Erlkonig
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 14:42:30
Ich liebe dich, mich reizt deine schöne Gestalt;
Und bist du nicht willig, so brauch' ich Gewalt!"
"Mein Vater, mein Vater, jetzt fasst er mich an,
Erlkönig hat mir ein Leids getan!"

Johann Wolfgang Goethe





Robert wysunął głowę spod kołdry. Zmrużył oczy, słońce świeciło ostro przez nie zasłonięte okno. Było lato, początek sierpnia. Nareszcie mógł się wyspać, studia miał już za sobą. Był wolnym człowiekiem.
Tej nocy nie mógł jednak spać, dręczyły go koszmary. Śniło mu się, że jest małym chłopcem, którego ojciec wiezie na spienionym koniu przez ciemny las, widział ręce wyciągające się w jego kierunku, widział pięknego mężczyznę w niesamowitej szacie barwy nieba.
Uśmiechnął się do siebie, ten obcy miał całkiem przyjemną urodę. Ale jednak... wzbudzał ukryty gdzieś w głębi duszy lęk, strach, który zachował się aż z okresu dzieciństwa.
Wygrzebał się spod pościeli, usiadł na brzegu łóżka. Popatrzył na kalendarz, był czwartek. Powinna dojść przesyłka od rodziców z Kanady. Już tyle razy próbował im wyperswadować, że nie potrzebuje ich pieniędzy, że stanie się wreszcie niezależny, ale oni tylko uśmiechali się i mówili, że w tym kraju i tak nic ciekawego nie znajdzie. No i Robert, chcąc czy nie, był na garnuszku rodziców. Ostatnio postanowił sobie znaleźć jakąś pracę i nie mówić o tym rodzicom.
Podreptał do łazienki. W lustrze zobaczył swoje odbicie i westchnął. Wyglądał koszmarnie. Poprzedniego wieczoru zasiadł przed komputerem i grał w sieci. Nawet nie zauważył jak minęła trzecia w nocy. Teraz obserwował tego skutki. Jego kasztanowe falujące włosy, które sięgały mu aż do łopatek były w nieładzie, oczy miał podkrążone i wyglądał z nimi jak miś panda, nie golił się od trzech dni, a jego zarost bynajmniej nie wyglądał seksownie. Z ust też nie pachniało mu najpiękniej.
Uczesał się, umył zęby i wskoczył pod prysznic. W połowie jego zabiegów kosmetycznych odezwał się dzwonek do drzwi. Omal nie zabił się na śliskiej od wody i mydła podłodze, zawinął się w ręcznik i płaszcz kąpielowy i pognał do drzwi. Otworzył i już miał powiedzieć, że akwizytorów nie przyjmuje, ale na progu nikogo nie było.
Spojrzał na wycieraczkę spodziewając się, że zobaczy na niej kupę. Kupy jednak nie było. Był za to czarny kot. Zwierzątko siedziało sobie na środku wycieraczki, z gracją owinąwszy puszysty ogon wokół łapek i wpatrywało się w Roberta żółtymi oczyma. Kot i człowiek patrzyli na siebie przez chwilę, z tym jedynie, że kot spoglądał na człowieka jak na idiotę.
Robert wychynął na klatkę schodową, ni żywej duszy. Oprócz tego futrzaka siedzącego na wycieraczce.
-Eeee...?- zapytał kota, a zwierzę popatrzyło na niego z jeszcze większą pogardą.
Kot nie wyglądał na jednego z mieszkańców piwnicy. Miał błyszczące, puszyste futerko i zawieszony na szyi medalion.
Zwierzak skorzystał z zaskoczenia Roberta i spokojnie wszedł do mieszkania.
To jednak nie był koniec. Z dołu dał się słyszeć odgłos biegu po schodach, było w nim coś niezwykłego. Oraz okrzyk:
-Galahad!- głos był dźwięczny i łagodny- Galahad!!
Robert zajrzał w stronę wnętrza swojego mieszkania, potem znów na klatkę schodową, omal nie upadł.
Przed nim stał ten, który nawoływał. Miał długie, czarne włosy, które wysypywały się spod sztruksowego kaszkietu barwy palonej sieny (Robert się na tym znał bo ukończył ASP). Twarz nieznajomego miała kształt trójkąta i ostre rysy. Migdałowe oczy miały kolor trawy wiosną. Ubrany był w bluzę zapinaną na zamek, która całkiem ładnie opinała jego smukłe ciało, miał zgniłozielone spodnie z rozszerzanym dołem nogawek i czarne glany. Jego pierś przecinał pasek skórzanej torby.
-Eeee...?- zapytał Robert poprawiając poły płaszcza kąpielowego.
Obcy zamrugał szybko, na jego spokojnej twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia.
Stali tak naprzeciwko siebie i gapili się przez kilka sekund dopóki pani Lorneta nie wychynęła z sąsiedniego mieszkania groźnie potrząsając różowymi papilotami.
I wtedy nieznajomy zrobił rzecz, której Robert najmniej się spodziewał. Po prostu się na niego rzucił z okrzykiem:
-Nareszcie cię znalazłem!
Robert walnął pośladkami o twardą podłogę czując na sobie ciężar dziwnego przybysza. Zajrzał przez jego ramię i otwarte drzwi, na klatce stała pani Lorneta przyglądając się. Kopnął drzwi powodując ich zamknięcie.
-Złaź ze mnie!- spróbował się wygramolić spod ciała obcego. Tamten odskoczył momentalnie i stanął na równe nogi. Kaszkiet osunął mu się na lewe oko, prawe spoglądało na gramolącego się z podłogi Roberta z zaciekawieniem. Ten diabelski kot usiadł przy jego nogach i patrzył na Roberta z równym zainteresowaniem.
-Przepraszam- powiedział obcy, kaszkiet nadal zasłaniał jego lewe oko- czasem reaguję zbyt spontanicznie. Jestem... możesz mi mówić, chmmm...- zamyślił się- Albert. To ładne imię.
-Że co?- kaszlnął Robert.
-Albert- odparł nieco zdziwiony właściciel owego imienia.
-Nie o to chodzi- Robert zaczynał dochodzić do siebie. Podszedł do Alberta i poprawił jego czapkę.
-O- uśmiechnął się Albert dotykając kaszkietu- ciekawy przedmiot, czasem o nim zapominam.
Robert włożył w swą minę całe swoje zdziwienie.
Albert rozejrzał się po mieszkaniu z zainteresowaniem. Stali w korytarzu, a obok niespodziewanego gościa wisiało duże lustro. Spojrzał w nie i poprawił włosy.
-Tak- powiedział zadowolony z efektu- to cóż?- odwrócił się w stronę zdębiałego Roberta- Ty jesteś Robert, tak?
-Raczej tak- Robert uścisnął podaną mu dłoń, pod jej dotykiem przeszło go dziwne, ale przyjemne mrowienie. Albert zauważył to.
-Tak- uśmiechnął się się- nie jestem zwykłym człowiekiem- ale... może spoczniemy. Widzę, że zaraz dostaniesz ataku epilepsji. Udaj się do łazienki, a ja spocznę i poczekam na ciebie kiedy będziesz doprowadzał się do porządku.
Robert nie zdążył zaprotestować, delikatne dłonie Alberta wepchnęły go do łazienki i zamknęły za nim drzwi.
-Galahad- usłyszał jeszcze- nie jedz paprotki.
...
Albert siedział na kanapie i popijał przygotowaną przez Roberta kawę, kot zwany Galahadem siedział obok niego i nieustannie wpatrywał się swymi przenikliwymi oczyma w Roberta.
-Ciekawy napój- zauważył Albert unosząc filiżankę- jak to się nazywa...?
-Kawa- odparł Robert wpatrując się w jego uszy.
Albert nie miał już na głowie kaszkietu. Z jego pięknych, czarnych włosów wystawały czubki uszu. Nikt raczej nie zwracałby na to uwagi gdyby nie to, że małżowiny uszu Alberta były wydłużone i ostro zakończone. Robert słyszał o różnych operacjach plastycznych, nawet o takiej, która pozwalała na zmienienie kształtu ucha, ale jakoś nie chciało mu się wierzyć w to, że te uszy kiedyś wyglądały inaczej.
Albert dotknął swojego prawego ucha, popatrzył wymownie na Roberta.
-Drażni cię to?- zapytał.
Robert zaprzeczył kiwnięciem głowy.
-Interesuje?
-No- Robert przełknął spory łyk kawy- chyba tak.
Albert z pietyzmem postawił filiżankę na blacie dzielącego ich stolika. Robert zauważył, że jego paznokcie mają barwę mleka i raczej nie są pomalowane.
-Wiem, że to niezwykłe- powiedział spokojnym tonem- postaram ci się to wszystko wytłumaczyć. Moje pojawienie się w twoim domu, początek naszej znajomości i tak dalej. Zacznę więc od początku.
Galahad jest kotem, który miał mi pomóc cię odnaleźć. Nie patrz tak na mnie, mówiłem ci, że ta historia jest niezwykła. Nie pochodzimy z tego świata, pochodzimy z przeszłości, ze świata bogów.
Albert splótł dłonie na podołku, uśmiechnął się melancholijnie i kontynuował nie zważając na minę Roberta:
-Jestem poddanym króla Oberona, elfem. Jednym z jego najbardziej zaufanych sług. Pochodzę z Alfheimu, tak, jak inni Liosalfar. Moim zadaniem jest odnalezienie ciebie, mój piwnooki, i dostarczenie cię mojemu panu. Bezwzględnie.
Robert wstał gwałtownie, tak że krzesło, na którym siedział przewróciło się z hukiem. Cały aż się trząsł. Albert spoglądał na niego ze stoickim spokojem.
-Masz mnie za idiotę, palancie?!- wrzasnął Robert pokazując mu kierunek, w którym należało się udać aby znaleźć drzwi- Won!!
Albert spoglądał na niego spod wpółprzymkniętych powiek. Na jego twarzy malował się nieludzki spokój. Położył dłonie na blacie stolika, zabębnił po nim palcami. Przekrzywił głowę w bok, uśmiechnął się z mieszanką smutku i goryczy.
-Przyda ci się sen, mój piwnooki- uniósł prawą dłoń i wykonał nią krótki, zawiły gest.
Robert poczuł nagły zawrót głowy, zatoczył się i upadł na podłogę. Zapadł w gęstą ciemność.
...

