My guardian angel 5
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 29 2011 21:05:34
Ah! No i dobiłam do piąteczki, ciekawe ile to jeszcze potrwa. Oby jak najdłuzej! Pamiętajcie, walcie komentarze, to jest ważne! Będę podsyłać rozdzialiki od czasu do czasu, żebyście sie za szybko nie przesycili:D No i ja też nie mam aż tyle wolnego, by siedzieć i siedzieć(istnieją w domu jeszcze takie natręctwa, jak per ojciec, i uniemożliwiają mi spokojną pracę). No, ja tu gadu- gadu, a tam w dole kłębi się akcja!Więc nic dodać, nic ująć, tylko...ENJOY!
V

- Jak to przeprowadzamy?- Reji spojrzał na rodziców zdziwiony.- A szkoła? Zostało tak niewiele czasu do końca roku, potem studia, zwariowaliście?
- Reji, sam widzisz, że nie dajesz sobie tutaj rady z tym wszystkim. A do końca szkoły jest jeszcze dość czasu, byś zdążył zaaklimatyzować się w innej. Wybraliśmy takie miasto, w którym mają dobrą uczelnie, więc studia to też nie problem. Pakuj się, wyjeżdżamy jeszcze dzisiaj.
- Dzisiaj?!- Reji westchnął.- A gdzie jedziemy, jeśli mogę spytać?
Rodzice spojrzeli po sobie.
- Wracamy do domu...do Penley.- powiedziała ostrożnie matka Reji.
Ten spojrzał na nią tępo. Długo panowała kompletna cisza. Po jakimś czasie Reji odwrócił się bez słowa i pobiegł na górę.
Ren zadowolony, że wraca do domu, podreptał za nim. Widział w oczach Reji ból, zagubienie i strach. Uśmiechnął się zadowolony. Rodzice nawet nie zdawali sobie sprawy, z tego, jak krzywdzą w tej chwili swoje dziecko. Reji spakował się szybko, w ciszy, dusząc w sobie łzy. Zamknął kotkę w transporterze i padł na łóżko. Ren położył się obok i gapił się na Reji. Ten patrzył szklistym wzrokiem w szkic wiszący na środku ściany. Żałował, że wcześniej nie wrócili, że w ogóle wyjechali z miasta, w kórym był taki szczęśliwy. Mógł wszystko wyjaśnić Renowi, kiedy jeszcze nie było za późno...teraz ostatnia nadzieja na naprawienie błędu prysła. Ren najprawdopodobniej nie żył...
Reji zakrył twarz dłońmi i rozszlochał się. Tak bardzo chciałby cofnąć się w czasie, móc przytulić się do Rena ponownie, poczuć jego ciepło. Tęsknił za pocałunkami, dotykiem, pieszczotami. Brakowało mu wspólnie spędzanych chwil.
Ren patrzył na niego ze smutkiem, nie wiedział, czemu odnosił wrażenie, że nie wie wszystkiego o pewnych sprawach. Co dziwniejsze, jakiś głosik głęboko w jego głowie, szeptał, że gdyby o nich wiedział, wszystko byłoby inaczej. Ale on w to nie wierzył, nie chciał wierzyć. Odwrócił się tyłem do szlochającego Reji i zamknął oczy.
Reji nie zszedł na obiad, mimo, iż jego matka kilkakrotnie go prosiła. Wieczorem do pokoju przyszedł ojciec Reji, by zabrać pudła. Jednak, gdy zobaczył, co się dzieje z jego synem, westchnął i usiadł koło niego.
- Nie możesz ciągle zadręczać się przeszłością Reji...- westchnął kładąc dłoń na ramieniu syna.- Nie cofniesz czasu. Podjąłeś pewne decyzje i musisz pogodzić się z konsekwencjami.
- Nie! To wcale nie jest takie proste.- Reji spojrzał na ojca.- Mogłem to wszystko załatwić inaczej.
- A gdyby to wszystko nie skończyło się dla ciebie dobrze? Wtedy on by cierpiał, czyż nie?
Reji pokiwał lekko głową.
-, Więc musisz się pogodzić z tym, co się stało...zapomnieć i żyć dalej.- ojciec wstał.- Przygotuj się, zaraz wyjeżdżamy.
- Dobrze, zaraz zejdę...- usiadł na łóżku budząc Rena.
Obaj wstali z łóżka, Reji założył kurtkę, wziął plecak i ruszył wolno na dół. Ren pobiegł za nim.
