Lux in tenebris 8
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 13:06:02
Natus de muliere
Niniejszym powierza się szanownym czytelnikom trzecią, najważniejszą, najdłuższą (magiczna siódemka rozdziałów^^) i przedostatnią część Lux in tenebris, Tamten świat. Część ostatnia składa się z dwóch (lub trzech, bo waham się, czy jednego lepiej nie podzielić) i jest już zasadniczo niemal gotowa, ale zostanie udostępniona w okolicach lipca, bo zawalona gryzmoleniem licencjatu i euforycznym zgłębianiem lektur na Pozytywizm i Młodą Polskę, za co się właśnie zamierzam zabrać /tu ponure wejrzenie na leżące obok monitora trzy tomy Popiołów/, nie mam czasu na korekty itp.
I wówczas to nastanie ten święty czas, kiedy z czystym sumieniem powrócę do pozostałych opowiadań, których ukończenie powinno pójść względnie szybko, jako że większość dalszych rozdziałów jest już gotowa, brakuje mi natomiast akurat tych bezpośrednio następnych:P
Czy jest to odpowiedź satysfakcjonująca? Jak nie to... to i tak się nic nie da zrobić:P Zażalenia na maila, ponieważ mam od dość dawna twarde postanowienie nie czytania komentarzy do roku od ukończenia danego opowiadania, jam nie Alojzy Feliński, hej.
Ogłoszenie duszpasterskie: MÓJ adres to obecnie sachmet-lakszmi@o2.pl, natomiast adres sachmet_lakszmi@o2.pl posiada inna, nieznana mi osoba. Nie ponoszę odpowiedzialności za nic, co z tamtego adresu przyjdzie, bądź przyszło w czasie ostatnich miesięcy.
Księżyc zbudził go i oblał jasnością pokój, stół nadal pełen nieskończonej pracy, łóżko, ich ciała bliskie w śnie wciąż tak samo jak na początku. Nie umiał inaczej, inaczej nawet źle było spać. I tak ładnie wyglądała ta twarz zanurzona w swoich snach (o lesie, o Ninthel przy strumieniu, o domu? Rano westchnie, powie, cicho, kocio, w miłym wymruczeniu, na wpół sennie i nie pozwalając mu jeszcze wstać), twarz najpiękniejsza właśnie z bliska.
Avae śnił zawsze tak trochę jak dziecko. Były chwile, kiedy mruczał coś cicho, chyba do niego, i szukał po omacku jego dłoni, chwytając ją, mocno, a jednak z taką delikatną czułością splatając swoje smukłe, drobne palce z jego.
Lubił patrzeć na niego, kiedy budził się czasem w nocy. Na jego twarz, zapamiętaną z tych wszystkich chwil, które zawsze wtedy przesuwały mu się przed oczami, a w śnie taką spokojną, zarumienioną lekko, zwykle uśmiechniętą. Taką właśnie, jaką ją ujrzał po ich pierwszej nocy w Argento, gdy jeszcze nawet nie śnili o tym, że kiedyś będą naprawdę razem, naprawdę się kochając... A jednak obudził się w tym pałacu, właśnie w tym, po spokojnej nocy pozbawionej snów, czując w ramionach jego ciało i słysząc równy oddech... i widząc tę twarz. Po raz pierwszy w ten sposób, w jaki miał ją widzieć już zawsze. To było niezwykłe, że ta o tyle drobniejsza i delikatniejsza istota mogła sprawić, że czuł się w końcu bezpiecznie, w końcu przestał się dręczyć...
Czemu aż tak długo szukał w sobie tej miłości? Czemu, choć dostawał od niego tak wiele, z takim trudem przyszło mu się jej nauczyć?
Avae śmiał się, kiedy nazywał go swoim darem losu, ale... przecież naprawdę tak było. Ten chłopiec i jego miłość to było najlepsze, co go w życiu spotkało.
Wiedział, że jest młody, przerażająco młody, ale... jego życie na to nie pozwalało. Jego życie było udręką, ucieczką i pustką, nawet gdy udawał, że jest inaczej. Dopóki on się nie zjawił, nie przetrwał wszystkiego, nie nauczył go szczęścia i miłości, płacąc za to przecież ogromną cenę... a jednak będąc szczęśliwym.
Teraz było dobrze. Bezpiecznie i właśnie tak, jak trzeba. Bywało ciężko, wciąż zdarzały się straszne chwile, wciąż wracało do niego piekło i wciąż prześladowały go demony. Nadal nie był po prostu człowiekiem. A jednak... było inaczej. Cokolwiek się działo, zawsze wiedział, że po wszystkim odnajdzie Avae, a z nim i spokój, koniec bólu, upokorzeń i zimna.
Chronił go na miarę swoich sił i mógłby zmusić świat, by przed nim klęczał, gdyby tylko Avae takich rzeczy oczekiwał czy po prostu chciał. To nie byłoby więcej niż trzeba, nie wypłaciłby się tak za to wszystko, co się z nim stało. I nagle... czuł, że nie robiąc tego, jest w stanie dać mu wszystko, czego ten chłopiec mógłby chcieć. Tylko będąc obok. Nic więcej.
Aż zabawne było, że ktoś kto tak oszałamiał świat, pozbawiał ludzi tchu jednym spojrzeniem, był obiektem najbardziej opętańczych pożądań, jednocześnie będąc wartym więcej niż ktokolwiek z nich sobie wyobrażał... miał takie skromne wymagania. Właściwie żadne. Bo czym takim było spełnianie podobnego pragnienia? Niezliczeni ludzie marzyli wręcz o tym, żeby być na jego miejscu i mieć prawo tak przy Avae być... chociaż... Może i miał rację. Może im naprawdę chodziło jedynie o to, by go tylko mieć, choć na chwilę i nic więcej. Może i naprawdę tak było, choć nie mógł zrozumieć, jak można odtrącać wszystko inne, co czaiło się w tych migotliwie zmiennych oczach.
Ale przecież wiedział, że tak jest. Wiedział, ile razy to dziecko spotkała krzywda. I pewien był, że gdyby nie ta właśnie ślepota, nikt, a w każdym razie nikt o choć odrobinie ludzkich uczuć, nie odważyłby się mu krzywdy wyrządzić. W końcu nawet tępy i bezwzględny Zago zawahał się i poddał, kiedy coś z tej istoty naprawdę do niego dotarło. Nawet i on...