Przypomniał sobie. Miał wtedy pięć lat.
Rozchorował się i bardzo gorączkował, leżał w łóżku, a ojciec czytał mu bajki o elfach, wróżkach, magii i smokach. Matka tymczasem biegała od jednego lekarza do drugiego. Każdy przychodził, badał. Małemu Robertowi wystawiono kilka różnych diagnoz. Proponowano szpital. Ojciec zobowiązał się do zawiezienia go tam następnego dnia, po nocy.
Ale w nocy przyszło apogeum gorączki. Mamy nie było w domu, pracowała. Ojciec drżącymi rękoma owinął małego synka w koce, ostrożnie ułożył na tylnim siedzeniu ich syrenki, zapiął pasy. Nacisnął gaz do dechy i pognali przez noc i las.
Malutkie rączki zacisnęły się na kocu, chłopięcą twarzyczkę wykrzywił spazm bólu.
-Tatusiu- jęczał patrząc błędnym wzrokiem przez szybę na obcy, zły las i majaczące w nim wysmukłe postaci- tatooo...

Chodź z nami, dołącz do nas... twoja uroda nas urzeka. Chodź z nami, chwyć nasze dłonie. Chodź, baw się z nami.
--------------------------------------------------------------------------------


Zimne, obce dłonie dotykające rozpalonego czoła, głaszczące włosy. Głos ojca dobiegający jak zza ściany.

Kochamy cię, jesteś jednym z nas. Pragniemy cię. Pójdź z nami, inaczej sprawimy ci ból, inaczej weźmiemy cię siłą...

-Tato...
Obcy mężczyzna na sąsiednim siedzeniu. Długa, stalowoszara szata układa się na fotelu, ciemne oczy świdrujące dziecięcą duszę na wylot, włosy barwy srebra spływają na ramiona przerażającego przybysza. Dłonie wsuwające długie palce we włosy na karku, usta tuż przy spoconym policzku.
-Kocham cię, mój piwnooki- głos jak jękliwy zgrzyt metalu o metal.- Chodź ze mną!
-Nie...
Dłoń na jego karku zaciska się w pięść boleśnie szarpiąc włosy. Piękne oczy złego króla zwężające się w wyrazie wściekłości.
-Nieee...- jęczy chłopiec- taaato. Król Olch robi mi krzywdę!
Małe ręce machają w pustce.
-To nie jest król, synku- głos ojca jest ciepły i kojący, niemal nie ma w nim lęku i niepokoju- to wiatr.
Zimne dłonie oplatające okutane w koce dziecko.
-Zabiję cię!
...

