opinia zawziętej i krwiożerczej niewiele w tych umizgach pomagały, ale póki co żadna ze stron nie uciekła. Druga z kobiet w przeważająco męskiej grupie namówiła pozostałych na rzucanie nożami do tarczy i im więcej upływało czasu i alkoholu, tym więcej ostrzy omijało centrum i tym więcej miotano przekleństw i żartobliwych obelg. Bawiono się dobrze, strażnicy postanowili wykorzystać czas przed świętem: następnego wieczora rozprężenie obyczajów zmusi ich do wzmożonej aktywności.
Kekhart znów spudłował, co skwitował siarczystym bluzgiem. Nie był pijany, choć w głowie szumiało mu przyjemnie. Służąca zebrała pusty dzban, postawiła na stole nowy i oddaliła się w kierunku baru. Sięgając po nowy kubek wina Kekhart dostrzegł otwierające się drzwi i wchodzącego do karczmy wędrowca.
Mężczyzna opierał się na kosturze ozdobionym kośćmi grzechocącymi przy każdym kroku, podobnie jak amulety, którymi naszyta wręcz była jego długa szata, ściągnięta w pasie tak, że podkreślała tylko smukłą, wysoką jak na orka postać. Rude włosy posplatane były w warkoczyki, ruda broda okalała ciemnoszary, wyjątkowo spiczasty podbródek.
Przybysz usiadł na jednym ze stołków tuż przy barze, miękkim ruchem dłoni wskazał pożądany trunek i z sakwy przewieszonej przez ramię wyciągnął fajkę o długim cybuchu. Zapalił ją od świecy i zaciągnął się głęboko. I dopiero w tym momencie obrócił twarz w stronę Kekharta nie spuszczającego zeń wzroku.
Uśmiechnął się. Rozpoznał go.
Kekhart chciał uciec. Jak najdalej z tej karczmy, z tego miasta, z samej ziemi, po której stąpały stopy szamana. Nie uczynił tego tylko dlatego, że miał świadomość, jak wielka hańba się z tym wiązała: większa niż niewypełniony ślub poniesienia honorowej śmierci, większa niż splamienie krwi. Ale jedyna osoba, która była świadkiem wszystkich popełnionych przez Kekharta zbrodni siedziała teraz spokojnie naprzeciw niego, wydmuchując z ust kółka dymu.
Koczownicy ze stepu na lęk reagują tak, jak większość żywych istot: walką lub ucieczką, skłaniają się jednak ku temu pierwszemu. I Kekhartowi nie pozostało nic innego, jak tylko konfrontacja. Wstał i z pełną świadomością wzroku kompanów skoncentrowanego na plecach ruszył w stronę przybysza.
Szaman zmierzył go wzrokiem, od stóp do głów. Uśmiechnął się po raz drugi – jak mężczyzna na widok pięknej kobiety.
Kekharta tylko to rozjuszyło. Przypadł do niego i chwycił go za ubranie, ściągając z krzesła.
– Nie radzę – powiedział Takhir. – Wiesz jaka jest kara za naruszenie mojej nietykalności.
Strażnik nie puścił.
– Jak śmiesz…
– Śmiem co? Kekharcie z Urhan, radzę ci mnie puścić, patrzą na nas, doprawdy… Widzę, że zaszedłeś dość wysoko, nie chcesz tego chyba tracić? No?
Kekhart poluzował uchwyt. Takhir kiwnął głową, wyślizgnął się z uścisku.
– No i tak jest lepiej, nie uważasz? Ale jeśli chcesz coś ze mną przedyskutować, czy nie lepiej uczynić tego w spokoju, przy stoliku i winie? Twoi kompani chyba wybaczą ci, że chcesz zamienić kilka słów z dawno niewidzianym znajomym? Wybaczą? – skierował te słowa do strażników obserwujących scenę z wyraźnym zainteresowaniem.
– Ano wybaczą – przytomnie odezwała się za wszystkich Larha. – Nie wlepiajcie ślepiów, sprawy z dawnych lat, nie nasza sprawa!