Może i lepiej było dla tych wszystkich ludzi, że nie zdawali sobie sprawy z tego, kim jest chłopiec, którego ośmielali się ranić. Przez siedemnaście długich lat mieli go pośród siebie i nie dostrzegli tego. Zostawili go samemu sobie, odepchnęli, nie chcieli go, choć mogli dla siebie, wśród siebie mieć. Zastanawiał się, co by czuł ktoś, kto patrząc teraz na tę piękną, roześmianą w końcu i dobrą istotę, zrozumiał nagle, że dostrzega coś za późno. Zastanawiał się, czy w ogóle można przetrzymać świadomość, że straciło się Avae.
Bo teraz, kiedy byli razem... Gdy nauczył się w końcu dawać mu to, co było mu potrzebne... Byli szczęśliwi, szczęśliwi jak nigdy dotąd, czuli całą swoją miłość i nie byli w stanie zapanować nad tym, co się z nimi teraz działo, nie chcieli. Za nic nie chcieli nad tym zapanować. Zachłystywali się sobą, swoją obecnością, swoimi ciałami... Opętańczo, wciąż od nowa, nigdy nie znużeni, a zawsze stęsknieni i wygłodniali, jakby dopiero się spotkali i wiedzieli z niezbitą pewnością, że mają przed sobą najwyżej kilka godzin życia, choćby życia razem i czuli, że teraz to jedno.
Avae był w nim zakochany, był dla niego dobry, był czuły i zawsze, ponad wszystko, bez względu na wszystko wyrozumiały. Dla nikogo nie miał tyle cierpliwości i łagodności co dla niego, nikomu nie wybaczyłby tak wiele...
Wiedział o tym. Od dawna wiedział jak jest kochany, choć dopiero teraz naprawdę to rozumiał.
Teraz bez niego brakowało mu oddechu, chciał go całego, do ostatka, zupełnie, gdyby mógł, złączyłby się z nim na zawsze i nigdy nie rozdzielał, więc brał tyle, ile było mu wolno, ile dozwalał mu świat.
Całował go, pieścił, pragnął wciąż od nowa, zawsze, w każdej chwili. Nigdy wcześniej to nie zagarnęło go aż tak, zupełnie, całego, bez reszty. Kochał go teraz aż do łez, jakby sam nie wierzył, że to prawda, ale chciał przeżyć ten oszalały sen z całą mocą. Ale potem, potem, zawsze długo potem, gdy Avae mówił coś jeszcze do niego sennie i na wpół tylko przytomnie, już częścią siebie w śnie i potem zasypiał cicho, uśmiechnięty, kochany i dobry, zawsze obok, zawsze bliski... Mógł tak patrzeć na niego bez końca i patrzyłby, gdyby nie ogarniał go przy tym tak niezwykły spokój, spokój, jakiego nie znał całe życie, spokój, który cicho zagarniał go w sen, dobry i spokojny jak śniący tuż obok chłopiec.
Ale potem łagodny i życzliwy księżyc budził go tak na trochę, tak, żeby jeszcze przez chwilę mógł patrzeć na jedyne, co zdołało go przytrzymać przy ziemi, uwiązać go przy niej, uwięzić, na zawsze skrępować mu tę zbyt długo zbyt swobodną duszę...
Nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo. Minęło niewiele czasu i nie byłoby rozsądnie spodziewać się, że już teraz wszystko będzie szło gładko... Inaczej nie braliby przecież pod uwagę możliwości, że potrwa to nawet kilka lat. To był dopiero początek drogi...
Nissi nawet słowa mu o tym nie powiedział, ale i tak się domyślił... przy niewielkim współudziale usług szpiegowskich Kalli. Etyka, etyka, ech... Ale cóż, kochał go, miał znosić tę nieustanną przyczajoną troskę na jego twarzy i nie robić nic? Nie chciał się przyznać. Nie chciał... No cóż, nic dziwnego, że nie chciał, bo od tamtego czasu to imię ani razu między nimi nie padło, więc jak mieli o tym rozmawiać?
On znów za bardzo się śpieszył. Wiedział czemu... Trudno byłoby właściwie oczekiwać, żeby był cierpliwy. Mówił o latach, ale w niecierpliwości i myślach te lata kurczyły mu się w miesiące, nawet w tygodnie. Pracował ciężko, żmudnie, wręcz bez wytchnienia... Mógł chcieć, by w końcu to do czegoś doprowadziło. Ale to, co udało się osiągnąć dotąd, to było zbyt mało, by coś zrobić, a teraz ostatnio... Teraz ostatnio spotykał się kilka razy z reprezentantami Garena i nic dobrego z tego nie wynikało. Nie szło najlepiej... To nic, kiedyś się uda... Na pewno. Szkoda tylko, że jemu znów zaczęło być tak przykro... Ciężko komuś poprawiać nastrój, musząc udawać, że nie ma się pojęcia, o co chodzi... Ale bał się nawet wspomnieć to imię, aż za dobrze wiedział, o czym im obu przypomina. Nie chciał rozjątrzać tej jego męczarni jeszcze bardziej. Zwłaszcza, że to już była przeszłość, przeszłość, o której nie chciał myśleć. Teraz był szczęśliwy, nie przyszło to łatwo, ale... miał wszystko, czego zawsze chciał. Nie obchodziły go potknięcia, znał się, był dość silny, by je przetrwać.
Może bardziej niż on... Od rana był w kiepskim humorze i tylko to narastało. Nie przejmowałby się, ale... Nie, bez sensu, przecież teraz to by nie mogło...
Tylko... czemu właściwie nie?
Spojrzał na niego ukradkiem, choć dość badawczym wzrokiem. Nie miał powodu, żeby zachowywać się... aż tak... Czy to możliwe? Akurat teraz?
Chciał coś do niego powiedzieć, ale właśnie wtedy on wstał, podchodząc do okna i patrząc na zewnątrz skupiony i podenerwowany. No właśnie, tylko tyle.... To przecież... nic nie znaczy... jeszcze...
Ale przecież...
Przygryzł wargę, obserwując go z napiętą uwagą. Znał go przecież... bardzo dobrze go znał. Wiedział, jak reaguje na różne sytuacje, wiedział... kiedy jaki jest. To teraz... było inne. Było bez sensu.
Nissyen spojrzał na niego, jakby w jakiś niesamowity sposób usłyszał jego myśli, z niechęcią, może trochę agresywnie, w niemym, zawziętym sprzeciwie. Znów spróbował się odezwać, ale nie zrobił nic, uciszony tym jego gniewnym spojrzeniem i niecierpliwym gestem, które przecież tak dobrze znał... Aż za dobrze. I mimo to...