Zerwał się do pozycji siedzącej, wprost w ramiona Alberta. Teraz był pewien, że ten dziwny osobnik mówił prawdę, że jest elfem. Albert objął go delikatnie, oparł czoło na czubku głowy Roberta, miał przymknięte oczy, oddychał spokojnie.
-Nie możesz mnie mu dać!- szepnął Robert.
-Muszę- odparł Albert.
-Powiedz mi, dlaczego akurat ja?
Albert puścił Roberta. Usiadł na pościeli jego łóżka, do którego najwyraźniej go zaniósł. Robertowi wydało się to jednak niemożliwe. Elf może był od niego nieco wyższy, ale raczej filigranowej budowy. Zapewne użył magii.
-Nasz świat przeplata się z tym światem- powiedział Albert powoli dobierając słowa- zdarza się to rzadko. Tamtej nocy nasz wspaniały bór niespodziewanie zamienił się w przydrożny las. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni i zazwyczaj czekamy na powrót sytuacji, którą zwiemy normalną. Tak reagował również nasz król, Oberon.
Było ciemno, wiał wiatr, który przyniósł nieznany nam dźwięk i zapach... zapach umierania, zapach, który jest nam obcy, i który nas fascynuje.
Nasz król upatrzył sobie ciebie, piwnooki. Kocha cię i chce mieć cię przy sobie.
-Bujda!- prychnął Robert- To nie jest żadna miłość! To najzwyklejsza żądza, tylko wstyd mu się do tego przyznać!
Albert zamrugał szybko jakby dostał policzek. Jego oczy zwęziły się.
-Wcale tak nie myślisz!- powiedział, a jego głos przybrał złowrogą barwę. Roberta to jednak nie zdeprymowało:
-Wystaw sobie, że zazwyczaj mówię to, co myślę- syknął.- A ten król, choćby nie wiem jak był wspaniały, po prostu mnie pożąda i tyle!
-A skąd to niby wiesz, co?- głos elfa schodził w coraz to niższe tony.
-Bo jestem homoseksualistą i znam się na tym!- warknął Robert.
Tak oczekiwany przez niego wyraz zaskoczenia, który miałby się pojawić na twarzy elfa w takiej sytuacji, nie zawitał jednak na jego obliczu nawet w najmniejszym stopniu.
-I co z tego?- Albert uśmiechnął się figlarnie przekrzywiając głowę- Myślisz, że taka orientacja daje ci jakieś większe doświadczenie w sprawach związków męsko-męskich?
Robert wydął wargi, co było jednoznaczne z tym, że nie zna odpowiedzi na to sprytnie zadane pytanie. Albert zeskoczył z łóżka, przeciągnął się rozkosznie jak kot.
-Ze mną nie masz po co dyskutować- powiedział stojąc plecami do Roberta- ja nie mam wyboru. W czasie następnej pełni opuścimy ten świat.
-A jeśli nie?
-Wtedy zginę- elf obrócił twarz na rozmówcę, uśmiechnął się gorzko.
...

-No, nie bądź taki "nie w sosie", tak to się mówi?
-Aha- mruknął Robert mieszając herbatę, w którą wsypał chyba pół cukierniczki, nie pamiętał.
Siedzieli przy stoliku w kuchni. Na dworze świeciło słońce. Za oknem mieszkania Roberta znajdującego się na pierwszym piętrze bloku rosło drzewo, którego wiśniowe listki częściowo przesłaniały szybę sprawiając, że stolik pokryty był łaciatym deseniem światła i cienia.
Albert rozglądał się zaciekawiony po kuchni, bacznie obserwował działanie czajnika elektrycznego, mikrofalówki i innych sprzętów. Jego kot, Galahad, siedział u jego stóp i spokojnie spoglądał na chmurnego Roberta mrużąc swe złote oczy.
Robert wiedział, że pełnia jest za niecałe dwa tygodnie. Chciało mu się wyć na myśl o tym, jak rozpaczać będą jego rodzice po utracie jedynego syna. Oczyma wyobraźni widział swój pogrzeb, a w trumnie jego ukochany garnitur. Albo będą go nieustannie poszukiwać nie mogąc się pogodzić z tym, że ich dziecko może nie żyć. A on tymczasem będzie sobie leżał w jedwabnej pościeli w jakimś zameczku w krainie nigdy-nigdy. I tylko będzie czekał, aż królowi elfów znudzi się jego osoba. Czytywał książki o tematyce fantasy i wiedział jak mogą wyglądać elfie miasta ukryte w głębi nieprzebytego boru. I co, jasna cholera, będzie całe życie strzelał z łuku i grał na lutni?!
Z zamyślenia wyrwał go przyjemny głos Alberta:
-Są tu jakieś ciekawe miejsca? Chciałbym je poznać...
-Nie mam nastroju na przechadzki- burknął Robert wypijając całą herbatę od razu nawet się nie skrzywiwszy.
Albert zrobił skrzywdzoną minę. Robert uśmiechnął się na ten widok półgębkiem.
-To na pewno duże miasto- kontynuował Albert- z pewnością natrafimy na mnóstwo ciekawych miejsc.
...