– Trzeba było od tego zacząć – powiedział Takhir, gdy siedzieli już przy odrębnym stoliku, a przed nimi znalazło się najlepsze wino dostępne w karczmie, o wiele za drogie jak na kekhartowe możliwości. – Kekharcie z Urhan, nie masz za grosz rozsądku, tak rzucać się na wędrowców.
– Po coś ty tu przyjechał? – spytał strażnik, nie patrząc w twarz szamana.
– Nie dla ciebie. Niestety. Gdybym wiedział, że tu jesteś… Ale cóż, nie przyszło mi do głowy spytać duchów o miejsce twego pobytu… Choć pytałem ich o to, czy żyjesz. I nie zdziwiła mnie odpowiedź.
– Czemu?
– Bo za dużo życia w tobie i za kręta przed tobą droga, Kekharcie. Przeznaczenie się o ciebie upomina, świat przygotował dla ciebie inny los, niż śmierć na lodowych pustkowiach i niż praca strażnika miejskiego w Urhan, choć przyznaję, chwalebne zajęcie i wielki awans dla wygnańca.
– Teraz znowu to wszystko stracę – mruknął Kekhart niechętnie.
– Czemuż to?
– Bo ty tu jesteś.
Takhir uniósł wysoko wąskie brwi, dotknął piersi czubkami palców.
– Ja, Kekharcie? Ja? Czyżbyś mnie oskarżał? O co?
– O mój dyshonor, o moje wygnanie!
– Czyż cię nie ostrzegałem? Czyż nie uprzedzałem cię o konsekwencjach, jakie poniesiesz? Czy to ja doniosłem o wszystkim Nagim Czaszkom? Na Niebiosa! Przez te lata stałem się powodem twoich nieszczęść! Trudna rzecz. Wola bogów. Wybacz. Odejdę.
Kekhart opuścił głowę, w dłoniach obracał kubek.
– Nie idź.
– Teraz przeczysz sam sobie. Cieleśnie dojrzałeś, ale wielu rzeczy się ciągle nie nauczyłeś, jak widzę. Zdecyduj, czego chcesz ode mnie, bo doprawdy, mogę się zająć wieloma rzeczami, niekoniecznie tobą.
– Ale zechciałeś ze mną porozmawiać.
– A czemuż by nie? – Wzruszył ramionami i znów pociągnął z fajki. – Ucieszyłem się, że cię widzę. Ale nie będę ci się narzucał, nie będę cię do niczego nakłaniał, ściągał na złą drogę. Jestem czym jestem i nie wolno mi o tym zapominać. Jeśli ktoś chce towarzyszyć mi w tej drodze, lepiej, by robił to z własnej woli. A mało kto chce.
Przez jego twarz przeszedł cień – smutek? Wydobył z rysów twarzy Czarnego Szamana zmiany zaszłe przez ostatnie lata: cienie, które zarysowały się od oczyma, zmarszczki na czole i wokół ust. Takhir postarzał się, pięć lat temu mógł mieć nie więcej lat, niż Kekhart obecnie: teraz wkroczył w okres, gdy wiek coraz wyraźniej odcina się na twarzy.
Zmarszczki i broda, której nie nosił wcześniej uczyniły jego rysy bardziej męskimi, ale kobieca miękkość pozostała w jego sposobie bycia i głosie. Nadal wydawał się istotą z innego świata, istotą spoza – niegdyś spoza obozowiska, teraz spoza Urhan.
– Gdzie się zatrzymałeś?
– Oferujesz mi gościnę?
– Pokój mam, niedaleko świątyni Sury. Jeden z kapłanów wychowuje chłopca, którego uczę. On poręczył za mnie, nie płacę wiele. Niewiele miejsca, niewiele wygód. Ale nie jest to złe.
– A kapłanowi co powiesz?
– Prawdę. Że coś jestem winien szamanowi, którego znieważono z mojej winy.
Takhir uśmiechnął się po raz kolejny i tym razem Kekhart nie miał już ochoty zabić go za ten uśmiech, choć dwuznaczność w nim zawarta ciążyła jak głaz.
– Więc nie odrzucę twego zaproszenia, Kekharcie z Urhan. W końcu nie raz byłeś gościem w mojej jurcie, mogę i ja gościć w twoim domu.