Rodzice pakowali rzeczy do samochodu. Reji, ze spuszczoną głową, wsiadł do środka i skulił się na siedzeniu. Ren wpakował się na miejsce obok.
- No to teraz powrót do korzeni, hę?- zaśmiał się.- Ciekawe, gdzie się wprowadzimy...
Samochód wyjechał wolno z podjazdu na ulcę i ruszył przed siebię. Reji oparł się na dłoni i wyjrzał przez okno. Milczał, patrząc tylko tępo w ciemność, ścigając wzrokiem mijane drzewa, domy, pojedyńczych przechodniów. Wiedział doskonale, że nie będzie tęsknił za tym miejscem, wręcz przeciwnie, opuszczał je z wielką ulgą. Jednak powrót do miasta, w którym zaczął tak naprawdę żyć, i jednocześnie, w którym umarł, przerażał go. Zamknął oczy, znów poczuł napływające do nich łzy. Zaczynał sobie z tym radzić, gdyby nie gwałt i późniejsze prześladowania ze strony Enyu, zapomniałby o Renie, o dawnym życiu, i mógłby zbudować nowe, może nie tak szczęśliwe, ale na pewno spokojne, pełne i wystarczające. Odwrócił na chwilę twarz od okna.
- Mamo, gdzie my właściwie mamy zamieszkać?
Matka odwróciła się w jego stronę.
- Wracamy do domu, Reji...mówiliśmy ci już...- uśmiechnęła się.
- Domu, czyli do miasta, czy do domu, w którym wcześniej mieszkaliśmy...?- spytał, zaniepokojony.
- Domu, w którym mieszkaliśmy.
Źrenicie Reji zwęziły się gwałtownie. Na samo wspomnienie tego miejsca, w jego głowie zaczęły pojawiać się obrazy z przeszłości. Jego umysł zarzucił go bolesnymi wspomnieniami. Chłopak jęknął zakrywając głowę dłońmi.
- Coś nie tak, synku?- matka spojrzała na niego z niepokojem.
- Nie, nic...zwykły ból głowy...zdrzemnę się.- Reji zdusił w sobie chęć rozpłakania się i położył się na siedzeniu.
Ren warknął, gdy głowa jego podopiecznego wnikła w jego nogi. Nie lubił ani tego uczucia, ani widoku. Czuł się tak, jakby nogi nagle mu odpadły.
- Nie za wygodnie ci?- mruknął próbując się odsunąć, jednak nie miał na to miejsca.
Wtedy zauważył, że ramiona Reji trzęsą się delikatnie. Przechylił się, by spojrzeć na twarz chłopca. Po jego policzkach spływały łzy. Ren westchnął zirytowany. Reji ciągle płakał, odkąd Ren się pojawił.
- Trafiłem w najgorszy moment...- oparł się ramieniem o okno i patrzył na złote włoski Reji.
Im dłużej patrzył na tą kruchą istotę, tym bardziej było mu jej żal. W końcu zrezygnowany, bo sądził, że mu się nie uda, zbliżył dłoń do szyi Reji, trochę poniżej ucha, i delikatnie, wierzchem palców, zaczął go głaskać. To było miejsce, które Ren sam odkrył, które zawsze uspokajało Reji.
W samochodzie panowała całkowita cisza. Reji poczuł ciepły dotyk na szyi. Otworzył oczy by podejrzeć jak mama próbuje go uspokoić. Jednak ona była do niego odwrócona tyłem, wpatrzona w przednią szybę. Reji serce zabiło szybciej, gdy poczuł czyjeś palce, na tym sekretnym punkcie, który Reji dzielił tylko z nim, z osobą, którą kochał nad życie.
- Ren...?- szepnął tak cicho by rodzice nie usłyszeli. Tym razem dotyk nie zniknął.
Ren słysząc swoje imię, uśmiechnął się lekko. Nadal głaszcząc Reji za uchem, jednym palcem dotknął pieszczotliwie płatka jego ucha.
- Nadal bardzo cię nie lubię, ale niestety...kocham tak samo mocno jak wcześniej.- mruknął.
- Ren...- Reji powtórzył cichuteńko. Tak bardzo chciał się teraz odwrócić, albo dotknąć dłoni, która ciągle pieściła go delikatnie. Jednak bał się, że jeśli tylko się poruszy, dotyk zginie zabierając ze sobą pieszczotę, dla której Reji byłby zdolny umrzeć.
Reji tracił poczucie rzeczywistości. Czuł tylko ciepłe palce, oczy same, powoli, lecz nieubłagalnie, zamykały się. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem, ta opiekuńcza i delikatna dłoń, nie jest wytworem jego umysłu.