Albert chłonął miasto. Szerokimi z zachwytu oczyma obserwował mijające go samochody. Z zaciekawieniem spoglądał w niebo i wiódł oczyma za przelatującym samolotem. Sama podróż tramwajem zdawała się być dla niego nie lada przeżyciem. Robert zaczynał się zastanawiać, od kiedy elf jest w tym świecie, ale podejrzewał, że od dość niedawna.
Zachwyt Alberta sprawił, że omal nie przejechano go na pasach, a jakiś żul rzucił mu wiązankę najciekawszych przekleństw.
Robert z pewnym zażenowaniem przyciągnął go do siebie za rękaw. Albert spojrzał na niego, miał w oczach niewysłowioną radość.
-Nie zachowuj się jak kosmita- syknął Robert.
-Jeszcze nigdy nie byłem w tak ruchliwym miejscu- Albert zaprezentował zęby w uśmiechu.
-No- mruknął Robert- nie cierpię centrum miasta w godzinach szczytu. Ludzie też niemili, aż się czasem chce takiemu zaflancować w zęby.
-Jest wspaniale!
Robert westchnął z dezaprobatą.
Przeciskali się chodnikiem przez ulicę 27 Grudnia, tłum mógł iść tylko jedną stroną ulicy bo na drugiej trwała budowa nowoczesnego parkingu podziemnego. Robert był tu jakieś dwa tygodnie temu bo chciał kupić sobie nową płytę swojego ulubionego zespołu.
Albert zawisł na jego ramieniu i zachwycał się budynkiem, w którym mieścił się ogromny salon prasowy. Co chwila coś przykuwało jego uwagę: maska u szczytu budynku, której Robert nigdy nie zauważył, gołąb, staruszka grająca melodię na plastikowym flecie czy plakat ogłaszający zbliżającą się wystawę w Muzeum Narodowym.
Elf pachniał lasem.
-Masz tu jakieś ulubione miejsce?- zapytał Albert.
-Tam jest kawiarenka- Robert wskazał na wprost- można tam kupić gazetę i spokojnie ją przeczytać przy kawie.
-"Gazetę"?
-Takie coś do poczytania- wyjaśnił Robert- sam zresztą zobaczysz...
Drzwi kawiarenki zamknęły się za nimi odcinając ich od hałasów miasta. W środku było dość sporo osób, ale dwa stoliki pozostały wolne.
-Zajmij ten przy oknie- Robert pokazał Albertowi stosowne miejsce- a ja zamówię espresso, lubisz espresso?
-Co?
-Nic, idź i usiądź tam bo nam ktoś zajmie.
Kiedy wrócił zastał Alberta siedzącego przy stoliku, wyprostowanego, z dłońmi położonymi płasko na blacie. Twarz miał obróconą w stronę szyby i bacznie obserwował ruch uliczny.
-Ładne miasto- zauważył elf kiedy Robert zasiadał naprzeciwko niego- u nas takich nie ma.
-Ale z pewnością są ładniejsze. Przynajmniej w moim mniemaniu.
-Każdemu się może znudzić- Albert uśmiechnął się z melancholią. Robert w tym uśmiechu dostrzegł jednak lekką nutę smutku- a ja... Nie chcę tam wracać.
Ta wypowiedź zaskoczyła Roberta. Zastygł w połowie unoszenia filiżanki z kawą do ust.
-Dlaczego???
-Czuję się tam tak...- elf obrócił twarz na ulicę- Tak, jakbym był zawieszony w przestrzeni. To okropne i... nudne.
-To tak, jak w moim przypadku.
Albert uśmiechnął się pobłażliwie, ten grymas sprawił, że jego ładne usta stały się o ton jaśniejsze. Robert złapał się na tym, że lubi na nie patrzeć, i że lubi patrzeć na oczy Alberta, które co jakiś czas opuszczał zasłaniając je ciemnymi i gęstymi rzęsami.
-To nie tak- zaoponował elf- przyznasz, że mieszkając tu, nawet całe życie, zawsze znajdujesz coś nowego lub coś się tu zmienia. Ludzie żyją krótko, ale ten okres wydaje się im niewyobrażalnie długi, zwłaszcza, kiedy są młodzi. Mają niespożytą energię i, wbrew temu, co wielu z nich mówi, lubią zmiany. Powstają nowe budowle, urządzenia, macie filmy, muzykę... Świat kręci się wokół was, ulega zmianom. Tam, skąd przychodzę, wszystko stoi w miejscu.
Robert jedynie westchnął. W tym westchnieniu było jednak całe zrozumienie, które w tamtej chwili odczuwał. Zacisnął palce na gorącej filiżance kawy. Co to za świat, gdzie nic nie ulega zmianom? Gdzie wszystko trwa w nienaturalnym zastoju? Nic się wokół nie zmienia, nic się nie pojawia. Nagle zapałał miłością do tego miasta i do tego świata.
Mogłoby się wydawać dziwnym, że Robert tak bezgranicznie wierzył w pochodzenie Alberta. Ale jednak to, co poczuł w momencie, kiedy elf użył wobec niego tej subtelnej siły, dało mu mocno do myślenia. Do tego przypomniało mu się zdarzenie, które spotkało go w dzieciństwie. Doskonale pamiętał Króla Elfów. Innych dowodów nie potrzebował.
Albert tymczasem wypijał spokojnie resztę swojej kawy. Ruchy, które w tym celu wykonywał były bardzo oszczędne i raczej powściągliwe. Znów przymykał oczy w ten sam przyjemny sposób. Roberta przeszły ciarki w dole pleców.
Zielone oczy spojrzały na Roberta wprost zza przechylonej filiżanki.
-Lubię cię, piwnooki- orzekł Albert odstawiając puste naczynie.
-A... to czemu??- zająknął się Robert.
-Ogólnie- odparł elf- jesteś ciekawym człowiekiem. Zważywszy na to, że jedynym, jakiego poznałem z bliska.
Robert zrobił dziwną minę. Sam nie wiedział, co ma o tym myśleć. Ale miał pewność, co do jednego, w głębi serca cieszyła go wypowiedź Alberta.
Elf wpatrywał się w niego z brodą podpartą na dłoniach, uśmiechał się filuternie oczekując na to, aż Robert zdecyduje się chwycić zręcznie zarzuconą przynętę. Doskonale wiedział, czego chce i dążył do tego z determinacją godną wygłodniałej bestii. Ale robił to z nieodpartym wdziękiem. Robert przełknął ślinę.
-Masz minę kogoś, kto usłyszał to po raz pierwszy w życiu- Albert uśmiechnął się przebiegle odsłaniając białe i równe zęby.
-Cóż- kaszlnął Robert zbierając siły do walki- wiem, że kilka osób mnie lubi, ale jakoś żadna nie powiedziała mi tego wprost...
-Ich "lubienie" rozumiało się samo przez się, prawda? Czemu więc się dziwisz temu, że ci to mówię?
-Bo usłyszenie tego to tak, jakby... no, potwierdzenie.
Albert odchylił się na oparcie ławki, na której siedział. W jego spojrzeniu kryło się to, co Robert zwykł nazywać "zmysłem gracza". Gra, którą elf z nim prowadził była niezbyt skomplikowana. Cel: sprawić, aby Robert go polubił. A jeśliby go polubił, to łatwiej byłoby go zaciągnąć w świat, którego wcale nie miał zamiaru odwiedzać. A Robert, na swoje nieszczęście, połknął przynętę razem z haczykiem, wędką i rybakiem.
-Ciekawe...- westchnął Albert- Wy, ludzie, jesteście tak nieskomplikowani. Wprost nie da was się nie lubić w tej waszej prostocie.
-"Nieskomplikowani"?- obruszył się Robert.
-W znacznej mierze. Nie denerwuj się, proszę. Przy waszej średniej wieku jest wręcz niemożliwe być kimś skomplikowanym- wyjaśnił Albert z uśmiechem kota z Cheshire.
-Nie cierpię cię, nieludziu- zażartował Robert.
-Ja ciebie też, brzydalu- odparował w tym samym stylu elf.
Obaj uśmiechnęli się do siebie.
Dalej siedzieli w milczeniu. Albert patrzył na miasto i pośpiesznie wypijał swoją kawę. Robert milczał zatopiony w myślach. Nie myślał już o tym, co go czeka za kilkanaście dni, ale jego myśli skupiały się na osobie samego Alberta. Elf wyraźnie z nim flirtował, robił to ze znawstwem, doskonale wiedział, w który punkt uderzyć. A Robertowi się to podobało, podobało mu się niezmiernie.
Uśmiechnął się do swoich myśli.
-Skończyłeś już pić???- zniecierpliwił się Albert.
Robert popatrzył do swojej filiżanki. Była do połowy pełna. W sumie nie chciało mu się dalej pić.
-Można tak powiedzieć- odparł- możemy iść. Nie lubię letniej kawy.
...