***
Tej nocy rozmawiali długo, opowiadając, co spotkało ich przez ostatnie lata i Kekhart przypomniał sobie, jak brakowało mu tego, zwłaszcza w długie noce spędzone wśród Śnieżnych Kotów.
– Dotarłem daleko, daleko na wschód – mówił Takhir. – Po tym, jak odszedłeś na północ, nie miałem ochoty wracać na moje zimowisko, prawie rok podróżowałem po miejscach, których nie widziałem wcześniej. Widziałem Shnai’ar, niezwykłe miejsce, zaiste, a smokowcy to niezwykły lud, odmienny od wszystkich, które dotąd poznałem. Mają wielką moc i cenią tych, którzy mocą się posługują, cenią wiedzę, bo postrzegają ją jako jedną z dróg do… – zawahał się, szukając zrozumiałych dla Kekharta słów. – Do krainy przodków, do pomyślności po śmierci. Choć nie wierzą w bogów i przodków, a w wielką siłę, kierującą światem. At’Ka, tak ją zwą. Mówią, że ta siła kształtuje losy ludów i jednostek i że wkrótce nadejdzie ktoś, kto jest wyrazicielem jej woli, a wtedy świat zmieni się…
Kekhart kiwnął głową. Widział raz smokowca, zresztą ponoć kapłana. Wiedział, że gadzi lud podróżuje po całym świecie szukając mądrości, tak, jak czynią to Czarni Szamani, w tym Takhir. Słyszał pogłoski, że w stepie nie brak ludzi i orków, którym bliższa dziwna religia jaszczurów niż wierzenia przodków. Ale o osobie, która miałaby wyrażać wolę rządzącej światem siły nie słyszał dotąd.
– Kto miałby to być?
– Nie wiem – przyznał Takhir, przeciągając się tak, że wszystkie mięśnie na jego ciele napięły się efektownie. – Władca lub mędrzec, wielki chan i wielki szaman, mówiąc naszymi słowami.
– Władca na wschodzie…
Szaman zamrugał powiekami i usiadł, zainteresowany.
– O czym mówisz, mój Kekharcie z Urhan?
Maghiya, szamanka elfów mówiła o tym… Że władca na wschodzie nadejdzie i że nadejdzie bohater, że boginie ich, Trójca, tak na nie mówią, ustaliły to. W nocy gwiazda spadła z nieba, gwóźdź sklepienia. Maghiya mówiła, że ma z tego być wykonany miecz, albo dla jednego albo dla drugiego. To znaczy, albo dla bohatera, albo dla władcy, ale dla którego to ona nie wiedziała.
Takhir siedział ze skrzyżowanymi nogami, zamknął oczy i zaczął nieświadomie kołysać się w tył i w przód. Podczas krótkiego wspólnego życia Kekhart nauczył się, że przyjmuje tę pozę wpadając w trans, ale i zamyślając się. I że w żadnym wypadku nie należy mu wówczas przeszkadzać. Nie przeszkadzał więc, patrząc tylko na twarz i ciało nie widziane od lat i odkrywając w nich kolejne szczegóły: zmarszczki w kącikach oczu, które umknęły jego uwadze w karczmie, nowe blizny, świadczące o tym, że szaman odbył kilka walk, być może z innymi szamanami, być może z duchami, a może o własne życie.
– Mój Kekharcie z Urhan, tylko mnie nie rozpraszaj – rzekł alvablodet z wyrzutem. – Próbuję poskładać to wszystko w całość, czyżbyś był tak płytki, że interesuje cię w tym wszystkim tylko moja cielesność?
Kekhart prychnął.
– Otóż to właśnie – kiwnął głową Czarny Szaman. – Jesteś ciekaw, przyznaj. Smokowcy mówią o nadejściu wybranej osoby, elfia maghiya o władcy i bohaterze, a duchy – że odegrasz ważną rolę w tym, co nadejdzie. Wyższe siły mają sporo do powiedzenia na ten temat, niezależnie od tego, jakiego imienia używają, gdy mówią.
– A ja zostałem tutaj... mówili mi o bogu granic, to jego miasto, to sądziłem...