Nie powiedział nic, ale na niego patrzył i wiedział, że teraz to wystarczy. Nie, nie wiedział... jeszcze nie. A jednak wciągnął stopy na fotel, przytulając policzek do oparcia i kuląc się trochę. W każdym razie.... czuł. Ale pewność... pewność jest czymś zbyt zimnym dla tego rodzącego się strachu... choć wiedział, że będzie do niej teraz dążyć. Tak było lepiej. Tak było trzeba. W takich chwilach role się odwracały i to on musiał być mocniejszy, on musiał o niego dbać...
Obserwował go w milczeniu, już nawet nie próbując nic mówić. Tego przecież i tak nie można było przerwać w taki sposób... jeśli było tym.
On też się nie odzywał, obcy, coraz bardziej obcy i znów wywołujący tę zimną mgiełkę przeczucia, niejasnej wiedzy o trwodze, która miała nadejść. Nerwowym krokiem przeszedł przez pokój, zatrzymując się na środku z wyraźną irytacją na twarzy.
Gdyby tylko mógł przeniknąć jego myśli choć w takich chwilach... może wtedy lepiej by wiedział, co robić, jak mu pomóc... Ta zimna, tkwiąca gdzieś tam ściana była tak bezwzględna... Czyniła bezradnym i zmuszała, by opuszczali go wszyscy, nawet jego do tego zmuszała, bo to było właściwie najlepsze, co mógł robić. O ile można było... nie prowokować... nie pozwalać prowokować nikomu ani niczemu innemu... i tylko tyle... tyle tylko...
Znów zrobił parę kroków i odwrócił się gwałtownie, tak, że nie mógł dostrzec już wyrazu jego twarzy. Ale to nie miało znaczenia. To zawsze widać i tak, nawet z daleka... A może po prostu to wyczuwał przeklętym darem swojej krwi. To się działo i musiało stać... Gniew pulsował w nim od środka, tak, jak widział już wiele... razy...
Przełknął ślinę, odprowadzając go wzrokiem, kiedy on, a może raczej to coś w nim, w końcu, jak zawsze, z tak samo nieprzeniknionego powodu, zapragnęło wydostać się stąd, uciec... Patrzył w zranionym milczeniu jak z odrazą do czegoś, co czuł tu zamiast niego, zmierzał już tym obcym, gniewnym krokiem do wyjścia, ucieczki stąd... i wtedy jednak nie wytrzymał, bo wymuszony spokój osłabł, uwalniając przeczuwany lęk. Poderwał się, robiąc nikły krok za nim.
- Nissi... - odezwał się ostrożnie, choć...
- Czego chcesz? - spytał ostro, oglądając się na niego z niechęcią.
- Ja tylko... - wyszeptał, usiłując zapanować nad ogarniającym go przerażeniem. Nie, nie umiał, nie wierzył, że... To się nie mogło teraz stać... Nie tu...
- Nie przeszkadzaj mi - warknął, wychodząc z trzaśnięciem drzwi. Avae usiadł bezsilnie na fotelu, nie mogąc opanować walenia serca. On... mógł być wściekły... Coś się stało, na pewno tak...
Bzdury. Dobrze wiedział, że nic się nie stało. Dobrze wiedział, co to jest, zbyt często to widział wcześniej. Dlaczego akurat teraz? No dlaczego? Choć... przecież było do przewidzenia, że prędzej czy później to musi stać się i tu, w Helmand... mogli tu przecież pozostawać nawet przez kilka lat... To byłby cud, gdyby przez ten czas zupełnie nic się nie stało... Ale cóż, mniej czy bardziej naiwnie, właśnie na taki cud najwyraźniej liczył. To tak bardzo... wszystko komplikowało... Kiedy się zorientują i nabiorą pewności, że Nissyen jest... Tak bardzo liczył, że to się nie stanie, że wszystko będzie dobrze... Może nawet więcej niż liczył, po prostu automatycznie to założył, jakby rozumiało się samo przez się, że tak musi być.
Tylko że przez to... zupełnie nie był przygotowany... Co miał teraz robić? Nawet w najgorszych momentach prześladowania nie żałował aż tak bardzo, że są w Helmand. W Argento to by nikogo przecież nie przeraziło, nawet trochę... Ale tu... mogą zareagować wręcz panicznie. Chyba że...
Odetchnął spokojniej, przymykając oczy. To nie było nic aż tak groźnego... Przy odrobinie szczęścia... a może raczej sprytu... być może nawet nikt się nie zorientuje. Przecież przy tym rodzaju ataku on zazwyczaj zachowywał się dość normalnie, po prostu inaczej. Oni nie znają go dobrze i nie wiedzą, co się od wczoraj działo... Mogliby uznać, że... ma zwyczajnie zły humor, że się pokłócili, że... wszystko jedno co.
Trzeba będzie tylko to wszystko dobrze... zaplanować... Jeśli to źle rozegra, wszystko się wyda, a wtedy jego praca będzie bardzo utrudniona... Nie mówiąc już o życiu...
Ale żeby to zrobić, potrzebował pomocy sojusznika. Sojusznika, który w Helmand miał sporo do powiedzenia i który był życzliwy. Jednym słowem potrzebował pomocy Karina.
Wstał i wyszedł szybko z pokoju, idąc prosto do nich. Mógł tam wpaść i na niego, ale teraz... teraz to nie było ważne. Choć... z Karinem musiał porozmawiać na osobności... a w każdym razie na pewno nie akurat przy nim, on był jednym z największych zagrożeń. To nic, najwyżej wyjdą... Tylko czy Karin by się na to zgodził? I co najważniejsze... czy będzie umiał utrzymać przed nim tajemnicę? Trudno, nie miał wyjścia...
Odetchnął głębiej, stając przed ich drzwiami i przymknął powieki, stukając zdecydowanie, choć niezbyt gwałtownie. Dobiegł go głos Karina i wszedł powoli, starannie zamykając drzwi. Chłopiec uśmiechnął się na jego widok i wstał, zamierzając coś powiedzieć.
- Jest Sheat? - uprzedził go spokojnie.
- Nie, dlaczego? - Zamrugał ze zdziwieniem oczami.
- To dobrze... - Podszedł niespiesznie, nie bardzo wiedząc jak zacząć. Popatrzył na tę jego dziecinnie zdezorientowaną buzię i zawahał się na moment, odchodząc kilka kroków w bok. Ale przecież... musiał tak zrobić. Nie miał wyjścia... Przecież nie wyrządzi mu tym krzywdy... Musiał tak zrobić i nie mógł się wahać, bo chodziło o niego, nie było miejsca na takie wahania. On potrzebował pomocy i musiał mu ją zapewnić.
