Puste krzesło
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 10:04:11
Obudziwszy w końcu się ze snu niezbyt głębokiego,
spojrzawszy na zegarek, tykający głośno na ścianie,
przywitał się z dniem za oknem koloru szarego,
zwątpiwszy, że wydarzy się w rutynie coś niespodzianie...
Pospiesznie więc przyodział ciało, myślami już na jawie,
nie dbając o szczegóły, ani o wygląd swój w tym ubiorze.
Niedbale się uśmiechnął, spojrzawszy przez okno. Na dworze
pogoda nie wróżyła słońca, a i mokro było wciąż na trawie.
I cóż miał znaczyć ten uśmiech- zniesmaczony i żałosny?
Nie pojawiał się on przecież na jego ustach, uśmiech, który
znaczył ścieżki nowego dnia i był choć trochę radosny-
to był wymuszony lub nieświadomy gest mimiczny i ponury.
Chłopiec niedbałym także, aczkolwiek dość szybkim krokiem,
opuścił wnet sypialnię, by odwiedzić, jak co rano, kuchnię,
gdzie zaraz woda wrząca na herbatę parą głośno buchnie,
a on ją uspokoi natychmiast swoim groźnym wzrokiem
i pełni rutyny zajmie się szykowaniem śniadania.
Te same kanapki, ten sam zwykły napój na pobudkę-
życie jakby do przewidzenia, myśli jednak nie do poznania-
nie zwróciłby uwagi nawet, gdyby jadł na szczury trutkę
albo kwas solny popijał... tak zobojętniał na resztę świata.
Chyba przestawał marzyć i się łudzić, że coś może mieć krztę sensu,
bo już dawno wyrzucił pamiątki z szafy i zdjęcia z kredensu,
a do różnych braków przyzwyczaiły go samotności lata...

Usiadłszy więc przy dużym, okrągłym stole,
począł jeść, jak zwykle, tak samo niezgrabnie i niedbale,
myśląc: "Tym przecież i tak zawsze się zadowolę...",
ale słów: "...bo muszę..." nie dodawał on wcale,
bo nie chciał się nad tym rozczulać, by mu w przełyku
kolejny kawałek chleba nie utknął, nie stanął,
bo jemu tego jed(y)nego tylko poczuć nie dano.
Nigdy nie wydał z siebie żalu odgłosu, czy li krzyku,
a zimne słone łzy zastępowały mu gorącą, słodką herbatę-
z rana ciche, nocą rzewne, przed szkołą i po pracy.
"Wszyscy przecież tacy sami i wszyscy sami tacy..."
-wmawiał sobie, nie pytając czy ma jako sowitą zapłatę
za grzechy ten stan rzeczy, czy może jeszcze nie ta pora.
Zajął się więc na raz, wstawszy od stołu okrągłego,
pakowaniem kanapek, zeszytów, książek do szkolnego wora,
starając się w końcu oderwać od tego myślenia ciągłego.
Spakowany, gotowy zmierzyć się z nową życia rutyną,
zamknął spokojnie, bez emocji swój dom- więzienie,
wierząc, że po wyjściu z niego myśli dręczące miną,
wierząc, że niewidoczne jest jego głowy roztrzęsienie...

Podążając pełnymi obojętnych ludzi miejskimi ulicami,
w pole widzenia, jak na złość, wpadały dumne postacie
zakochanych, ostentacyjnie obnoszących się parami
z tandetą ich 'szczęścia' tak jakby: "Patrzcie, oto macie!"
pokazać chcieli innym przechodniom, którzy albo zajęci
albo co najmniej niechętni podziwiania tego pozornie radosnego widoku
spieszyli przez chodnik, szykując się przez ulicę kolejną do skoku.
A tłum: "Phi, zakochani!"- w tym świecie jakby z innej bajki wyjęci,
kroczyli, wciąż krzyżując wytyczoną przez chłopca drogę
i mącąc z trudem układane przez cały poranek myśli i sprawy.
Denerwował się i już: "Precz, patrzeć na was nie mogę!"
krzyknąć chciał, ale się w porę powstrzymał z niejakiej obawy
przed wstydem, ludźmi, którzy wnet się obrócą jak na rozkaz.
Czyżby zapomniał, że kroczył tymi ścieżkami każdego rana,
że widział co dzień to samo, czy to stoisko z kwiatami, czy zakochana
para lub też inny człowiek w pośpiechu? Widział to przecie nie raz...
Więc znów przyzwyczajony, w pełni swej samokontroli,
pobiegł, nie bacząc na przechodniów, prędko do szkoły...