- Ren...?Czy...Czy to jest naprawdę?- szepnął zbierając w sobie siły, by nie zasnąć.
Przez chwilę panowała cisza. Jednak nagle, tuż przy jego uchu rozległ się spokojny, cichy i jakże znajomy głos.
- Tak, ale teraz śpij. To i tak, już się raczej nie powtórzy...Śpij...- Ren nie mógł się powstrzymać by nie przemówić do młodszego.
Jego słowa zadziałały jak zaklęcie, oddech Reji stał się spokojny, drobna dłoń zsunęła się z siedzenia. Zasnął, z rozchylonymi ustami, tak bardzo przyciągającymi.
Ren już miał się do nich pochylić, ale mimo to, iż był niewidzialny, obecność rodziców, krępowała go dostatecznie, by porzucił pomysł całowania śpiącego.
Potem oczywiście stwierdził, że musiał zwariować. Zabrał dłoń z szyi Reji, i znów przepełniony nienawiścią, wpatrzył się w krajobraz za szybą.
Podróż trwała dość długo, do miasta dojechali późno w nocy. Ren uśmiechnął się widząc znajome budynki. Gdy wjechali na George Road zaczął odliczać domki. W końcu z mroku wyłoniły się dwa połączone ze sobą garażem. Spojrzał na śpiącego Reji i delikatnie odgarnął złoty kosmyk z jego policzka.
- A mogło się nam wszystko tak dobrze ułożyć...Czemu wszystko zepsułeś?- mruknął z pretensją.
Wjechali na podjazd i rodzice wysiedli z auta. Ren nie czekając, również wydostał się na zewnątrz. Rozejrzał się, ciągle nie mógł uwierzyć, że minęło aż tyle czasu, odkąd był tu ostatni raz. Nie mieszkał, co prawda z rodzicami, już od ponad roku, ale był stałym i częstym gościem. No i jego dom nie był daleko, od siebie, do rodziców, szedł piętnaście minut.
Reji obudził trzask zamykanych drzwi. Podniósł głowę i rozejrzał się, nie do końca przytomnie.
Samochód stał na podjeździe przed białym domem z czerwonym dachem. Reji usiadł przecierając oczy dłońmi. Już sięgał do klamki by otworzyć drzwi, gdy przypomniał sobie o Renie. Spojrzał szybko na siedzenie obok. Było puste.
- " Więc to była tylko moja wyobraźnia...?"- westchnął zawiedziony i wysiadł z samochodu.
Ojciec właśnie wnosił pudła do środka domu. Reji rozejrzał się uważnie, okolica prawie wcale się nie zmieniła. Spojrzał na dom sąsiadujący z jego. On również pozostał niezmieniony. Chociaż, jedna rzecz była inna. Reji przyjrzał się uważnie oknu nad garażem. Zasłony były zasunięte, a w pokoju panowały kompletne ciemności. Reji odwrócił szybko wzrok.
- Reji.- matka podeszła do niego i położyła dłoń na jego ramieniu.
Odwrócił się do niej.
- Tak mamo?
- Idź spać, łóżko jest pościelone. Nienajlepiej wyglądasz...- spojrzała na niego z troską, przykładając dłoń do jego czoła.- Nie masz temperatury.
- Oczywiście, że nie. Naprawdę dobrze się czuję, jestem po prostu zmęczony...Położę się.- uśmiechnął się słabo i pocałował matkę w policzek.- Dobranoc.
- Dobranoc synku...- patrzyła jak szedł w stronę domu. Martwiła się o niego, odkąd jego życie się zawaliło, już się nie podniósł. I było coraz gorzej...
Ren oderwał się od obserwowania domu swoich rodziców, gdy zauważył Reji znikającego w drzwiach. Odwrócił się i poszedł za nim. Ojciec Reji właśnie wychodził i bez delikatności przeszedł przez Rena.
- Teraz już wiem, co to znaczy być niewidzialnym...- otrząsnął się i pobiegł na górę.
Reji rozglądał się po swoim pokoju. Wyglądał identycznie jak dwa lata temu.
- " Zapewne mama Rena, jak tylko dowiedziała się o naszym powrocie, zabrała się za sprzątanie."- uśmiechnął się sam do siebie.