– Granice, mój Kekharcie – powiedział Takhir wyciągając dłoń i dotykając nią policzka strażnika – to coś, co się przekracza. Ty robisz to bezwiednie. Myślę, że bóg tego miasta zdążył to zauważyć. Jeśli chcesz szukać tego, o czym mówią bogowie i duchy, myślę, że powinieneś zwrócić uwagę na to, co samo znajduje się na granicy. Ale – dodał, przesuwając palec na usta i uniemożliwiając Kekhartowi powiedzenie czegokolwiek – to gdzie będziesz tego szukał, to już twoje zadanie. Doprawy, nie jestem twoim przewodnikiem ani niczym takim.
– No to kim ty jesteś?
– Nie wiem. Ty mi powiedz.
Kekhart potrząsnął głową. Chciałby powiedzieć, ale nie umiał. Żadne słowa, historie, zwyczaje które znał, nie opisywały tego, co działo się między nimi. Pozostało mu milczeć i zająć się rzeczami, do których słowa nie są potrzebne.
***
Kekhart pamiętał równonoc jako prawdziwy karnawał. Czas w mitach powiązany z oswobodzeniem Sury, dla miasta był okazją do świętowania własnej wolności. Wino i inne napitki lały się strumieniami, na ulicach tańczono, w wydzielonych miejscach dochodziło do rytualnych walk, zwyczaju odziedziczonego po koczowniczych przodkach. Niektóre grupy wybierały te dni na inicjacje dla swoich członków, krew więc lała się nie tylko podczas walk i nie tylko podczas walk ginęły rozumne istoty: niektórzy nie obeznani z technikami przodków przeprowadzali ich rytuały w niebezpieczny sposób.
Parę razy Kekhart musiał porzucić świętowanie dla obowiązków, rozdzielając przypadkowe bójki lub uspokajając zanadto pijanych. Takhir ruszył własną droga, asystując w inicjacji jakiegoś chłopaka i unikając miejskich kapłanów, odcinających się od stepowych zwyczajów, nieufnych wobec Czarnych Szamanów. Larha przełamała ostatecznie swój lęk i większość święta spędziła z owym strażnikiem, do którego umizgała się w karczmie. Arthan też znalazł okazję do nawiązania z bliższych kontaktów z kobietą: nie dość bliskich, jak zawstydzony wyznał Kekhartowi nazajutrz.
– Ja żem za dużo wypił.
Strażnik przypomniał sobie, jak za dużo wypił w inne święto, ale wtedy świadomy był, że nie podoła dziewczynie, którą mu swatano. Nie chciał – Arthan przeciwnie.
Poklepał chłopaka po ramieniu.
– No to następnym razem ci się uda. Ty jej kup coś ładnego i postaraj się bardziej.
– Ona śliczna jest – rozmarzył się mieszaniec – Taka malutka, nie jak one wszystkie...
Dziwaczne upodobanie do drobnych i szczupłych dziewcząt, które rozwinęło się w Arthanie w ciągu ostatniego roku musiało wynikać z ludzkich genów. Kekhart sam kompletnie nie zainteresowany kobietami, wiedział, jakie uważane są za piękności: podobne do Hurik czy Diyar, mocno zbudowane, o szerokich biodrach dobrych do rodzenia, o pełnych piersiach, masywne kobiety orków i stepowych ludzi. Filigranowa dziewczyna, w której zadurzyło się młody pół-człowiek musiała bardziej przypominać kobietę z zachodu lub elfkę. Większość mężczyzn na stepach bałoby się, że taką zmiażdży albo rozerwie.
– No to powodzenia, jak ci się tak podoba dziewka. Larhy spytaj, jakbyś ty czego nie wiedział.
– Ja żem pytał – westchnął chłopak ciężko. – Ona mówi, coby tego nie robić, czego kobieta nie chce. I ja żem zrobił nie to, co ona chciała. Ja żem nic nie zrobił.
– Larha mówi – pocieszył go Kekhart – żeby dziewczyny nie porywać, kiedy ona nie chce. Ty spytaj, czy cię zechce znowu. Co ci szkodzi.
– A ty byś ze mną do niej nie poszedł, spytać ją? – spytał pół-człowiek z nadzieją.
– Na kobietach ty się sam musisz wyznać. A ja wyjeżdżam.