- Avae, co się dzieje? - Karin spojrzał na niego niepewnie. - Stało się coś, prawda? Przecież widzę, powiedz mi...
- Nissi jest trochę dziwny... - szepnął, oglądając się. - No wiesz... To chyba... taki łagodniejszy...
- Atak? - spytał, blednąc lekko.
- Nie martw się... - uśmiechnął się niewyraźnie. - Nawet jeśli to... bardzo niegroźny, już widziałem taki parę razy... Nie ma się czego bać... Choć wolałbym, żeby Zee był pod ręką...
- Zee?
- Nasz przyjaciel, lekarz z Argento. On umie się z nim obchodzić, kiedy... - Wzruszył ramionami i westchnął cicho. - Boję się trochę o niego... Miałem nadzieję, że to się jednak nie zdarzy, kiedy będziemy tutaj... Będzie mu... trudniej, jeśli się zorientują, że on naprawdę jest... - zawahał się na moment.
- Chory? - cicho zapytał Karin. Avae uśmiechnął się lekko.
- Tak... Tak, chory. Choć w większości nazwaliby to tu inaczej, prawda?... Karin... Karin, może nie będzie widać... On dość... normalnie się zachowuje, tylko... trzeba go znać, żeby wiedzieć.... Karin, proszę cię, nie mów nikomu, dobrze? Nikomu.
- Ale... Sheat i tak wie, że on... I Inapan i...
- Karin, proszę cię... - przerwał mu błagalnym tonem. - Sheat wie, ale nie zorientuje się tak łatwo, że to... teraz się dzieje... A on... będzie się bał, rządzi tu... A jeśli każe go zamknąć albo... I wszyscy się zorientują. Karin, to nie jest nic groźnego, naprawdę... Przysięgam. Błagam cię, nie mów nikomu. Po prostu nikomu.
- Dobrze... - westchnął cicho. - W końcu ty wiesz, co robisz.
- Jesteś kochany... - uśmiechnął się blado, przyciągając do siebie jego głowę i całując go we włosy. - Dziękuję.
- Daj spokój... Mogę ci jakoś pomóc?
- Bądź miły i cały czas się uśmiechaj - szepnął, delikatnie głaszcząc jego policzek. - Będę się pewniej czuć... póki mu nie minie.
- A czy on tobie nic...
- Nie, Karin, to tylko takie... Trochę nie rozumie tego, co się do niego mówi i co chwilę mu się... coś wydaje, ale... on to kryje w sobie, nie daje po sobie poznać, może tylko... tym, że jest taki nieswój i trochę... wrogi... Czasem w takich chwilach plączą mu się przyjaciele i wrogowie... Nie przestrasz się, jak ci powie coś niemiłego, on może mylić cię nawet z... - urwał na moment. - Ale zrobić nic nie zrobi, taki stan już wiele razy widziałem. Po prostu zachowuje się... - uśmiechnął się gorzko. - "Jakby miał nie po kolei." Właśnie tak. Zachowuje się w jakiś sposób, nie mając do tego powodu. Skutki bez przyczyn. Chaos. Ale to minie... Nigdy nie trwało dłużej niż dwa, trzy dni... Wytrzymamy, co, wspólniku? - Przechylił głowę, przymrużając oczy.
- Jasne... - powiedział cicho.
- Dobrze... Mógłbyś... zrobić coś jeszcze...
- Co? - spytał gorączkowo, czerwieniąc się na widok jego rozbawionego uśmiechu. - Jak będziesz się ze mnie śmiał, to ci nie pomogę... - mruknął.
- Nie śmieję się, po prostu jesteś przemiły... - Rozwichrzył mu przekornie włosy. - Najważniejsze, że wiesz, co się dzieje... Będziesz wiedział co mówić, kiedy ktoś zacznie to komentować... Sam rozumiesz...
- Mam kłamać? - westchnął.
- Karin, to tylko...
- Ja rozumiem... - przerwał mu. - Po prostu udawanie nie jest moją najmocniejszą stroną... Co, jeśli tylko pogorszę sprawę?
- Na pewno nie... - Pokręcił głową. - Nawet się o to nie martw. Zdecydowanie się nie doceniasz. Poza tym... możliwe, że nie będzie takiej potrzeby... Mówiłem ci przecież, najpewniej się nie zorientują. Musimy go tylko trochę pilnować i interweniować wyłącznie w najpilniejszych wypadkach, których przy odrobinie szczęścia w ogóle nie będzie. Ostatecznie masz tu coś do powiedzenia, możesz wszystkim lepiej pokierować niż ja... Pilnuj, żeby nikt mi nie utrudniał... muszę przy nim być, obserwować go.
- W porządku - westchnął cicho. - To żaden problem... Gorzej będzie, jeśli naprawdę będę musiał... tuszować. Ale postaram się.
- Dziękuję... Naprawdę. - Ścisnął delikatnie jego dłoń. - No, to poszukajmy go... - powiedział z trochę nerwowym uśmiechem. Teraz, kiedy wszystko, co mógł, właściwie już zrobił, znów zaczynał go opadać ten lęk. Nie powinien okazywać tego Karinowi. - Myślę, że na początek trzeba sprawdzić, co on chce robić... Wątpię, żeby zajął się teraz skutecznie swoją pracą... Mam tylko nadzieję, że nie będzie się zanadto włóczył... - zawahał się na moment. - Nie widziałem go nigdzie po drodze, może poszedł na zewnątrz... - powiedział z wahaniem, podchodząc do okna i rozglądając się. - No, dobrze, je... - urwał i zbladł jak ściana, wpatrując się w mężczyznę rozmawiającego z Nissyenem. Karin podszedł szybko i objął go delikatnie, bezskutecznie próbując zmusić, by spojrzał na niego.
- Avae, co się dzieje? - spytał wystraszony.
- Co... co on tu robi?
Nie miał sił na to patrzeć. Tak miło było przez te kilka tygodni, a teraz... Avae był taki nieszczęśliwy, przygaszony i cały czas smutny... Uśmiechał się, ale wymuszonym, bolesnym uśmiechem.