W pokoju było ciemno, Reji spojrzał na zgaszone lampki. Dawniej świeciły się cały czas, dopóki Ren nie przyszedł do niego do łóżka. Tradycja zaczęła się od tego, gdy pewnej nocy, Ren przechodząc do niego, nie zauważył wystającej dachówki, i spadł z dachu. Reji spał wtedy smacznie, i dopiero, gdy obudził się rano, by nakarmić i wypuścić kota, znalazł Rena leżącego na podjeździe ze złamaną nogą. Ten później przez tydzień wypominał mu, że nie słyszał jego wrzasków.
Reji zachichotał cicho i podszedł do okna. To była kolejna zasada w jego pokoju. Okno, zawsze musiało być otwarte, gdy Reji nie było w pokoju, lub, jeśli kładł się spać. Często dzięki temu przemarzał na kość, ale Ren szybko rozgrzewał go jak tylko się pojawiał.
Jednak teraz, okno było zamknięte i zasłonięte pomarańczową roletą. Reji odchylił ją odrobinkę i spojrzał w okno naprzeciwko. Zastanawiał się, jak długo Ren nie mieszkał w swoim pokoju. Na pewno miał gdzieś swój dom, godny słynnego basisty. Zamyślił się, jakby to było, gdyby się nie rozeszli. Mieszkaliby zapewne razem. Ren zabierałby go ze sobą na każdy koncert. Reji miał zamiar zostać scenografem. Wtedy mógłby nawet pracować dla zespołu. Mieliby siebie zawsze i wszędzie.
Jednak teraz, z tych wszystkich rzeczy, Reji pozostała tylko jedna, ambicja zostania scenografem.
Ren wszedł do pokoju, w chwili, gdy Reji odwracał się od okna. Potem padł na łóżko i zawinął się w kołdrę. Ren skrzywił się.
-, Co, żałujesz, że rzuciłeś tak znaną osobistość?- prychnął.- Zauważyłem, że masz słabość do znanych osób. Teraz, nawet gdybym żył, nie miałbyś najmniejszych szans by mnie odzyskać.
Spojrzał na Reji, leżał spokojnie, zapewne spał. Ren postanowił odwiedzić swój pokój. Przeszedł przez okno w sypialni Reji i ruszył po dachu do okna na przeciwko.
Wszedł do kompletnie ciemnego pomieszczenia. Zamrugał by przyzwyczaić oczy, i dopiero po dłuższej chwili, zaczął odróżniać kształty.
-, Co jest...?- podszedł do kilku swoich gitar, wszystkie były przykryte czarnym materiałem.
Ren przeniósł spojrzenie na ściany. Wszystkie plakaty, jego zespołu, były zakryte, przybitym do ściany, czarnym płótnem. Ren był w szoku, gdzie nie spojrzał, znajdowały się czarne płachty. Jego wzrok przyciągnęła szafeczka przy ścianie, naprzeciwko łóżka. Była to taka mała garderoba. Teraz, stało tam jedno zdjęcie...jego zdjęcie. Po obu stronach stały wypalone świeczki, a przed nim, leżały uschnięte róże.
Ren poczuł jak coś zaciska mu się na gardle. Oczy zaczęły go palić. Odetchnął głęboko, próbując się opanować.
- Do cholery...!- wybuchł w końcu, łzy pociekły po jego policzkach.- Nie znaleźliście nawet ciała! Co z was za rodzice!- z furią zmiótł z szafeczki zdjęcie.- Za co?!- uniósł do góry ręce z zaciśniętymi pięściami i zagubione spojrzenie.- Czym ja sobie na to piekło zasłużyłem!?- osunął się na podłogę, szlochając cicho.
***

Asmodeusz patrzył ze smutkiem w misę. Ren płakał. Było mu go żal.
- Ojcze...? Nie możemy dać mu wskazówki...?- spytał nieśmiało starszego boga.
- Niestety nie. To będzie ingerencja w działania losu, przeznaczenia i innych niezrozumiałych sił...- Marduk westchnął ciężko.
-, Ale to jest naprawdę niesprawiedliwe!- młody bóg uniósł się.
- To jest życie, synu...ono nigdy nie jest sprawiedliwe...- poklepał Asmodeusza po ramieniu.- Może wszystko wyjaśni się samo....jeśli nie, nic na to nie poradzimy.
- Ojcze?- Asmodeusz spojrzał na niego żywo.
- Hmm?- stary bóg usiadł koło niego i wpatrzył się w misę.
-, Jeśli Ren przegra...to będę mógł go ocalić?
-, W jakim sensie?- Marduk spojrzał na syna pytająco.
- Uchronić go przed zesłaniem...zatrzymać przy sobie...?