Chłopak otworzył szeroko oczy, zmarszczył twarz, mięsnie zadrgały mu od nadchodzącej wściekłości.
– Ty co?!
– Wyjeżdżam. Z szamanem, o którym tobie mówiłem.
Arthan wyrażał swoje niezadowolenie w sposób, jakiego należałoby się po nim spodziewać: gniewem. Trudno winić chłopaka, któremu właśnie powiedziano, że nauczyciel – przyjaciel właściwie – opuszcza go by udać się w podróż w towarzystwie dzikiego szamana.
– Ty żeś mówił, że ty dla miasta dobrze chcesz. I co? Gdzie ty idziesz?
– Przecież wrócę. I tak długo tu siedziałem.
Chłopak kopnął najbliższy kamień. Nie obracał agresji przeciw Kekhartowi, ale strażnik wiedział jedno: kiedy tylko skończą rozmowę, znów pójdzie szukać bójki i znów wróci poharatany. Przynajmniej na jedno zdała się półtoraroczna nauka: Arthan jak dotąd nie zabił już nikogo i starał się unikać walk, w których ktoś mógłby zabić jego. Jasne, to nie mogło trwać wiecznie, ale odrobina ostrożności przyda się pół-człowiekowi w przeżyciu tam, gdzie nie widzą go oczy Oyguana.
– Długo – mruknął chłopak. – Ale po co?
– Bo nie tu jest moje miejsce, choć ja bym bardzo chciał, żeby tu było. Ale nie da rady.
Jak mu wytłumaczyć wołające głosy. Odezwały się w jego głowie po przybyciu Takhira. Obudziły tęsknotę za bezkresnym niebem i morzem traw. Owszem, myśl o głosach duchów i przeznaczeniu zrobiła swoje, ale po prawdzie Kekhart nie był skłonny poświęcać temu problemowi wiele uwagi. Wola bogów miała to do siebie, że wypełniała się sama, jego zaś ciągnęło do świata, w którym się wychował, choć wiedział, że ten świat odrzuci go znowu. Gotów był zaryzykować. Tak czy inaczej, miał po co wracać – choćby opiekować się chłopcem. W końcu nigdy nie spłodzi własnego dziecka, ale syn przybrany nie byłby warty mniej, niż ten zrodzony z własnej krwi.
Na razie polecił Larsze mieć mieszańca na oku. Krzywiła się, prychała. Nie na samą konieczność opieki nad młodzikiem, który w tym wieku dawno już powinien być samodzielny, a sprawiał więcej problemów, niż dziecko na stepie. Na fakt, że Kekhart w ogóle postanowił wyjechać. Sama jednak odnajdowała się w straży aż nazbyt dobrze i odmówiła towarzyszenia mu. Może kiedy indziej – obiecała. Obiecała też przypilnować gwoździa ze sklepienia niebios. Gdyby Kekhart odnalazł którąś z przepowiedzianych osób, mógłby wrócić po gwiazdę. Z drugiej strony Larha przytomnie zauważyła, że przecież i w samym Urhan, mieście Akriasa było-nie było, może pojawić się ów władca lub ów bohater. A wtedy ona już go zauważy. Spokojna głowa.
Kekhart nie za dobrze się czuł, zostawiając ją w mieście. Za wiele czasu spędzili we dwoje, za bardzo się z nią zżył.
– Nie miałem siostry, która by dla mnie równie ważna była – tłumaczył Takhirowi, kiedy wyjeżdżali z Urhan.
Wiosna zazieleniła step, eksplodowała tysiącem kwiatów, liśćmi na krzewach i nielicznych drzewach. Pola uprawne położone w okolicach miasta zazieleniły się również. Na drzewach, zwłaszcza tych poświęconych kultowi jakiegoś bóstwa czy ducha, ciągle jeszcze wisiały resztki dekoracji z niedawnego święta.
– Więc cieszę się, że znalazłeś. I siostrę, i brata, budujesz sobie ród, mój Kekharcie z pogranicza..
– Ano masz rację – zgodził się. – Ród buduję.
– Ród zaczeka na ciebie, a kto wie, może i po drodze kogoś jeszcze do swego rodu znajdziesz?