Tego wieczoru Avae sprawiał wrażenie, jakby był już na granicy wytrzymałości. Słyszał, jak ktoś z przyjezdnych skomentował to, mówiąc, że dla arystokraty usługiwanie przy stole swoim byłym poddanym musi być bardzo poniżające, wręcz nie do zniesienia; tak tłumaczyli jego zachowanie. Ale sam przecież doskonale wiedział, tak, jak wiedzieli to wszyscy stąd, że na pewno nie o to chodzi. Dziś chyba sam prosił o to Alteę, pewnie chciał być blisko Nissyena, żeby móc go obserwować i w razie czego... Zresztą wcześniej też czasem pomagał przy usługiwaniu przy stole, zwłaszcza, gdy było więcej gości; nie przeszkadzało mu to. Czasem w kącie żartował o czymś z Nissyenem, przekomarzali się, denerwowali tym nawet niektórych... Ale teraz było inaczej. On traktował go... tak okropnie, jak wzgardzonego służącego.
Nie powiedział nikomu o tym, co się dzieje z Nissyenem, obiecał to Avae... Nikt nic nie podejrzewał, bo... on w gruncie rzeczy naprawdę zachowywał się normalnie... Był inny niż zwykle, ale coś takiego można było złożyć na jakieś niepowodzenie czy może konflikt z Avae, a obie rzeczy mogły też tłumaczyć wszystkim nagłą odmianę w tym, jak on go traktował.
To, co się działo, było takie... smutne... Niemal połowa ludzi w tej sali była z Helmand i dla Avae nie mogli mieć szczególnie ciepłych uczuć, ale mimo tego chyba nikomu z nich nie sprawiało przyjemności patrzenie na to. Najbardziej nie cierpiał go może Rhode, ale teraz nawet on patrzył na to dość ponuro. To był zbyt ostry kontrast - roześmiany, zakochany Avae sprzed paru dni i ten aż drżący w lęku o każdy gest chłopak bezustannie na granicy łez. Avae był nieszczęśliwy i wyglądał w tym jak skrzywdzony dzieciak, nie jak ich wróg. Zresztą... może i można było wątpić w jego "poprawę", ale nie w miłość do Nissyena, za bardzo tym promieniał, za wiele miał w tym troski i czułości, za często każdy miał okazję widzieć ich gdzieś przypadkiem samotnych; sam gdzieś w ogrodach zastał kilka razy Avae po prostu nieruchomo i z rozkochaniem wpatrzonego w śpiącego Nissyena. Nie jest miło patrzeć na wzgardzoną i deptaną miłość, nigdy. Nieważne czyją.
I teraz wszyscy mieli dość kwaśne humory, trochę nieszczególnie wypadła ta kolacja... Miało być szumnie, dumnie i pompatycznie, jak to mu z powagą zapowiedziała Inapan, a tymczasem nikomu, ani ludziom stąd, ani gościom, nie szła rozmowa, ani salonowa, ani o tych ważnych sprawach, przy których okazji było to spotkanie; wszyscy zerkali tylko na Avae i o nim szeptali, bo istotnie trudno było nie zwrócić na niego uwagi, był wprost rozdygotany i chyba tylko cudem jakoś się tu wokół poruszał.
Było wręcz okropnie. Inapan była zdezorientowana, trochę wściekła, ale Ardee uspokajał ją cicho... no tak, pewnie się domyślił... potem już tylko zaciskała dłonie, smutnym spojrzeniem śledząc niezdarne ruchy Avae. I Althi, choć przecież zawsze traktowała go tak chłodno, dziś siedziała milcząco przy córce, z zaciśniętymi ustami, wzrokiem wbitym w stół... a w połowie kolacji po prostu wstała i wyszła bez słowa z zimnym w gniewie czy odrazie spojrzeniem.
I nawet Kalla, zawsze taka opryskliwa dla wszystkich, taka niemiła... bez jednego słowa poprawiała wszystko to, co Avae upuścił, położył krzywo, ominął... Szorstka, ale chyba nawet zmartwiona. On był taki promienny ostatnio, radosny, miły, nieraz robił coś za nią, po prostu wesoło mrugając, a Alteę, która od jakiegoś czasu coraz częściej burczała na niego już dla samego burczenia, ułagadzał na tyle skutecznie, że Kalla miała mniej kłopotów. Chyba był jedyną osobą tutaj, którą ta gniewna i okrutna tak dawniej dziewczyna polubiła... Pewnie wszyscy zresztą musieliby takiego Avae, jakim był ostatnio, polubić tak jak ona, a nawet jeszcze bardziej, gdyby tylko nie było tego wszystkiego, co na nim ciążyło, co od ludzi z Helmand odgradzało go nieprzekraczalnym wręcz w większości murem. Ale dziś tego nie było aż tak widać, on był teraz taki, że... myślenie o nim, jak o bezwzględnym wrogu musiało się każdemu wydać śmieszne. Za nieszczęśliwy był... za smutny, za blady. Więc wszyscy tylko mówili, mówili, co chwilę jakiś szept...
Avae nawet tych wszystkich szeptów, przyciszonych rozmów nie słyszał, nie dostrzegał ich spojrzeń, chyba w ogóle nie wiedział już, co się wokół dzieje i w tej bladości, z półprzytomnymi oczami, wyglądał, jakby zaraz miał zemdleć.
Nikt nie miał śmiałości powiedzieć nawet słowa, kiedy coś mu się znów nie udawało, kiedy coś strącił, stłukł, rozlał, upuścił... Tylko Nissyen. Nissyen miał. Nissyen był ślepy na wszystko i okrutny, wzgardliwy... podły.
Jeśli to było łagodne i niegroźne, to jak wyglądały te gorsze w oczach Avae chwile i co wtedy on musiał znieść?...
Na domiar złego w drzwiach nagle zjawił się i on, z kilkoma głośnymi uwagami i idiotycznym śmieszkiem przechodząc wzdłuż całego stołu i siadając dopiero na ostatnim wolnym miejscu, obok Nissyena. Ależ się przyczepił... Nie mógł sobie przypomnieć, żeby miał ostatnio wobec kogoś aż tak niechętne uczucia. On był wprost odrażający...
- A tego kto tu zaprosił... - nieco ściszonym głosem warknął Sheat.
- Nie wiem, może... Nie wiem - wyszeptał. Mężczyzna spojrzał na niego i łagodnie położył swoją dłoń na jego.
- Karin, jeśli chcesz, to idź... Nie musisz tu siedzieć.
