Czekając
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 09 2011 18:48:48
(Ot, takie sobie krótkie i optymistyczne opcio. Wszystkim, którzy na miłość czekają. Zawsze w końcu przychodzi, ne? ^^ ~a_wia)

Rozszalały świergot ptaków za oknem nie byłby w stanie wybić Die'a ze snu.
Nawet popiskujący budzik nie dokonałby tego.
Ale dzwoniący uporczywie telefon, z przezornie podkręconą kiedyś przez Kaoru głośnością, obudziłby martwego, a Die, sądząc po wściekłych inwektywach, wydobywających się jego różanych usteczek, do martwych się nie zaliczał.
Na oślep szukając irytującego urządzenia, nie wiadomo, czy z zamiarem wyrzucenia go przez okno, czy odebrania, Daisuke zrzucił najpierw wazon, napełniony zielonkawą wodą, z jakimś smętnie kiwającym się kwiatkiem, pudełko z niedojedzoną pizzą i stojące w niewiadomym celu na nocnej szafce pudełko śrubek. Huk przez nie wywołany otrzeźwił go skutecznie i silna dłoń ze złością zacisnęła się na słuchawce.
-, Czego, kurwa, chcesz?! - treść, forma i jad zawarty w głosie mężczyzny winny doprowadzić dzwoniącego co najmniej do popełnienia seppuku, a tymczasem w Daiowym uchu zawdzięczał zirytowany, podszyty ironią głos.
- A w zęby chcesz?
Jako, że na świecie istniała jedna, jedyna osoba, która miała prawo się tak do niego zwracać (cóż, nawet, gdyby go nie miała, i tak pewnie by to robiła), a osobą tą był tylko lider, Daisuke gwałtownie usiadł na łóżku i nerwowo spojrzał na zegar, wyświetlający szóstą.
Dzięki Bogu!...
Z ulgą wróciła irytacja.
- Kaoru, na Boga, jest szósta rano! Przecież mam cię odebrać dopiero o 20! No i czego mi tu dzwonisz i panikę robisz?
- Oh, DaiDai, też się stęskniłem, też się nie mogę doczekać, aż cię zobaczę i też cię, kurwa, kocham! - wysyczane przez Kaoru słowa lekko przystopowały drugiego gitarzystę.
No dobrze, niech mu będzie. W końcu on naprawdę się za nim stęsknił.
- No już, przepraszam, sam wiesz, jak reaguję na takie mini-szoki… - nieporadne usprawiedliwienie wywołało cichy chichot Kaoru.
Znał, znał bardzo dobrze reakcję kochanka, na szoki, na radość, na gniew, na wszystko. I, jako jego część składową, jeśli nie wszystkie kochał, to większość tolerował.
- W zasadzie to nic się nie stało. Dzwoniłem do Shina, ma powiadomić resztę, że jeszcze mnie tydzień nie będzie. Więc… - lider zawiesił głos, a Die z wrażenia aż zacisnął dłonie na pościeli. Tydzień?
- To znaczy… - bohatersko starał się opanować drżenie głosu. - To znaczy, że nie będzie cię na święta? Wracasz dopiero za tydzień?
- Nie, DaiDai - głos mężczyzny wibrował jakąś psotną radością. - To znaczy, że wszyscy myślą, że wracam za tydzień. A tylko ty wiesz, bo ci właśnie mówię, że po szesnastej możesz szykować swój seksowny tyłek na długi wysiłek, bo mu na pewno nie przepuszczę.
- Kaoru! - radosny wrzask kochanka zmusił lidera do odsunięcia słuchawki na odległość ramienia i krzywego uśmieszku, skrywającego rozczulenie.
Oczy Daisuke płonęły radością, ciało płonęło pożądaniem, a nagle zapłonął i umysł.
Paniką.
- To znaczy, nie wyjeżdżać po ciebie? - wymamrotał z nieśmiałą nadzieją, totalnie dla lidera niezrozumiałą.
Ki diabeł? Tęskni w końcu, czy nie?
- Nie, bo trafił mi się od razu dowóz do domu, zabiorę się z chłopakami z technicznego, obiecali nic reszcie nie mówić…, ale, Die, ty się nie cieszysz?... - skrywana niepewność w głosie starszego przeraziła Die'a. A skąd, cieszył się jak cholera, ale…
- No wiesz? Nie widziałem cię dwa tygodnie, jełopie! Jak mam się nie cieszyć? Wracaj mi tutaj, a ja czekam z butelką wina.
- No dobrze… to w takim razie do zobaczenia po południu.
- Kaoru?
- Hai?
- Kocham cię.
- Wiem, Kocie, wiem. Ja ciebie też.