Wyszli na ulicę. Na twarzy Alberta pojawił się wyraz niepokoju. Robert zauważył, że elf spogląda na przeciwległą stronę ulicy. Istotnie, stał tam osobnik w białym stroju i patrzył wprost na nich.
-Kto to?- zapytał Robert.
-Jeden ze strzelców- odparł elf nie spuszczając wzroku z obcego- najlepszy.
-Czyli...?
-Nie ufają mi.
Robert w jednej chwili zrozumiał, co czeka Alberta, jeśli nie dostarczy go do Alfheimu. Przełknął ślinę.
Tymczasem elf w bieli poszedł spokojnym krokiem w stronę ulicy 3 Maja i zniknął z ich pola widzenia.
-Nie idźmy tam- powiedział Albert.
...

-To jest Stary Rynek- Robert doskonale wczuł się w rolę przewodnika- To brzydkie na środku to Arsenał. Tam masz ratusz, który niedawno odnowiono. Dookoła rynku mieszczą się drogie restauracje i kluby. Tam masz kolumnę z katem u szczytu...
-Katem?
-To taki gościu, który kiedyś ucinał głowy tym, którzy za dużo nabroili.
-Mieczem?
-Tak.
-Barbarzyństwo.
-Tam masz fontannę przedstawiającą porwanie Prozerpiny...
-Kogo?
-Takiej dziewczyny z mitologii greckiej. Porwał ją władca podziemnego świata, Hades. Tamte domki to kamieniczki, każda ma inny kolor.
Albert obracał głowę w kierunku wskazywanym przez Roberta i starał się nadążyć za natłokiem informacji, które ten mu przekazywał.
-A ci, to kto?- zapytał wskazując na grupkę przemykającą od pomnika do pomnika i pstrykająca każdemu z nich po dziesięć fotek.
-To Japończycy- odparł Robert- przyjeżdżają, robią zdjęcia, wracają do domu, wywołują film, a potem zwiedzają.
-Aha- westchnął Albert niewiele rozumiejąc.
...

-A to jest, mój drogi ulica Półwiejska. Rzekomo reprezentacyjna ulica tego wspaniałego miasta. Uważaj! Głuptaku, jeszcze trochę, a dostałbyś łyżką w zęby!
-Łyżką??
-To, co cię omal nie rozjechało, to koparka, ona kopie dziury łyżką, tak się na to mówi. A kopie dlatego, ze trwa remont ulicy i wymienia się rury biegnące pod ziemią, którymi dostarcza się wodę do budynków w okolicy. Jak już się to zrobi to położą tu nowiutką kostkę granitową. Uważaj!
-Co to było...!?
-Motor, motoru nie widziałeś??
-Jeszcze nie miałem okazji.
-No to teraz miałeś jedyną i niepowtarzalną okazję. Uważaj, bo cię ludzie zadepczą, i nie wpadnij do żadnej dziury. Nie chciałbym cię stracić.
-Naprawdę?
-No... jakbyś się zabił, to przysłaliby do mnie kogo innego, a do ciebie już się przyzwyczaiłem.
-Aaa! Co to za łomot?!
-Techno. Taka muzyka dla twardogłowych.
-Wy to nazywacie muzyką?!?
-Na mnie nie patrz. Ja podzielam twoje zdanie.
-A to co za budynek??
-Wielki sklep. Są tu butiki z ciuchami, kioski, księgarnie, drogerie, ogromny sklep z muzyką...
-Sklep z muzyką? To u was się sprzedaje muzykę??
-Na specjalnych nośnikach. Wejdziemy tam, to ci pokażę. Tylko nie zachowuj się jak gość z innej planety, dobrze?
-Nie ma sprawy.
-...
...