- W końcu to ty władasz podziemiami...- Marduk uśmiechnął się.- Nikt nie może sprzeciwić się twoim decyzjom. Ale Ren nigdy nie stałby się członkiem Rady, byłby nikim. Nie widziałby też piękna tego miejsca, nie zauważałby innych istot, które tu żyją...To nie byłoby szczęśliwe życie, aczkolwiek lepsze od wiecznego błąkania się w krainie lawy i wiecznego rozszarpywania przez te kreatury.
- Też tak sądzę.- Asmodeusz odetchnął.- Ale mam nadzieję, że będzie ponownie szczęśliwy z Reji, i że jemu da szczęście.
- Podejrzyjmy innych podopiecznych...ci dwaj póki co, nigdzie się nie wybierają...- Marduk zamieszał w misie i obraz klęczącego Rena zniknął.
- Zastanawiałem się, czemu Rada jest tak nieczuła na cierpienia innych...- mruknął Asmodeusz.
- Nie jest nieczuła, tylko obiektywna. Jeśli żylibyśmy za ludzi, ci wiele by stracili. Wiele rzeczy mogłoby się nie wydarzyć. No i staliby się oni tylko naszymi marionetkami, niezdolnymi do samodzielnego myślenia, poruszania się...
- No ale...Ren i Reji...wystarczyło im odrobinę pomóc, pokierować nimi...- zaprotestował młodszy.
- Trzeba pozostać konsekwentnym. Jeśli postanawiasz pozostawić życie ludzkie ludziom, musisz to zrobić dla wszystkich. W tej grze nie ma taryf ulgowych. To bardziej rosyjska ruletka, mimo wielu możliwości, koniec może przyjść niespodziewanie szybko. Ten, kto ma szczęście, przejdzie przez życie bez bilzn po walkach. Oni tego szczęścia nie mieli. A teraz, wszystko zależy od nich, czy będą słuchać i widzieć. Bo los, zawsze będzie wskazywał różne możliwości. Ren będzie miał, nie jedną, lecz kilka szans na to, by wszystko zrozumieć. Od niego zależy, czy będzie wybierał ścieżki pochopnie, czy też uważnie i z namysłem. To samo tyczy się Reji, jeśli odczyta znaki, jeśli pokieruje się sercem, wszystko może się ułożyć. Powtarzam, może, bo nie musi. To jest ich wspólna droga, muszą znaleźć taką, na której nie ma ukrytych korzeni, o które łatwo się potknąć. A po tym jak upadniesz, naprawdę ciężko jest się podnieść...Reji jest świetnym przykładem. Do tej pory nie podniósł się po największym błędzie w swoim życiu...Ten błąd był tak głupi. Stworzył go tylko i wyłącznie strach.
Asmodeusz pokiwał lekko głową. Rozumiał, wszystko doskonale rozumiał, ale nadal, w jego sercu, tlił się ogień buntu, który jednak nigdy nie będzie miał możliwości wybuchnąć.

***
Reji obudził się, gdy słońce stało już wysoko. Usiadł na łóżku i rozejrzał się. Jego stary pokój...Przeciągnął się i ziewnął. Pierwszy raz od dawna, spał spokojnie, nie budząc się ani razu. Wstał z łóżka i podszedł do szafy by wyjąć sobie ubranie. Otworzył ją i w środku znalazł coś, czego nie miał wcześniej w rzeczach. Zmarszczył brwi, i sięgnął po pomarańczowy sweterek. Był mięciutki, z angorki, i pachniał kwiatowym płynem. Reji westchnął przytulając go do siebie. Poczuł coś twardszego w jednej z kieszeni. Ostrożnie wyjął z kieszeni złożoną kopertę. Była pomięta, najprawdopodobniej wylądowała w praniu razem ze swetrem. Reji usiadł na łóżku i rozłożył ją. Litery były odrobinę rozmyte, ale od razu poznał charakter pisma Rena. Zagryzł dolną wargę i zabrał się za czytanie.
"Wiem, że uwielbiasz ten swój różowy sweterek, i że nie masz innego. Gdy zobaczyłem ten, na wystawie w Londynie, wiesz, gdy byliśmy na tym konkursie, to pomyślałem, że pasuje do ciebie idealnie. Jest cieplutki, zrobiony z futra tych biednych zwierząt, które ty tak lubisz nosić, no i jest pomarańczowy. Chyba dobrze pamiętam, że to twój ulubiony kolor?
