Na wieki wieków wieczności... prolog
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 29 2011 21:12:19
Otworzył oczy. Zobaczył, że jest sam w pokoju. Podniósł się z jedwabnej pościeli. Atłasowe prześcieradło musnęło mu słodko ciało. Rozejrzał się. W pokoju było ciemno i chłodno. Księżyc za otwartymi oknami mocno przyświecał białość zasłon i gładkich firanek. Wstał i związał swoje białe niczym śnieg długie, proste włosy. Czuł się rześki i nowonarodzony. Rozciągnął się i nałożył na siebie długą koszulę. Poczuł się głodny. Miał ochotę wyjść. Podszedł do parapetu i spojrzał w dal. Milionowe małe i kolorowe światełka przyświetlały ogromne imperium. Mrok dochodzący z głębi boru uciekał przed życiem na obrzeżach metropolii. Z oddali słyszał muzykę. Melodię, którą tak doskonale znał z za młodych lat. Pamiętał jak przy świetle kilkunastu świec i pochodni, wśród napiętych słuchaczy, grał owe akordy. Jeden po drugim tworząc wspaniałą muzykę. Przymknął oczy pod napływem wspomnień. Pamiętał to doskonale.

Ocean, ciemna toń i delikatnie poruszające się fale... Czarna, tonąca w mroku woda. Nigdy nie widziała prawdziwego oceanu. Z przerażeniem wyglądała przez szyby samochodu. Jechali szybko długą, nie kończącą się, prostą szosą. Zastanawiała się ile czasu minęło od momentu kiedy ostatni raz widziała samotne domostwa, nie mówiąc już wcale o wsi czy miasteczku. Odludzie, gdzie nie spojrzeć zacofane pobudowane chałupy. A teraz nawet ich nie ma na horyzoncie. Jest tylko toń mroku spowijająca wielki, straszny, ciemny ocean i droga widoczna w nikłym blasku świateł samochodu. Z przodu i z tyłu. Po bokach tylko mrok. Chciała płakać, tak bardzo się bała. Nikt jej nie powiedział, że będzie tu choć odrobinę wody... A teraz miała zamieszkać gdzieś na końcu szosy, oddzielona ogromem przerażającego oceanu od wszystkiego co znała i kochała. Od mamy zamkniętej w srebrnym kubku stojącym na szafie w gabinecie taty, od jej małego pokoiku gdzie spędzała dni na zabawie z duchami, i przede wszystkim od zgiełku miasta. Spięta z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w ciemność. Nie mogąc odwrócić wzroku coraz bardziej przerażona. Nie umiała zamknąć oczy, udawać, że za szybą wcale nie ma tej okropnej oszałamiającej, poruszającej się ciemności... Cicho załkała. Zwróciła tym uwagę młodego mężczyzny siedzącego koło niej. Spojrzał na nią szarymi, zimnymi oczami. Bez współczucia, bez głębszego zainteresowania. Objął ją ramieniem jakby była zwykłym, nic nie znaczącym przedmiotem i przysunął do siebie. Jego uścisk sprawił jej ból. Nie chciała aby ją dotykał, bez miłości. Inaczej niż tata, niż mama zanim przestała mieć takie piękne, długie, kasztanowe loki i zamieniła się w garstkę popiołu przechowywanego w kubku... Nie chciała żeby ją przytulał. Nie tak... Ale nie potrafiła zmusić się do wyswobodzenia się z jego uścisku. Za bardzo bała się oceanu mroku, tuż obok za szybą. Samochód nagle zahamował. Pisk opon i ostre szarpnięcie sprawiły, że ze strachu wtuliła się w pierś szarookiego mężczyzny. Pojazd gwałtownie skręcił i zjechał prosto w otchłań mrocznej wody. Przez chwile miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Jej serce na moment przestało bić. Szeroko otwartymi, oczami o rozszerzonych, czarnych źrenicach wpatrywała się w obraz za szybą. Usłyszała szum i szelest czegoś ocierającego się o samochód. Łzy ciekły same. Wiedziała, że za chwilę utonie. Nie umiała nawet pływać. Zawsze okropnie bała się wody. Nagle z przerażenia wybił ją mężczyzna, który bardzo niedelikatnie odepchnął ją od siebie. Rzucił jej jedno szybkie spojrzenie pełne pogardy i otworzył drzwi pojazdu. Sonia krzyknęła, była pewna, że to już koniec... Jednak nic się nie stało. Młody, szarooki mężczyzna wyszedł na zewnątrz i utorował sobie drogę między czymś szeleszczącym i podatnym na... - Łamanie? Dziewczynka spytała samą siebie z nie dowierzeniem wpatrując się w przedzierającą się przez długie łodygi postać. Z otwartą buzią wyszła z samochodu i dotknęła "oceanu". Liście, dotyk rośliny... Sucho... Świeże powietrze cichy szelest