Wtoczyli się do mieszkania. Robertowi wydawało się, że zaraz padnie na twarz w samym korytarzu. Albert go podtrzymał. Ten to miał niespożytą energię, całą drogę paplał, niósł chyba ze trzy reklamówki zakupów i maszerował jak rosyjski żołnierz. Robertowi wydało się to wysoce podejrzane.
Albert postawił reklamówki gdzie popadło i przywitał się z czarnym kociskiem zwanym Galahadem. Kot otarł się kilka razy o jego nogę po czym udał się na jeden z foteli, który najwyraźniej uznał za jego własny.
-Czy twój magiczny zwierzak jada cokolwiek?- zapytał Robert mierząc kota wzrokiem.
-No pewnie- odparł Albert oglądający z zaciekawieniem wiszący na ścianie telefon.
-A czy jada tą karmę, którą by kupował?
Niespodziewanie Albert wybuchnął śmiechem. Robert spojrzał na niego jak na raroga.
-Dobry dowcip- stwierdził Albert nie przestając się śmiać- nie kupowałby, bo nie może! Wyobrażasz sobie kota kupującego jedzenie?
Robert nie odpowiadał. Niezbyt rozumiał sens tego, co Albert uznał za zabawne.
Nagle przypomniał mu się ten obcy elf. Jego wygląd nie wróżył nic dobrego, podobnie jak pojawienie się w ich pobliżu. No i był strzelcem wyborowym, jeśli tak to można określić. Czyli co? Miał strzelać w razie gdyby...?
-Dlaczego wysłali za tobą strzelca skoro jesteś jednym z najwierniejszych sług waszego króla?- palnął prosto z mostu.
-Bo do najwierniejszych sług ma się najmniejsze zaufanie- odparł spokojnie Albert nie przestając bawić się włącznikiem światła- prosta filozofia.
-Przestań marnować prąd, proszę. Czyli to normalka?
-Nie zawsze- elf odsunął dłoń od włącznika- tylko w szczególnych wypadkach.
-Czyli ja jestem ten "szczególny przypadek"?- Robert zaczął układać jedzenie w lodówce.
-Można tak powiedzieć.
-Przecież ściągnięcie mnie do waszego świata to, dla kogoś takiego jak ty, łatwizna.
-Nie znamy się zbytnio na ludziach, nie sądziliśmy, że jesteście tacy słabi.
W Robercie krew zawrzała. Miał dosyć tego elfiego wywyższania się ponad jego rasę.
-No i co?! Jacy jeszcze jesteśmy?!- szczeknął.
-Piękni- odparł Albert z rozbrajającym uśmiechem.
Robertowi zrobiło się nagle gorąco, coś zaczęło rozpierać go od środka.
-Kocham cię, piwnooki.
Roberta zatkało.
-Czy u was wszystko wyznaje się tak bezpośrednio!?- wykrztusił.
-Oczywiście- odpowiedział elf- po co bawić się w jakieś bezsensowne podchody. Nikt nie może nikogo wyśmiać, to niegrzeczne wyśmiewać czyjeś uczucia, nie uważasz?
Robertowi zrobiło się nagle przykro. Wiele razy miał już nieprzyjemności, wolał się skrywać.
-Ale nie wyśmiałeś mnie- Albert odwrócił głowę w kierunku okna- sam nie wiem, czy z powodu dobrego wychowania, czy przez szacunek do moich uczuć.
Robert milczał, bał się mówić. Mówił to dziesiątki razy i po tych słowach zawsze zostawał sam. Lub nawet przed wypowiedzeniem tych kilku zdań był opuszczany przez kogoś, na kim mu zależało. Dlatego teraz wolał zachować milczenie.
-Wiesz, że z tego mogą wyniknąć kłopoty?- zapytał jedynie.
-Już wynikły- powiedział Albert z pewnym smutkiem w głosie.
Robert musiał natychmiast usiąść. Zdarzały mu się różne miłostki, ale w przypadku każdej z nich nie czuł się tak, jak wtedy. Przysunął sobie krzesło, poczochrał i tak już zmierzwione włosy. Albert przyglądał mu się z zaciekawieniem, kot Galahad bez żadnego ceremoniału wlazł na stół i bezczelnie gapił się na Roberta.
-Ten kot jest niewychowany- mruknął łypiąc na niego okiem.
-Co masz na myśli?- zapytał Albert.
-Koty wychowane nie łażą po stołach.
-On jest dziki- wyjaśnił Albert- robi to, co mu się podoba. Jest ze mną z własnej woli. Przyłączył się do mnie bez mojego przyzwolenia, ale jego towarzystwo mi odpowiada. Pozwolił nawet nałożyć sobie medalion...
-Ty z tym kotem, przepraszam, gadasz...?- Robert nie krył swojego zdziwienia.
-Rozumiemy się bez słów. On lubi, kiedy go głaszczę, ale nie je mi z ręki. Poluje sam. Chyba, że nie ma jak...
Robert już nic nie mówił. Miał w domu zakochanego dziwaka o szpiczastych uszach, który potrafi zrozumieć kota. Dziwak był zakochany w Robercie, Robert był zakochany w dziwaku. Wszystko to miało miejsce na granicy dwóch równoległych światów. Robert nie mógł się powstrzymać od śmiechu, w końcu zaczął rechotać na całe mieszkanie.
Albert przyglądał mu się z wielkimi ze zdziwienia oczami. Kocur zlazł ze stołu, rzucił Robertowi lekceważące spojrzenie i wrócił na swój fotel.
-Co cię tak rozbawiło???- padło pytanie.
-Wszystko.
Albert mimochodem spojrzał na wiszący na ścianie kalendarz.
-Za dwanaście dni pełnia- sprowadził Roberta na ziemię.
-No cóż- Robert wzruszył ramionami, ale w głębi duszy wył z rozpaczy.
Albert nie komentował. Gapił się jedynie przez zasłonięte koronkową firanką okno.
-Zjedzmy coś- powiedział Robert otwierając lodówkę- lubisz chińszczyznę?
-Cokolwiek to jest, raczej się nie zatruję- odparł elf ze swoim rozbrajającym uśmiechem.- miałeś mi jeszcze pokazać muzykę. Chciałbym wiedzieć, czego słuchają ludzie z tego wymiaru...
Robert zabrał się za krojenie jarzynek. Musiał rozkosznie wyglądać w fartuszku, stojąc przy szafce kuchennej i siekając warzywa. Starał się nie myśleć o niczym, tylko o tej marchewce, którą dzielił na kosteczki. Ale nagle jakaś obca dłoń dotknęła jego brzucha. Jednocześnie zorientował się, że to stojący za nim Albert obejmuje go w talii, i że ten nóż ze szwedzkiej stali malowniczo rozciął jego palec. Syknął z bólu.
-Coś się stało?- zapytał Albert zaglądając mu przez ramię- Uuuu... za mało wprawy w palcach- słowo "palcach" powiedział z dziwnym naciskiem.
-Co masz na myśli??- żachnął się Robert.
-Nic, nic- powiedział elf głosem niewiniątka.
...

-Co to jest, to czarne?
-Jakiś grzyb- odpowiedział Robert oglądając opatrunek na palcu, który sklecił Albert.
-W sumie dobre- elf ocenił posiłek- nawet te nasiona. Ten ryż...
-Powiedz, czemu się do mnie przymierzałeś w kuchni?- Robert przewiercił rozmówcę wzrokiem. Albert jednak nie peszył się tak łatwo.
-To proste. Jest to normalny sposób okazywania czułości.
-Phi- prychnął Robert.
Elf uśmiechnął się dwuznacznie. Robert był więcej niż pewien, że i w swoim świecie Albert jest uważany za dziwaka.
-Ja też cię lubię- powiedział Robert z najmilszym uśmiechem, na jaki go było stać. Słowo "kocham" nie przechodziło mu przez gardło.
-Wiem.
Albert wykonał kilka nieskoordynowanych ruchów w fotelu. Robert był święcie przekonany, że chce cos powiedzieć. No i powiedział:
-Pocałuj mnie.
Robert wybałuszył na niego oczy, chciał zaczerpnąć wielki haust powietrza, ale zamiast tego wciągnął do tchawicy kilka ziarenek ryżu i chyba jakiegoś grzybka. Zaczął kaszleć, a przez łzy, które nagle nabiegły mu do oczu, zobaczył Alberta gapiącego się na niego w osłupieniu.
Nie mógł odkrztusić tego ryżu. Albert rzucił mu się z pomocą:
-Nie umieraj! Uratuję cię! (Chociaż nie wiem, jak to się robi).
...

-Nigdy więcej tego nie rób- kaszlnął Robert kiedy już złapał oddech.
-Czego?- zadał standardowe pytanie Albert.
-Nie składaj mi tak nagle takich propozycji przy jedzeniu- odparł Robert.
Siedział na kanapie, a Albert zajął miejsce obok niego. Galahad gdzieś zniknął. Elf zaczął się przysuwać do Roberta, powoli i metodycznie. Robert udawał, że ma to absolutnie w nosie i ze wcale go nie rusza.
Smukłe ramiona Alberta oplotły się wokół jego szyi, zielone oczy spoglądały prosto w jego twarz. Robertowi zrobiło się nagle strasznie gorąco, był więcej niż pewien, że jest rumiany jak burak. Dotyk Alberta był bardzo przyjemny, nikt od bardzo dawna w taki sposób go nie obejmował. Potok myśli przewalający się przez biedną głowę Roberta przerwał pocałunek elfa.
Jego usta były miękkie, smakowały jakoś dziwnie (jak na usta)- malinami czy truskawkami, Robert nie mógł sprecyzować. Zresztą, to nie było teraz ważne, ważny był ten elektryzujący dotyk, którego Robert tak pragnął, za którym tak tęsknił, którego wyobrażenie przynosiło mu za każdym razem kolejną falę tęsknoty.
Albert naparł na niego, jego smukłe dłonie prześlizgiwały się po plecach Roberta. Jedna z nich wsunęła się pod jego koszulę dotykając gołej skóry. Przeszedł go lekki chłód, ręce elfa nie były ciepłe. Druga dłoń zaczęła zręcznie rozpinać kołnierzyk koszuli Roberta. Bluzka Alberta znalazła się na podłodze. Miał piękne ciało, przypominał mitycznych bogów z obrazów Velazqueza.
Elf uśmiechnął się drapieżnie, ten grymas upodobnił jego twarz do maski kota. Usiadł okrakiem na kolanach Roberta. Ten jednym ramieniem objął jego plecy i przysunął go do siebie. Musnął ustami gładką skórę na bezwłosej piersi elfa, który tymczasem rozsupływał jego włosy z krępującego je kucyka. Kasztanowa fala rozlała się na oparciu kanapy.
-Jesteś piękny, piwnooki- szepnął Albert czując jak Robert zaczyna rozpinać jego spodnie...
...