- Nie... - Potrząsnął głową. - Muszę... - Zagryzł wargę, wbijając wzrok w stół. Odetchnął spokojniej, czując znów ten kojący dotyk. Nawet jeśli Sheat nadal nie lubił Avae, o co zresztą żalu mieć do niego przecież nie mógł, to rozumiał jego uczucia i nawet przez moment nie sprzeciwiał się odnowieniu tej przyjaźni. Wcale się nie gniewał, że tak bardzo go może krzywda Avae obchodzić. Łatwo go było kochać... Zastanawiał się teraz, czy umiałby go kochać, gdyby postępował tak jak Nissyen, gdyby mu zrobił krzywdę... Nie, może by go nie pokochał, gdyby był taki od zawsze, ale jeśli zacząłby taki być teraz, to chyba nie umiałby przestać...
Rozumiał Avae... rozumiał, choć przez to tylko bardziej bolało. Wiedział, jak... mogłoby być... więc mógł przeczuwać to, jak on się teraz czuje...
Westchnął cicho, rozglądając się. Od przyjścia Sola Avae jeszcze bardziej się pogubił, wszystko mu się myliło. Zrobiło się jeszcze ciężej, ludzie z niechęcią spoglądali na chełpliwego mężczyznę i z zaciśniętymi zębami znosili jego głośne zachowanie i butne odzywki. Z coraz większą irytacją zaczynali też patrzeć na Nissyena, naprawdę nie rozumiejąc, czemu on się tak dziś zachowuje i jak w ogóle może znieść Sola i to tak przyjaźnie. Był zupełnie inny niż zwykle, może... sami się domyślą... w końcu plotki słyszeli chyba wszyscy... Ale to odbiegało od wyobrażeń o wyjących szaleńcach... Nie, prawie nikt chyba nic nie podejrzewał, wszyscy po prostu byli zdenerwowani i trochę urażeni ich zachowaniem. Zwłaszcza Sheat był poirytowany, on w ogóle nie przepadał za Solem. Odkąd się zjawił, zgrywał prowodyra rewolucji i wszelkich przemian - na tej podstawie, że pierwszy i w zasadzie jedyny uciekł. O tym, że z tej dziury, w której siedział, nie wystawił nosa też przez cały okres niebezpieczny, jakoś nie wspominał. Był zarozumiały i bezczelny, a w dodatku próbował się wtrącać do spraw Helmand i bezwstydnie opowiadał o swoich rzekomych zasługach, co rozsądniejszym ludziom niemożebnie drażniąc nerwy. Ale niektórym naprawdę imponował. Zawsze kręciła się wokół niego jakaś grupka ludzi z zapartym tchem wysłuchująca jego opowieści o ucieczce.
Nigdy nawet nie napomknął, że go nie ścigano. I wszyscy zachowywali się, jakby nie uważali go za martwego. Jakby o tym zapomnieli. A przecież to oczywiste, że wszyscy tak musieli od pierwszej chwili uważać, bo choć o śmierci poddanego nie było potrzeby mówić, jeśli nie była karą, to przecież gdyby nie zginął, wysłano by za nim żołnierzy. Zawsze tak robiono.
Nigdy nikomu nie wspomniał o krótkiej, obojętnej rozmowie, która odbyła się tamtego ranka. To Avae pozwolił na ucieczkę Sola, nie mówiąc prawdy nawet jemu.
I to Avae za nic nie chciał o tym teraz rozmawiać. Dlaczego?
W tym wszystkim Sol powinien mu być chyba za to wdzięczny, a on traktował go tak zjadliwie i jeszcze w dodatku podjudzał Nissyena, który w tym dziwnym stanie dawał mu się prowadzić jak dziecko. To od jego zjawienia się zaczął być taki podły, przedtem był tylko... inny, a przynajmniej tak o tym mówił Avae. Dlaczego Sol tak się zachowywał?... Może on był zły, że całą swoją "bohaterską" ucieczkę zawdzięcza Avae, może chciał go zmusić, żeby o tym nikomu nie mówił... Ale czemu Avae mu w ogóle wtedy pomógł? Nie cierpiał go przecież, Sol traktował go wstrętnie, obleśnie...
A co, jeśli on teraz też by chciał... Przecież Nissyen w takim stanie Avae nie obroni... Nie, bez sensu, z tą pokraką Avae sam by sobie poradził, w końcu nie był już takim drobnym, słabym dzieckiem jak... dawniej... Dawniej?... Nie, to niemo...
Avae zacisnął powieki, dygoczącą ręką stawiając przed nim talerz. Sol powiedział coś cicho, a Nissyen się zaśmiał; Avae zbladł jeszcze bardziej i odwrócił się ze łzami w oczach, potrącając mijającą go Kallę i szybko wychodząc z sali.
Karin przymknął oczy, mocno przytrzymując się stołu, ale nie wytrzymał długo i pobiegł za nim, hałaśliwie odsuwając krzesło, nie zwracając uwagi na wlepione w siebie spojrzenia. Wszystko jedno co sobie... Wszystko jedno.
Nie mógł go znaleźć, gubiąc się w plątaninie pokoi, nie myślał zresztą, wracając wciąż w te same miejsca, ale w końcu znalazł go w samym korytarzu, siedzącego cicho pod ścianą z twarzą ukrytą w ramionach.
- Avae... - Przyklęknął obok, dotykając go z lękiem i aż drgnął, gdy on podniósł ku niemu twarz; w tych przepełnionych bólem, choć suchych już oczach było coś tak rozdzierającego, że łez już zatrzymać nie zdołał. - Avae... - powtórzył bezradnie, obejmując go instynktownie i głaszcząc lekko po włosach. - Avae... - wyszeptał po raz trzeci, zupełnie nie wiedząc, co mówić, ale to wystarczyło, żeby on na powrót się rozpłakał, kurczowo zaciskając dłoń na jego ramieniu.
- Dlaczego zawsze musi się w końcu zdarzyć coś takiego? - wyszlochał z trudem. - Dlaczego? Dlaczego ja nie mogę być zwyczajnie szczęśliwy, czemu zawsze muszę czekać... spodziewać się, że... czemu to się zawsze naprawdę kiedyś zdarza?
- Avae, to minie... wszystko minie, zobaczysz, sam mówiłeś... Mówiłeś, że zawsze wszystko jest potem dobrze, że zawsze...
- Nie wiem... Nie wiem, może... może ja się mylę? Może to nie jest atak, może... może naprawdę...
- Co ty pleciesz? - szepnął łagodnie, siadając ostrożnie przy nim i przytulając jego głowę do swojego barku.