Niebawem przyjedzie. Czeka właśnie na niego. Podobno ma dla niego niespodziankę. Coś dla niego szykuje. Stał na tarasie popijając wino, które nie miało dla niego żadnego smaku. Było zwykłym popiołem przeszłości. Zaczesał z gracją opadające na twarz białe kosmyki włosów. Niesamowite, jak bardzo nadal kocha to nowe życie, a tyle już lat minęło. Już nawet przestał liczyć ile razy widział za oknem kwitnącą jabłoń. Niespodziewanie podeszła do niego piękna kobieta. Miała na sobie czarną smukłą suknię i brylanty zawieszone na nadgarstkach, szyi i uszach. Nienawidził ich. Te kamienie strasznie kłuły go w oczy.
- Czekają na ciebie. - Szepnęła mu melodyjnie do ucha i spojrzała w głąb sali na galowe przyjęcie. On również pobiegł za jej wzrokiem. Uśmiechnął się i odłożył kieliszek na pobliski stolik. Jak on ich kochał. Te rozbawione twarze, rozgrzane ciała, ich żywe słowa... tak bardzo go uszczęśliwiały, gdy tak przyglądał im się z cienia. Byli inni niż on. Cieszyli się życiem i nie myśleli o strachu. Zamknął oczy. A on przez całe swoje życie czuł się jak duch. Wszyscy się go bali, za to kim był. Za swoją odmienność, nienawidzili go. Bali się jego srebrnych włosów i ... jego oczu. Bali się tego karmazynu, który spoglądał na wszystko z tajemnicą. Mówili, że jest duchem. Mówili, że jest diabłem. A on w to wierzył. I wierzył przez całe życie. Nazywały go tak dzieci. Nazywali go tak dorośli. Nazywali go tak również starsi. A teraz się sam tak nazywa. Objął kobietę w pasie. Czuł gorąco jej rozpalonego ciała. Zanurzył twarz w jej rudych lokach. A teraz oni wszyscy go kochają. Kochają go za jego muzykę. Nie widzą już jego białych włosów, ani czerwonych oczu. Kochają go za to kim jest. Lecz oni tak naprawdę nie wiedzą kim on jest. Nie znają go tak dobrze. Zbliżył usta do jej ucha.
- To prowadź, Klaro. Zaprowadź mnie do nich. Nie wiedzą, że jest duchem. Że jest ich archaniołem śmierci - ich Samaelem, który ich nigdy nie opuści. Nałożył na siebie płaszcz i zerknął za ramię. Jak oni wszyscy słodko spali. W tuleni w siebie, usnęli ze strachem. Odeszli ze strachem. Archanioł śmierci objął ich swoim mrocznym skrzydłem. Oddał im swoją miłość. Poprawił długie księżycowe włosy i spojrzał pod nogi jak kałuża krwi sięga jego butów. Kochał ich tak bardzo, a oni kochali jego. Przed snem zagrał im pieśń. Pieśń o smutku i samotności. Płakali wszyscy. Płakali gorzkimi łzami. I za to ich kochał. Za ich cierpienie. Za ich zranione ostrym cierniem serca. Krew coraz dalej płynęła. Zalała już cały parkiet, na którym tworzył muzykę. Spojrzał ostatni raz na tych, których tak bardzo kochał.
- Żegnajcie moi kochani. Puszczam was z moich objęć, z mojego wiecznego uścisku. Idźcie... idźcie za Charonem, za mym sługą, on was zaprowadzi do bram. Nie obawiajcie się... Śpijcie już wiecznym snem.

Szedł wzdłuż oświetlonej latarniami ulicy i zastanawiał się, gdzie on jest.
- Gdzie jesteś mój archaniele zemsty? - Pytał sam siebie. - Gdzie się podziewasz? Odczuwał głęboki smutek, gdy jego nie było przy nim. Tak bardzo pragnął go ujrzeć... dotknąć... całować. Chciał, by znów był przy nim, a przecież nie widzieli się zaledwie noc. Śnieżnobiałe włosy odbijały sztuczne światło lamp tworząc iluzję poświaty w mrokach matki nocy, co sprawiało, że przechodnie omijali go szerokim łukiem. Nim ostatnia gwiazda zniknie ze sklepienia, znów go obejmie i znów będą razem. - Pocieszył się tą myślą i uśmiechnął się sam do siebie. - Tak bardzo go kochał przez całą przeszłość i teraźniejszość, a będzie jeszcze darzyć go płomienną miłością przez całą przyszłość. Przecież właśnie zostali do tego stworzeni - by się kochać. Lecz na jakiś czas zostali rozdzieleni, a nawet musieli ze sobą walczyć, ale te czasy już minęły. Znów mogą być razem i nic im już w ich miłości nie przeszkodzi. Będą razem, aż do przybycia ostatnich dni...