-O Boże- westchnął elf- już ze dwieście lat by było...
-Chm?
-Nic, nic. Naciesz się, ty nie masz wieczności.
-Jesteś okropny, elfie.
-Aha... Au!!
-Sorry, straszny z ciebie delikates.
-Jejku jej...
...

Robert obudził się w środku nocy. Wokół było dziwnie cicho i ciemno, zupełnie tak, jakby był w innym miejscu, a nie w swoim mieszkaniu na pierwszym piętrze bloku. Zazwyczaj do środka wpadały światła z sąsiedniego bloku, na parterze darli się sąsiedzi, a koty z piwnicy uprawiały hałaśliwy seks.
Ale teraz był cicho i ciemno. Za cicho i za ciemno.
Zerwał się do pozycji siedzącej. Leżał na swojej kanapie, którą ktoś rozłożył i pościelił. Był w swoim salonie i w swoim mieszkaniu. Ale za oknem panowały egipskie ciemności i panowała totalna cisza. Może awaria prądu?
Zaraz przypomniał sobie, co zaszło. Uśmiechnął się nieznacznie. To było jak wszystkie dzieła Wagnera razem wzięte. Jedno wielkie apogeum zmysłów. Ale gdzie teraz był Albert? Gdzie był ten smukły elf o urodzie kupidyna i temperamencie całej sawanny pełnej gepardów?
Z balkonu dobiegły go podniesione głosy, ale nie mógł rozróżnić słów. W jednym z dyskutujących rozpoznał Alberta, tego drugiego nie kojarzył. Po kilku sekundach nasłuchiwania odkrył, ze raczej niewielu ludzi zrozumiałoby treść owej rozmowy. Albert dyskutował z obcym przybyszem w jakimś staroskandynawskim narzeczu.
Przed oczyma Roberta stanął ten obcy elf, którego spotkali podczas spaceru po mieście. Przeszedł go dreszcz. Czego chciał tamten łucznik? Przecież jeszcze daleko do pełni. A może domyślił się, że on i Albert...?
Gdzie są ubrania?! Powinny być gdzieś w okolicy!! Za kanapą? Nie ma? Nigdzie nie ma!
Owinął się w prześcieradło o dopadł drzwi prowadzących na balkon. Drogę zastąpił mu Galahad. Kocur miauczał jak najęty, stroszył ogon i położył po sobie uszy, wyszczerzył kiełki w sugestywnej groźbie. W Robercie zabulgotało.
-Już to w twoim interesie, żeby mnie tam nie wpuścić?!- syknął. Kot odpowiedział podobnym odgłosem.
Nagle zrobiło się jasno, za oknem pojawił się znajomy blok i świecący na czerwono zegar, z dołu dobiegły podniesione ludzkie krzyki. Drzwi balkonu otworzyły się i stanął w nich Albert z przewiązanym w talii prześcieradłem. Galahad podreptał do kuchni.
-Co jest... grane?!- wykrztusił Robert.
Twarz elfa wyrażała całą odpowiedź. Robert nie widział jej dokładnie, oświetlało ją czerwone światło wpadające z zewnątrz. Było w niej zmartwienie i wyraźny smutek.
-On tu był!- wykrzyknął Robert.
Albert nie zareagował, patrzył na niego tępo.
-O czym rozmawialiście?!
Twarz elfa wykrzywił grymas smutku, ale natychmiast z niej zniknął. Bez słowa przytulił się do Roberta, pozwolił się objąć. Westchnął, raz, drugi, trzeci.
-Proszę- szepnął- kochaj mnie...
...

Robert gapił się na Alberta rozbijającego skorupkę jajka srebrną łyżeczką. Elf zachowywał się jak gdyby nigdy nic, z namaszczeniem posypał solą wystające ze skorupki białko i zabrał się za jedzenie.
-Nie jesteś głodny?- zapytał Roberta.
-Nie- padła odpowiedź.
Albert przerwał jedzenie, odłożył łyżeczkę na serwetkę, spojrzał Robertowi prosto w oczy.
-Wczoraj w nocy coś zostało postanowione- orzekł.
-Co mianowicie? -zapytał Robert.
-Tego nie mogę i nie chcę ci mówić.
-Jak to "nie możesz"?!- uniósł się Robert- Wczoraj mówiłeś jak najęty, a dzisiaj milczysz tak, jakby nic między nami nie zaszło?! Halo! Ziemia do Alberta! Wczoraj się kochaliśmy! Dwa razy!
-Po pierwsze- powiedział elf ze złowrogim naciskiem- nie mam na imię Albert. Moje imię brzmi Nattaileith.
-Pozostańmy przy pierwszej wersji- Robert dla własnego bezpieczeństwa obniżył ton.
-Po drugie, ta informacja wypada na twoja korzyść więc nie mam przymusu ci jej wyjawiać.
-Kolejna część elfiego poglądu na świat- burknął Robert.
-Po trzecie- kontynuował Albert nie zwracając uwagi na to stwierdzenie- nie musisz mi przypominać o naszej relacji. Może mam swoje lata, ale pamięć mam niezawodną.
Swoją wypowiedź skwitował dość swobodnym uśmieszkiem. Robert zaczął jeść.
Przez resztę śniadania rozmawiali o głupotach. Albert wykazał się wilczym apetytem i pochłonął całe pudełko granulowanego serka wiejskiego, popił to dwiema szklankami mleka, a na deser zażyczył sobie jabłko.
-Czy ty nie uznajesz pieczywa?- zapytał Robert.
-Są lepsze rzeczy- odparł Albert dłubiąc między zębami tym, co zostało mu z jabłka, czyli ogonkiem.
-Ale ty pochłonąłeś dzisiaj dwukrotne dzienne zapotrzebowanie człowieka na białko.
Albert zaśmiał się.
-Co dzisiaj będziemy robić?- zapytał.
-Coś się znajdzie- Robert zamyślił się- mogę cię sportretować.
-Mnie???
-No, jesteś niebrzydki.
Albert znów zarechotał.
-I posłuchamy muzyki, nadal nie wiem, jak brzmi to, czego ty lubisz słuchać- dodał.
-Żebyś się przypadkiem nie zraził.
...