- Boję się... Karin.... Ja się tak boję... Ja już nie wytrzymam... Nie wytrzymam... Nie mam sił... My... myślałem, że zniosę jeszcze dużo, ale... ale już... ja nie mogę... Karin... Karin, ja nie dam rady, pomóż mi... zrób coś, błagam cię, bo ja... bo ja chyba... Co się ze mną dzieje, dlaczego?
Był już wieczór, a mdłe światło małej lampki niewiele mogło pomóc w rozproszeniu ciemności. Było pusto i cicho... i nawet wolał, że tak jest. Dziś tak.
Łagodnie posprzątał wszystko ze stołu, w miękkich ruchach mających coś z potulnej uległości. Już był spokojny, nie płakał, nie złościł się, nie bał aż tak bardzo. Czekał... czekał, aż wszystko minie. Aż będzie jak zawsze. Jaki sens miało szarpanie się z losem? Był silniejszy. Przecież wiedział, że w tym przypadku to nie ta metoda walki jest skuteczna. Tylko cierpliwość. Cierpliwość. Cierpliwość.
Minie mu, pewnie znów będzie płakał... Sol... po co w to wszystko wmieszał się i Sol? Czyżby do walki z jego demonami miała dojść i walka z tymi, których się już pozbył? Miałyby wrócić? Znów zmienić go w... Nie, bzdura. To się już nie stanie... Jest kochany. On go kocha. Te demony nie przychodzą tam, gdzie jest miłość. Nigdy więcej nie stanie się tym zimnym, drwiącym, oszukującym nawet siebie chłopakiem z przeszłości. Teraz musiał walczyć tylko z tym... To niszczyło, i to ich obu... ale i z tym można wygrać. Przetrzymać... a może kiedyś, kiedyś, kiedyś... on naprawdę nie będzie już cierpiał, demony go porzucą, będzie szczęśliwy... obaj będą. Już nic nie będzie zakłócać życia. Skoro on umiał go pokochać, to można też go ocalić. Tylko czas... czas i może setki zdarzeń... a może po prostu coś, co raz na zawsze go z mocy tych demonów wytrąci...
Coś strasznego?
Przecież takie musiało być to, co w końcu uwolniło go od człowieka, którego nigdy nie nazwał wprost ojcem. Żałosnego demona tamtego pałacu, bardziej żałosnego niż jego rodzice...
Może to było to? W tym pałacu tutaj krążyło zło jego przeszłości, tu zostawił swoje demony... pokonane, ale... Może dlatego Sol wrócił. Zjawił się... jak mara, koszmar i obrzydliwy upiór. Jak ohydnie on zdołał zapanować nad nim, jak... Garen... choć Sol nie wiedział, że władza, którą ma, opiera się tylko na chwilowej słabości przeciwnika, że to nie Nissyen dał się uwieść jego śliskim słowom i fałszywemu uśmiechowi, to nie on nie zwracał uwagi na te spojrzenia, które Sol rzucał pożądliwie na jego własność...
I to był jego błąd. Kiedy on już odzyska świadomość i znów wszystko zacznie do niego docierać... to Sol za to zapłaci... Już choćby za to jedno, jedno słóweczko, za to...
A czy... powiedzieć mu, kim Sol... co on wtedy... że to o nim mu powiedział tamtego dnia, gdy mówił, jak bardzo się boi... Nie, lepiej nie. Nie trzeba mu tego mówić...
Westchnął cicho i przysiadł w fotelu. Mógłby już wrócić... tak długo go nie ma... To drugi dzień, mogłoby mu już minąć... tak dobrze by było... Tylko bez wyjaśniania, bez mówienia o... Po prostu położyć się przy nim i zasnąć, cicho, spokojnie, przytulić się... Tak dobrze by było... To wszystko już nie miałoby znaczenia, można by o tym zapomnieć i zwyczajnie być szczęśliwym dalej. I nawet ten wredny typ już byłby bez znaczenia... Wyniósłby się, on teraz już nie pozwoliłby mu nawet podejść, tak dobrze by było, bezpiecznie, jak jeszcze dwa dni temu... Niech już tak będzie... dziś, jutro... oby dziś...
- Avae? - Do pokoju niepewnie zajrzała Anyte. Podniósł na nią wzrok, uśmiechając się niewyraźnie.
- Co się stało? - spytał cicho.
- Nie, nic takiego, tylko... Seli mi mówiła, że Anis jej mówiła, że Kalla jej mówiła, że...
- Anyte! - zaśmiał się mimo wszystko, choć może trochę za cicho. Dziewczyna westchnęła i spojrzała w podłogę.
- Chodź do nas na dół, co? - szepnęła.
- Po co?
- Nie, nic... Tylko...
- Ślicznotka chce nam dotrzymać towarzystwa? - usłyszał za nią znienawidzony głos i spiął się w irytacji, wstając i chcąc wyjść za Anyte, która wycofała się nieco płochliwie.
- Chyba jednak do was pójdę - powiedział chłodno, w czymś na kształt rozgoryczonego żalu mijając mijającego go obojętnie Nissyena, ale w drzwiach zatrzymało go gwałtownym gestem wyciągnięte ramię Sola.
- O nie, ty już musisz zostać z nami... prawda, Nissyen? - spytał z krzywym uśmieszkiem.
- Jak chcesz... - odpowiedział oschle, opierając się o ścianę tuż obok okna i patrząc na dziedziniec znudzonym chyba wzrokiem.
- No, oczywiście, że ja chcę... Jakaś ślicznotka powinna zostać. Całkiem się... nadajesz, Avae.
- Puszczaj, Sol... - wycedził.
- Zdaje mi się, czy twój właściciel uznał, że ja mam w tej kwestii decydować? - uśmiechnął się, zamykając drzwi z przykrym odgłosem trzaśnięcia.
- Palant... - syknął cicho, odwracając się na pięcie i podchodząc do stołu. Twarz mężczyzny wykrzywiła się na moment w gniewnym grymasie, ale zaraz przymrużył powieki, uśmiechając się nieznacznie kątem warg. Przeniósł wzrok na beznamiętnie wpatrzonego w ciemność Nissyena. Już jakąś godzinę zachowywał się dość dziwacznie, niemal indolentnie, zupełnie jakby nic go nie obchodziło. Ciekawe, czy by się sprzeciwił, gdyby... Ostatecznie w takiej apatii, w jakiej z jakiegoś powodu teraz tkwił, sam chyba nie miał zamiaru dziś z Avae korzystać, pytanie tylko, czy ma zwyczaj dzielić się swoim niewolnikiem. Zabawnie by było, gdyby uparty Avae musiał teraz... W końcu myślał o tym od samego początku, od chwili, gdy dowiedział się, że on tu jest i że to on jest jego właścicielem... Z drugiej strony mógłby się wściec, niektórzy obsesyjnie pilnują, by ich zabaweczek nikt inny nie dotykał. Ale on najwidoczniej swojej bardzo lubił dokuczać i dręczyć ją do woli, więc gdyby Avae miał gwałtownie zaprotestować... a przecież zrobi to na pewno...