Opuszczając po kilku godzinach męczarni to miejsce niewoli,
wracał tą samą drogą do domu, na w pół wesoły,
bo tam zaś czeka go przed laptopem ciężka, kilkugodzinna praca.
Tak źle nie jest, bo miał się przynajmniej czym zająć. W tym czasie
nie rozczulał się nad sobą. Udał się do domu, usiadł na tarasie
z filiżanką łez sprzed poranka, z którą kilka wspomnień powraca
i zajął się pisaniem pism, sprawozdań (z jego życia monotonii,
letargu złudzeń, pragnień wyrzuconych pomiędzy prześcieradła...),
a towarzyszył mu jedynie zapach wiszących nad nim piwonii.
Siedział tak, pogrążony w pracy, aż ciemność nad miastem zapadła,
i rachował, liczył (się z tym, że tak będzie, bo takie losu kaprysy),
kalkulował zyski (z bycia 'wolnym' w tej wielkiej, zimnej chałupie)
oraz straty (czasu, myśląc, że jest ktoś, kto nie ma go w d....),
procentowo podsumowując (łzy, kształtujące jego twarzy rysy).

Mimowolnie do kuchni obrócił zapracowany swój wzrok,
nie wiedząc, czemu to robi, bo nic mu nie przeszkadzało.
Zdawało mu się jednak, że usłyszał czyjś powolny krok...
Złudzenie! To tylko to, co duszy wnętrze usłyszeć chciało.
Spojrzał jeszcze na stół. Na nim stał pusty wazon, bo kwiaty
dawno zwiędły, a nie było komu świeżych przynieść.
Zwiędły jak ciągłe jego oczekiwanie na od życia dobrą wieść,
bo nikt nie odwiedził jeszcze skromnej i schludnej tej chaty
tak, by chciał pozostać w niej na dłużej niż godzinę,
bo była przecież otwarta, jak otwarte były jego na kogoś ramiona.
Nie było nikogo, komu mógłby przypisać przez to jakąś winę.
Nie było nikogo, dzięki komu ta przestrzeń byłaby wypełniona...
Na stole stała pusta, zabrudzona szklanka, czekająca na umycie,
ale nie było nikogo, kto wziąłby ją pod strumień wody w kranie
i przywrócił jej połysk i blask, i oczyścił jego zaśniedziałe życie,
szepcząc czasem z kuchni: "Chodź na herbatkę, Kochanie!"

A przy stole stało puste krzesło- kolejny mebel stylowy-
i tylko wyobraźnia, chora wręcz, wypełniała to siedzenie,
dając czuć dzięki tego kogoś krokom podłogi drżenie,
dając obraz tego jedynego, taki świetlisty i kolorowy.
W końcu umęczony zapomniał, że to obraz nieprawdziwy,
że nie wolno mu się łudzić, bo to jest bezcelowe,
i że nie siedzi na tym krześle żaden chłopak miły i urodziwy,
i że tylko lampą kołyszącą się są widziane przez niego nowe
coraz to (prze)błyski uśmiechu nieznajomej mu osoby,
którą tak pragnął zobaczyć w wielkim pustym domu,
by już nie być samotnym, nie oddać tego szczęścia już nikomu,
by nie musieć się obudzić z tej najcudowniejszej dla niego doby,
bo czekał na to lata, a liczył wręcz sekund ułamkami.

Zbliżył się więc do stołu, bo on był już na wyciągnięcie dłoni
i już prawie czuł, że właśnie oni będą na zawsze kochankami
i że tej postaci wspaniałej mu wiatru podmuch nie rozgoni.
Już klęczał i ustami na wysokości jego delikatnych warg
był tuż przy nim, w odległości niezwykle małej, tak blisko,
że czuł, iż nie ma dla nich granic, że może teraz wszystko:
od czułości do miłości, od łez do śmiechu, do zadowolenia od skarg...
I płakał, całując go namiętnie, a reszta świata odpłynęła w dal,
bo całował anioła z białymi skrzydłami, w szacie z promieni
słońca, tak ciepłych, że znika smutek, odchodzi wnet żal.
Jego nieziemska postać, która się światłem jasnym mieni,
utuliła to ciało zmęczone czekaniem, będące w silnej potrzebie,
a on z zachwytu wydobywał ciche radości dźwięki,
nie puszczając ani przez chwilę anioła cieplutkiej ręki,
bo wiedział, że za chwilę znajdzie się z nim razem w niebie.

Chłopak jak pogrążony w modłach, przy nim klęczy,
a narzutę siedzenia potraktował jak na łzy swe jedwabną chustę...
Ostatni raz słowa "Kocham Ciebie!" cichutko doń wyjęczy
i umiera w spokoju, przytulony w to krzesło puste...