Daisuke powoli odłożył słuchawkę na widełki, a panika wybuchła z ogromną siłą.
Kaoru będzie tu o szesnastej.
Czyli, za dziesięć godzin. To przecież bardzo dużo czasu, prawda?
I na pewno zdąży posprzątać, zrobić zakupy, zaczarować rośliny doniczkowe tak, aby ożyły, pozbyć się pleśni z ekspresu do kawy, wymienić wannę, bo w emalię tamtej wżarła się czerwona farba do włosów. Tak, zdąży na pewno.
Kurwa mać.
Jak na sprężynach wyskoczył z łóżka, i nagle zatrzymał się w biegu. Zaraz, sekundę.
Trzeba to rozplanować, a nie tak na hurra.
O, można zapalić od razu. Zapalniczka - jest, papierosy? Nie ma. Hm. No tak, wczoraj się skończyły.
A więc, najpierw sklep.
Podśpiewując pod nosem, wziął chłodny prysznic, zaparzył sobie kawę i, szukając spodni, znalazł za tapczanem paczkę wymiętych papierosów, które, sądząc po wyglądzie, pochodziły średnio sprzed naszej ery.
Siadając na tarasie z kawą i resztkami zeschniętej bułki, uśmiechał się raczej bezmyślnie. Kaoru… jest taki kochany!
Niby nic go nie rusza, niby taki zimny, opanowany - a jednak.
Niewiele było stałych odniesień w dajowym życiu. Ale jedną stał się niespodziewanie dla niego samego ten pozornie oschły, twardy facet, który potrzebował dwóch lat, żeby nauczyć się mówić kocham, a do dziś nie umiał kupić mu róży na, choćby, Walentynki, a który potrafił pozałatwiać wszystko parę dni wcześniej, by, nikomu nic nie mówić, wrócić do niego, by byli tylko dla siebie.
W rozkochanym umyśle muzyka zrodziło się twarde postanowienie przywitania kochanka w wysprzątanym, czystym mieszkaniu, z pysznym obiadem, z zasuniętymi zasłonami w oknach i z obiecaną butelką wina.
I Daisuke, jak zwykle, zapomniał o tym, że wszelkie jego plany kończą się zazwyczaj zupełnie odwrotnie, niż przewidywał.


Już przed południem, spocony, zmęczony i wściekły, wracał z pobliskiego supermarketu, gdzie postanowił zrobić hurtowo większe zakupy.
I gdy jego krewki charakter, oraz kłębiące się w nim emocje, znalazły ujście w spleśniałej wędlinie, włożonej do koszyka, i gdy wykłócał się głośno z kasjerką, zrobił coś, czego zdecydowanie robić nie powinien.
Zwrócił na siebie uwagę.
Przed tabunem rozpłomienionych nastolatek uciekł dopiero po półgodzinnym lawirowaniu pomiędzy sklepowymi półkami, i to tylko, dlatego, że zlitował się nad nim sprzedawca, wypuszczając go tylnym wyjściem.
Gdy w końcu, dość już zmęczony, przydźwigał do domu wypchane torby, okazało się, że klucze zatrzasnął w środku.
Poranna gimnastyka w postaci włażenia przez okno na pierwszym piętrze nieco nadwątliła entuzjazm, jaki odczuwał od rana.
Wciąż jednak pełen dobrych chęci zabrał się za sprzątanie. Chodząc po mieszkaniu z plastikowym workiem naśmieci, znajdował coraz więcej ciekawych rzeczy.
O, tu jest ćwiekowa obroża na szyję Kaoru. Doskonale ją zapamiętał, bo gdy po koncercie podszedł do niego na zapleczu i znienacka, rozpalony widokiem zgrabnego, szczupłego ciała, pocałował go w szyję, Kaoru miał ją właśnie na sobie.
O, albo ten satynowy krawat, beztrosko zwisający teraz z nocnej lampki. Tuż przed wyjazdem Kaoru, Die zawiązał mu tym skrawkiem materiału oczy, doprowadzając go potem do szaleństwa powolnymi, wyrafinowanymi pieszczotami.
Zupełnie inaczej, niż wtedy, pomyślał z uśmiechem, odnosząc do łazienki tubkę oliwki dla dzieci.
Oj, Kao, wracaj szybciej.