-Robert!
-Co??
-A to co za dźwięk???
-To gitara elektryczna. Nie kręć się, proszę.
-Elektryczna?
-Na prąd, tłumaczyłem ci to już ze trzy razy. Tamto w tle to fortepian, te łomoty to perkusja.
-A czemu ten nieszczęśnik tak zawodzi??
-Bo ma taki styl i to pasuje do tematu piosenki.
-A jaki ma ona temat?
-Jak tu się nie pochlastać, ogólnie mówiąc. Albert, miałem cię portretować z profilu, a nie z trzech czwartych...
-Nie lubię z tobą rozmawiać gapiąc się na tę nagą kobietę zawieszoną naprzeciwko. Ma krzywe piersi.
-Odwal się! Przy tym płótnie siedziałem tydzień! A krzywymi cyckami się nie przejmuj! Albert... profil...
...

-Zimno mi...
-To się przytul, głuptaku.
-W tym miejscu widać tak mało gwiazd...
-To dlatego, że miasto za mocno świeci. Zobacz, tam... to jest Wielka Niedźwiedzica, jedna z gwiazd Wielkiego Wozu, jedynego gwiazdozbioru, jaki znam.
-Księżyc jest już prawie w pełni...
-Nie patrz na niego, proszę.
-Czasem piękniej jest znać jedną gwiazdę niż ich miliony... naprawdę. Znam wszystkie imiona gwiazd i gwiazdozbiorów i nie uszczęśliwia mnie to. Lepiej czegoś nie wiedzieć, zawsze pozostaje jakaś rzecz, która pozostaje do poznania.
-To dlatego tak ci się tu podoba...
-Między innymi... Zimno... chodźmy do środka.
...

-Dwa dni do pełni...
-Cicho.
-Kocham cię, piwnooki.
-Ja ciebie też, inaczej byś tu nie leżał.
-Ja mówię poważnie. Boję się ciebie stracić, boje się tego, co będzie po pełni. Boję się tego poranka...
-...
-Tyle się zmieni, boje się, piwnooki.
-Cokolwiek się stanie, ja zawsze będę miał przed sobą twoja postać, niczyją inną, rozumiesz? I cała reszta mnie nie obchodzi.
...

Robert nie mógł spać w nocy, Albert nie dawał mu spokoju. Nie potrafił zasnąć. Roberta bardzo intrygowało to, że nic się nie dzieje. Za oknem widniała okrągła tarcza księżyca i, mimo to, nie widział żadnych anomalii.
Kiedy wreszcie zasnął, natychmiast przyśnił mu się ten sam sen. Olchowy las i Król Elfów.
Tej nocy nie śniło mu się nic poza tym i, ile razy się nie zerwał z pościeli, zawsze napotykał wzrok Alberta, równie przerażonego jak on sam. Tkwili więc całą noc w głuchym milczeniu, objęci nawzajem, wsłuchujący się w ciszę nocy. Złowrogą i nienormalną w tym miejscu.
Czasami Albert nie wytrzymywał, kulił się jak przerażone dziecko, płakał i krzyczał. Tylko delikatne pieszczoty ze strony Roberta były w stanie go uspokoić. Lecz im bardziej Robert obejmował go, im bardziej go całował, tym bardziej elf był wystraszony.
Robert nie miał odwagi zapytać go, co się dzieje. Częściowo się domyślał, ale nie dopuszczał tego do siebie. To dziwne uzmysłowienie tkwiło w jego podświadomości i nie dawało spokoju.
...

Obudził się z płochego snu tuż po wschodzie słońca, Alberta nigdzie nie było. Robert spojrzał w stronę balkonu, Albert tam był. Odwrócony plecami w jego stronę, obserwujący odległy krajobraz miasta. Miał na sobie jedynie zawinięte prześcieradło, jego zawsze ułożone włosy spływały z ramion na plecy. Wyglądał jak posąg.
Roberta coś ścisnęło w gardle. Wstał z kanapy, naciągnął na siebie spodnie i wyszedł na balkon.
Albert nie zmienił pozycji, Robert stanął obok niego. Twarz elfa był niewzruszona, wpatrywał się w wielki blok naprzeciwko. Robert podążył za tym wzrokiem.
Coś przykuło jego uwagę. Jakaś postać stał na dachu tamtego budynku. Wytężył wzrok...
-Nie chciałem, by stało się to na twoich oczach, piwnooki- powoli, bardzo powoli twarz Alberta obróciła się w stronę Roberta, po jego policzkach płynęły łzy. Uśmiechnął się gorzko- Kocham cię, piwnooki...
Robert w jednej chwili zrozumiał.
Nie zdążył krzyknąć, nie zdążył rzucić się w stronę stojącego pół metra od niego elfa. Nie zdążył chwycić go za ramiona i ściągnąć w dół, za betonową balustradę balkonu.
Nie zdążył!
Zafurkotała szaropióra strzała... Impet pocisku szarpnął Albertem na znajdującą się za nim ścianę mieszkania, uderzył o nią i upadł na ziemię.
Jego piękne oczy były otwarte do połowy, wargi uchylone. Z kącika ust popłynęła wąska strużka krwi. Z piersi wystawały szare lotki.
Nie żył. Powoli rosła wokół niego kałuża krwi.
Robert stał i patrzył na niego wielkimi oczyma. W jego głowie powoli tworzył się kształt zaistniałej sytuacji. W jego piersi zaczął rosnąć krzyk, nie krzyczał jednak, nie miał siły.
Upadł na kolana. Wyciągnął drżące dłonie w stronę Alberta, tak przytłaczająco nieruchomego, tak milczącego. Zaczął łkać. Dotknął sztywniejących ramion elfa. W jego duszy przetaczały się setki myśli. Każda z coraz większą mocą uświadamiała mu jedną rzecz:
On już nigdy...!
Zaczął łkać przyciskając do siebie martwego elfa. Kołysał się w tył i do przodu, jego palce wplatały się we włosy Alberta.
-Taki był nasz układ- usłyszał za sobą zły metaliczny głos. Za nim stał ten łucznik, w dłoni trzymał łuk, na plecach miał bogato zdobiony kołczan.
Robert gapił się na jego postać tak, jakby ten był za brudną szybą.
W jego ramionach nie było już niczego, nie było Alberta. Było tylko zakrwawione prześcieradło.
-Zabieram Galahada- oznajmił ten drugi elf i rozmył się w powietrzu zostawiając Roberta samego.
Na parapecie mieszkania przysiadł biały ptak o egzotycznym wyglądzie, z jego ogona wystawały cztery, długie na jakiś metr pióra, na główce zwierzęcia był mały pióropusz. Zielone oczka wpatrywały się w zaskoczonego Roberta.
-Pewnie jesteś głodny...?- szepnął Robert niewyraźnie.