Podrzuciłem ci go w czasie, gdy byłeś w szkole, nie mogę dostarczyć osobiście, bo zaraz mam próbę, a do szkoły nie poszedłem, bo nie najlepiej się czułem. Więc naciesz się swetrem, bo potem wpadnę, więc, co za tym idzie, szybko go z ciebie ściągnę. Pewnie zaczynasz właśnie chichotać, dobra, już milczę. Właściwie to, wpadnę po ciebie do szkoły, co mi szkodzi. Ale sweterek zostaje u ciebie na łóżku, postanowiłem dać ci go w ten sposób i koniec!
Kocham cię nade wszystko, ale ty o tym wiesz. Zobaczymy się przed tym jak przeczytasz te głupoty, i po.
Ps.
Podobno takie liściki działają na kobiety, więc szykuję się na upojną noc!
Ren."
Reji zachichotał cicho, zakrywając usta dłonią. A potem sobie przypomniał. To był ten dzień, kiedy to, wykorzystując nieobecność Rena w szkole, poderwał kapitana szkolnej drużyny baseballowej. Specjalnie po to, by zerwać z Renem i mieć pewność, że ten nie będzie za nim chodził. I tak jak mówił list, Ren przyszedł do niego, by odprowadzić do domu po zajęciach. Zapewne po zerwaniu, wrócił do pokoju i zabrał sweter.
Reji wtulił się pomarańczową angorkę i zaszlochał cicho. Szybko zerwał się z łóżka, założył spodnie, i po chwili namysłu, naciągnął na siebie sweter od Rena. Zbiegł na dół, mama była w kuchni i przygotowywała obiad.
- Wstałeś nareszcie.- uśmiechnęła się łagodnie.- Miałam zaraz iść cię budzić...Lepiej się czujesz?
- Tak mamo.- uśmiechnął się i zrobił sobie tosta.- Idę się przejść, o której obiad?
- Koło trzeciej, masz, więc jeszcze trzy godziny.
- Dobrze, będę więc koło trzeciej.- pomachał do niej tostem i pobiegł założyć buty.

Ren ocknął się nagle. Leżał na swoim łóżku, nie pamiętał jednak, jak się w nim znalazł. Wstał szybko, kierowany jakimś dziwnym przeczuciem i pobiegł do okna. Na dachu znalazł się akurat w momencie, gdy Reji wychodził z domu. Ren zeskoczył z dachu i pobiegł za nim. Zamrugał zdziwiony, widząc, w co Reji jest ubrany. Doskonale pamiętał ten sweter, wydał na niego całą swoją część nagrody. I w zamian dostał kosza.
Reji nie zdążył wyjść z ogrodu, gdy drzwi po raz kolejny się otworzyły. Wychodziła jego matka.
- Mamo? Gdzie idziesz?
- Idę w odwiedziny do mamy...do pani Russet. Chcemy porozmawiać, dawno się nie widziałyśmy, więc nazbierało się sporo ważnych spraw.- uśmiechnęła się. Może pójdziesz ze mną?
- Nie, załatwcie swoje sprawy. Ja naprawdę muszę się przejść.
-, Więc do zobaczenia.- minęła go i przeszła do sąsiedniego ogrodu.

Ren patrzył za nią dłuższą chwilę. Zastanawiał, się, co to mogą być za ważne sprawy. Może coś o Reji...może powiedzą coś, co wyjaśni to nagłe zerwanie i późniejszą przeprowadzkę. Obejrzał się za siebie. Reji szedł wolno w stronę parku. Ren dłuższą chwilę bił się z myślami, ale w końcu pobiegł za matką Reji z nadzieją, że w końcu cokolwiek się rozjaśni. Wszedł do domu i kierując się głosami kobiet, znalazł się w salonie. Obie siedziały popijając kompot. Usiadł na podłodze przysłuchując się rozmowie.
- Jak się trzymacie?- spytała zatroskana matka Reji.
- Ah...ciągle mamy nadzieję. Wszyscy mówią, że powinniśmy pogodzić się z jego śmiercią, ale to nie jest takie łatwie...- zacisnęła dłonie na spódnicy.- Nawet nie mogliśmy zrobić pogrzebu...
- Musicie wierzyć...kto wie, może on żyje...
- Ah, jakoś żyjemy z myślą, że nie wróci.- matka uśmiechnęła się słabo.- Ale nadzieja oczywiście nie gaśnie...A, Reji o tym wie...?
- Tak...ciężko by było ukryć przed nim coś takiego. Ciężko to zniósł, ale ciągle silnie wierzy, że Ren wróci...Ma z nim sporo do wyjaśnienia. Boi się, ale od dawna planował się z nim spotkać.