Szczerze mówiąc, nawet nie sądził, że można aż tak za kimś tęsknić.
Gdy budzisz się rano, odruchowo lgnąc do ciepła tej kochanej osoby.
Gdy zasypiasz, przytulając się do rozpalonego jeszcze niedawną miłością ciała.
Gdy dotykasz dłoni, całujesz usta, mierzwisz włosy. Przecież czasem nawet już wtedy tęsknisz.
Tęsknota… potrząsnął z uśmiechem głową, przypominając sobie zeszły rok, gdy musiał nagle wyjechać z Shinem na jakąś idiotyczną promocję, i zostawić Kaoru na ponad tydzień. Pamiętał tę zżerającą od wewnątrz pustkę, gdy sam zasypiał, samotnie się budził.
Czwartego dnia ze snu wyrwał go gwałtowny pocałunek Kaoru, który pojechał za nim.
Ot tak, po prostu przyjechał.
Pamiętał też pisk Shina, gdy zobaczył ich razem, zaglądając do pokoju…

No dobra, panie Andou, koniec wspominków, nakazał sobie stanowczo, zabierając się do zmywania.
Garów nie było nawet aż tak dużo, pewnie, dlatego, że jadał albo na mieście, albo wcale. Za to popielniczki… wyciągając szóstą zza fotela, popielniczkę w kształcie zwiniętego w kłębek, czerwonego kota, parsknął śmiechem.
Jak ją kupowali, Kao stwierdził, że jest do tego kota bardzo podobny, też czerwone włosy, też zazwyczaj śpi, i też ma zawsze za wiele papierosów.
Die obraził się wtedy na parenaście minut, i Kaoru go co prawda przepraszał, ale niezbyt szczerze, a do dziś zostało mu nazywanie go kotem.

Gdzieś koło piętnastej skończył szorować wannę i znużony, zwinął się na kanapie z kieliszkiem wina i paczką fajek pod ręką.
Jezu, nawet nie wiedział, jak udało mu się tak nabałaganić przez niecałe dwa tygodnie.
Kaoru potrafił utrzymywać porządek, on - wręcz przeciwnie.
Na początku mieli przez to wieczne spięcia, które jednak udało się szybko załagodzić, gdy lider przestał wymagać sterylnej czystości w każdym kącie, a Die zrozumiał, ze miejsce skarpetek jest niekoniecznie za poduszkami kanapy.
Daisuke wychylił wino do końca, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że zamyka oczy i zwija się w kłębek.


Zamek w drzwiach cicho szczęknął, gdy klucz lekko się w nim przekręcił.
Jak zazwyczaj w grudniu, po siedemnastej było już praktycznie ciemno.
Lider zapalił w przedpokoju światło, poważnie zaniepokojony tym, że nie jest jeszcze wgniatany w podłogę i zasypywany pocałunkami. Z ulgą postawił na podłodze dwie ciężkie torby i zdjął zimowe buty.
Gnany niecierpliwością, zrzucił z ramion czarny płaszcz i zajrzał do pokoju. Cicho gadał do siebie telewizor, na stole błyszczał refleksami światła pusty kieliszek po winie.
Die spał.
Kaoru podszedł do niego cicho, nieświadomie się uśmiechając.
Delikatnie pogładził czerwone włosy mężczyzny, lekko musnął ustami jego policzek.
W mieszkaniu pachniało świeżością, sosnowymi igłami i tym czymś nieokreślonym, co każdemu domowi nadaje nieokreślony, swoisty klimat.
Kaoru na tyle dobrze znał kochanego, żeby wiedzieć, ze ten, ogarnięty paniką, sprzątał pewnie przez cały dzień, zupełnie, jakby dla niego nie liczył się on, a jakieś głupie porządki. Lider zmarszczył brwi, dostrzegając w zaciśniętych dłoniach swojego koi jakiś przedmiot. Pochylił się z uśmiechem nad popielniczką z czerwonym kotem.
Wybudzony ze snu Die, patrzył zaspanym wzrokiem na siedzącego przed nim kochanka.
Śni mu się?
Ale ten policzek jest taki ciepły, a dłoń taka silna. Włosy tak delikatne, a oczy tak kochane…
- Witaj z powrotem, Kocie.