– Czemu niby?
– Bo wielu wygnańców krąży i wielu chciałoby takiego rodu, który ich przyjmie. Przysięgę krwi złożycie i jedną wspólną krew będziecie mieli, tak się przecież robi często.
Kekhart kiwnął głową. Owszem, przyjmowało się do rodu i plemienia obcych: dzieci znalezione na stepie, pojmanych niewolników, których uznało się godnymi, tych, którzy swój ród stracili w wojnie. Nikt nie przyjmował wygnańców i pohańbionych... chyba że oni sami.
Takhir miał rację. Kiedy tylko Kekhart wróci do Urhan, zawrze z Larhą i Arthanem przymierze krwi. Dawno powinien był to zrobić.
Jechali drogą, coraz mniej wyraźną, coraz bardziej porosłą trawą, niknąca w stepie, gdy usłyszeli tętent końskich kopyt za sobą. Niezbyt szybki, ten, kto za nimi podążał nie ścigał ich raczej, po cóż by. Zatrzymali się jednak pozwalając się wyprzedzić.
Postać, wysoka i smukła, proporcjami przypominająca bardziej ludzi z zachodnich królestw, jechała na koniu podążającym energicznym kłusem. Koniu czarnym jak noc, jeśli nie liczyć białej, podłużnej plamy biegnącej przez górną część pyska i czoło i białych skarpetek na przednich pęcinach. Postać również odziana była w czerń: jednolicie czarne spodnie, na nich długa, porozcinana na bokach tunika, koszula z długimi rękawami i czarne rękawiczki z tkaniny: kompletnie niepraktyczne, chyba, że miały ukryć zmiany chorobowe, podobnie, jak pas czarnej tkaniny zasłaniający pół twarzy oraz kaptur.
Jeździec zwolnił, zbliżając się orków, zmierzył ich bacznym wzrokiem. Oczy miał wąskie, w kolorze krwi: Kekahrt nigdy nie widział nikogo o takiej barwie tęczówek, zwłaszcza w połączeniu ze skórą równie jasną, jak u elfa.
Jeździec ściągnął wodze, zatrzymując konia. Wolno skłonił głowę.
– Pozdrowienia – rzekł w urhańskim dialekcie, choć z dziwnym akcentem, którego Takhir nie mógł zidentyfikować. – Pozdrowienia dla Tego, Którego Słuchają Duchy i jego towarzysza.
– Pozdrowienia i dla ciebie – odparł Takhir. Nie wyglądał, jakby dziwne oczy i strój wędrowca zrobiły na nim najmniejsza nawet wrażenie. – Niech ziemia będzie miękka dla twego wierzchowca.
– Dziękuję – odparł jeździec w czerni i popędziwszy konia, pogalopował przed siebie.
Kekhart i Takhir długo stali patrząc za nim.
– Na Niebiosa, co to było?! – spytał w końcu wojownik.
– Nie wiem – odparł szaman. – Nie mam pojęcia, ale wiem, że nigdy nie widziałem takiej istoty i wiem, że nie był to ani ork, ani człowiek... I wiem, że ma w sobie moc, jakiej nie widziałem dotąd. Drugi raz go widzę: był w Urhan w czasie święta, chodził, słuchał i patrzył, raz wymienił ze mną spojrzenia, choć nie słowa i nigdy, ani razu nie odsłonił twarzy... Mój Kekharcie, powiedziałbym, że widzieliśmy omen, ducha, który przybrał postać rozumnej istoty.
– Demona? Nie, jakby on demonem był, konie by go nie zniosły.
– Ani i duchem zmarłego być nie mógł. Jak myślisz, mój Kekharcie, czy właśnie spotkaliśmy boga?
– Jaki by bóg mógł tak po pograniczu jeździć?
Takhir roześmiał się.
– Och, to proste: taki sam, jak po całym świecie. Jeden albo żaden.
Jeździec w czerni oddalał się coraz bardziej, aż stał się tylko małą plamką na stepie. Ruszyli dalej, nie niepokojąc go, kimkolwiek mógłby być, śmiertelnikiem, demonem czy którymś z licznych bogów.

C.D.N.