- Myślę, że gdyby porozmawiali, wszystko by się ułożyło...
- Być może tak...- matka Reji uśmiechnęła się.
Ren sapnął znudzony.
- Wyjaśnijcie, o co wam chodzi do cholery!
- Saro, może wpadlibyście z Nathanem do nas na kolację? Reji na pewno się ucieszy, dawno was nie widział...
- Oh, dziękuję za zaproszenie, jak tylko Nat wróci z pracy, spytam go, i wtedy dam ci znać, dobrze?
- Oczywiście, wiesz, powiedz mu, że przygotuję pieczonego...

Ren rzucił się do drzwi, był zły na siebie. Nie powinien był zostawiać Reji. Od niego w końcu zależy to, czy wróci do świata żywych. Zaklął pod nosem. Miał tylko niadzieję, że Reji poszedł do parku i tam został.


Reji siedział pod drzewem, na pagórku. Obok stała jego dawna szkoła. Płakał, łzy ciekły mu po policzkach nieprzerwanie, nie mógł opanować drżenia ramion.
- Byłem taki głupi Ren...a teraz już nie ma odwrotu...nie ma już dla nas nadziei, bo nie żyjesz.- otarł nerwowo policzki.- A ja, chciałbym ci wszystko wyjaśnić...
Wstał chwiejnie, opierając się o pień. Drżącą dłonią odnalazł bruzdę w korze. Zamrugał by strząsnąć łzy. Tuż obok jego twarzy, na drzewnie, było wyryte serce. Reji przygryzł dłoń, by powstrzymać nerwowe łkanie. W środku serca były wyraźne inicjały: R.R + R.J, a pod spodem F.E.
- Ren Russet i Reji Jasper...for ever…- wychlipał cicho.- Ren...Ren, jeśli jesteś ze mną, jeśli ja sobie tego nie uroiłem...Posłuchaj mnie Ren...- położył dłoń na wyrytym sercu.- Ja wcale nie przestałem cię kochać...kochałem cię, kocham i będę kochać...Wtedy, wtedy kiedy zerwałem z tobą...dowiedziałem się strasznej rzeczy...- zacisnął dłoń w piąstkę.- Powinienem był ci powiedzieć, ale bałem się, że...zmarnujesz sobie wtedy, przeze mnie, życie. Ren...gdybym wiedział jak to wszystko się zakończy...oh, gdybym mógł cofnąć czas...cofnąć to co zrobiłem...- uderzył pięścią w pień.- Ale nie mogę zmienić tego, co zrobiłem...po prostu nie mogę...

Ren biegał po parku, jednak nigdzie nie było śladu po Reji. Wpadł w panikę, bał się o Reji. Jeśli coś stanie się jego podopiecznemu, to będzie koniec. Dotarł już do drugiej strony parku. Reji nigdzie nie było. Zaczynał mieć dziwne myśli. Może go porwali? Albo wpadł pod samochód...?Jakiś szalenieć mógł go skrzywdzić. Mogło stać się cokolwiek, a on nic nie wiedział.
Po drugiej stronie ulicy stała szkoła, przed nią wznosiła się górka, częściowo zakrywająca budynek, na górce stało stare drzewo. Reji już miał szukać dalej, gdy przy drzewie mignął mu kawałek pomarańczowego swetra. Odetchnął z ulgą. Znalazł go, był cały i zdrowy. Ren odetchnął głęboko i przebiegł przez ulicę.

Pod Reji ugięły się nogi. Cała rozpacz, którą dusił w sobie od tak dawna, wreszcie mogła się uwolnić.
- Ren....ja byłem ciężko chory...- szepnął.- Lekarze nie dawali mi szans. W ich opini, miałem przed sobą miesiąc życia. Sam zauważyłeś, że nienajlepiej wyglądałem, wmawiałem ci, że to przez niedobór snu, w końcu maniakalnie się uczyłem, by wypaść jak najlepiej...Uwierzyłeś, przestałeś się martwić. Gdy codziennie na ciebie patrzyłem, po prostu nie mogłem ci powiedzieć, że umrę. To by cię kosztowało dużo więcej, niż pogodzenie się z tym, że się rozstaliśmy. Znienawidziłeś mnie po tym, cierpiałem przez to, ale byłem przynajmniej pewien, że ułożysz sobie życie beze mnie...
Reji otulił się mocno ramionami. Spojrzał w jakiś odległy punkt, który tylko on dostrzegał.
- Gdy trafiłem do szpitala, lekarz zaproponował nowatorską, nietestowaną jeszcze metodę walki z chorobą. Zgodziłem się, w końcu i tak nic nie mogłem już stracić. To była seria zastrzyków i tony tabletek. Mogły mnie wyleczyć, ale mogły też zabić. Przez okres leczenia, który trwał trzy miesiące, wyglądałem jak żywy trup. Wypadły mi włosy, nie mogłem się poruszać, ani mówić. Leżałem, podłączony do kroplówki...na granicy życia i śmierci.- zagryzł wargę.- Ale udało się, przeżyłem, potem musiałem przechodzić długą rehabilitację...Gdy wyszedłem ze szpitala, chciałem ci powiedzieć, przeprosić. Ale wtedy okazało się, że zaczynasz wybijać się na szczyt...chodziły też pogłoski, że masz dziewczynę...- zamilkł, by pozbierać myśli.

Ren dopadł do drzewa. Oparł się o nie, łapiąc oddech.
- Przeraziłeś mnie na śmierć!- zamyślił się.- Chociaż w sumie, to ja już nieżyję...Rany, znów płaczesz. To zaczyna się robić męczące...- wywrócił oczami.
Reji odetchnął głęboko.
- Przepraszam Ren...za każdym razem, gdy zrywałeś, czy to z chłopakiem, czy z dziewczyną, byłem praktycznie spakowany, ale za bardzo bałem się odtrącenia, by wrócić i ci to wszystko opowiedzieć. Jeśli jesteś teraz ze mną, chociaż nie mam pojęcia, czemu miałbyś tu być, to już wszystko wiesz...Teraz, to już zależy od ciebie, czy zrozumiesz moją decyzję, czy też nie.
-, Co?- Ren zamrugał zdziwiony.- Ale ja nie wiem, o czym ty mówisz...Mógłbyś powtórzyć? Ej! Poczekaj, Reji...co mam zrozumieć? Jaką decyzję?
Reji właśnie schodził z górki. Ren pobiegł za nim.
- Cholera jasna, powtórz mi to!- krzyknął Reji prosto w ucho, ale ten nie reagował. Widocznie słyszał go tylko czasami.
Reji przeszedł przez jezdnię na zielonym świetle. Ren został po drugiej stronie, myślał intensywnie.
- Niech to...kurwa mać!- wrzasnął.- Czemu zawsze muszę poleźć nie tam gdzie trzeba?! Co za kretyn ze mnie..Reji! Reji, zatrzymaj się!- wrzeszczał.- Reji! Ja cię do cholery jasnej kocham!!
Reji znieruchomiał po drugiej stronie ulicy. Nie był pewny czy tylko to sobie wymyślił, czy też słyszał przed chwilą to, na co tak długo czekał. Odwrócił się powoli i...łzy napłynęły mu do oczu. Po drugiej stronie ulicy stał Ren, najprawdziwszy w świecie Ren. Reji zaśmiał się przez łzy i nie myśląc ani chwili, rzucił się do Rena.
- Ren! To ty! Ja...ja wiedziałem...!
Ren spojrzał na niego zdziwiony, potem na siebie. Reji wyciągał do niego dłonie, radosny i zapłakany. I wtedy Ren usłyszał klakson, potem pisk opon i krzyk.
Nic nie widział, znikąd pojawił się samochód, wcześniej droga była pusta. A teraz, przed nim stał czerwony Ford, z wgnieceniem na boku. Musiał okręcić się wokół osi i uderzyć w...Właśnie, w co on uderzył, przecież droga była pusta. Nagle do niego dotarło, ta jedna myśl o mało nie zwaliła go z nóg. Bał się spojrzeć na jezdnię. Ale wzrok sam prześlizgnął się po samochodzie i niżej...
- Reji....o mój Boże...nie, tylko nie to...nie teraz...- padł na kolana i na czworaka dotarł do leżącej postaci. Wszędzie była krew. Słyszał krzyki kierowcy, dotarły do niego pojedyncze słowa. Karetka była już w drodze.
Ren dotknął dłonią policzka Reji, był chłodny. Pomarańczowy sweterek przesiąkał powoli krwią. W oddali słychać było syrenę, karetka była już blisko.
- Reji...trzymaj się, nie umieraj..nie możesz teraz umrzeć...musisz żyć, musisz by mi wytłumaczyć...- oczy Rena napełniły się łzami. Nic nie widział, czuł tylko ostrą woń krwi. W głowie zaczęło mu nagle wirować, poczuł się dziwnie, jakby odrywał się od ziemi. Poczuł powalający ból w piersi. A potem była już tylko ciemność...