- Twój niewolnik zachowuje się dziś wyjątkowo krnąbrnie - powiedział nagle na głos. Nissyen nie zareagował, Avae spojrzał na niego z odrazą i zaraz potem na Nissyena, w końcu trochę gniewnie wzruszył ramionami i znów spróbował ruszyć do drzwi, ale stanął przed nim, uniemożliwiając mu przejście.
- Z drogi, ścierwo... - wykrztusił z trudem. Mężczyzna zmarszczył brwi, przyciągając go do siebie szybkim ruchem.
- A może tak go sobie na trochę wezmę i nauczę bycia milszym... - powiedział nagle, trochę zbyt gwałtownie i natarczywie, więc pohamował się z trudem, zanim zaczął mówić dalej. - Masz coś przeciwko, Nissyen?
Avae był albo zbyt zaskoczony albo zbyt wściekły, żeby choć wydobyć z siebie głos, a on nadal na nic nie reagował; obejrzał się bez zainteresowania dopiero po długiej chwili, tuż zanim chłopak opanował się na tyle, żeby go od siebie odepchnąć.
- Co? - spytał może z roztargnieniem, ale o wiele jak na to za chłodno i uniósł lekko brwi, dostrzegając ten gwałtowny ruch Avae.
- Pytałem, czy mogę się dziś trochę zabawić z tym twoim niegrzecznym chłopcem - zaśmiał się, łagodząc lekki skurcz lęku, ale Nissyen wzruszył ramionami, opierając się w tym znudzeniu o ścianę.
- Skoro chcesz...
- Nissyen! - wściekle krzyknął Avae, a on nagle zmrużył nieco powieki, w końcu w czymś podobnym do jakiejś emocji i podszedł, patrząc na niego z góry wprost lodowatym wzrokiem.
- Co? - zapytał z przekąsem, może nawet wrogo, może trochę wyzywająco. Przelotne błyśnięcie łez w tych posmutniałych oczach skrytych zresztą zaraz pod osłoną powiek nie sprowadziło już niczego, a chłopak dał się pociągnąć trochę tchórzliwie ponaglającej dłoni.
Poszedł, jeśli te bezwolne kroki zasługiwały na taką nazwę i nie odezwał się już nawet słowem, otępiały chyba nawet bardziej niż przedtem Nissyen.
Nie zamierzał się głębiej zastanawiać nad ich dziwacznym zachowaniem, miał to, czego chciał i dosyć. Cudownie, że śliczniutki, arogancki paniczyk, który zawsze był taki nieprzystępny i lekceważący, skończył jako niewolnik i to niewolnik kogoś, kto tak nim pomiatał. Nieźle mu musiał dać w kość, skoro bał się sprzeciwić nawet temu. Posłucha... Piękny, wyniosły panicz bał się kary widać tak bardzo, że pozwoli zrobić z sobą wszystko. A rano... rano można by dla zabawy złożyć jego panu małe zażalenie, żeby ukarał go i tak. Biedny, poniżony dzieciaczek jeszcze by na końcu porządnie oberwał... Ciekawe, jak on go kara, skoro chłopak aż tak przed tym drży. Aż żal, żeby go to miało ominąć... Nie, nie ominie... Nissyen dostanie powód, a karać go pewnie lubi, skoro ranienie go i upokarzanie sprawia mu aż taką przyjemność... Nic dziwnego zresztą. Trudno by sobie wyobrazić coś bardziej podniecającego niż Avae muszący znieść taki los. Ten cholerny, pewny siebie...
W nagłym gniewie od wspomnień własnej porażki i wszystkich tych lat, gdy podniecający panicz nie pozwalał się tknąć, wepchnął go do swojego pokoju. Swoją drogą Sheat i to jego maleństwo są nieźle bezczelni, pozwalając, by ktoś taki jak on mieszkał w takim mizernym pokoiku. Trzeba im będzie przemówić do rozsądku, ale... na razie miał pod ręką coś ciekawszego. Uśmiechnął się i zerknął na wciąż otępiałego Avae. Zabawniej będzie, jak bardziej do niego dotrze, co się dzieje... Ale to już niedługo. Poczuje aż za dobrze... Po tym wszystkim będzie miał szczęście, jeśli rano zdoła się zwlec z łóżka.
- Wiedziałem, że musisz być mój - roześmiał się, przyciągając go do siebie. - Tak nieznośnie mi się wymykałeś... Za to powinieneś chyba dostać najpierw małe lanie, nie sądzisz? - spytał z krzywym uśmieszkiem, nachylając się ku niemu i wilżąc językiem jego skroń. Wyczuł nienaturalnie mocne uderzenia krwi i ściągnął dłonią jego włosy, mocnym szarpnięciem odchylając mu głowę w tył. - Nic mi nie powiesz, niesforny paniczyku? Chyba się mnie nie boisz, prawda? Nie będę aż tak brutalny, jak by tego wymagało twoje krnąbrne zachowanie przez wszystkie tamte lata. Chodź... - Mocno szarpnął go za rękę i popchnął na ścianę, przywierając do jego pleców. - Mój śliczny Avae... Uroczy, niegrzeczny chłopiec... W końcu cię dostanę... - wyszeptał mu do ucha, wolno przesuwając dłońmi po jego biodrach, w górę... i w dół... w górę... i w dół...
Więc dobrze, stał nieruchomo jak zahipnotyzowany i nawet nie myślał, ból zamienił się w coś tak zapiekłego, martwego.... otępiał, jakby on ogłuszył go obuchem i nie mógł wykrztusić słowa. Nawet nie drgnął, gdy jego dłoń prześlizgnęła się na brzuch, a potem zsunęła niżej; chyba nawet tego tak naprawdę nie czuł.
- Dziś będziesz grzeczny... Zrobisz ładnie wszystko, co ci każę... To rozkaz twego pana... Na tę noc... Ja nim jestem. Tak ci kazał Nissyen, więc bądź posłuszny - dobiegło skądś, z...
Avae podniósł szybko powieki i drgnął, orientując się, co robią jego dłonie. Złapał gwałtownie powietrze i szarpnął się, odpychając go.
- Puszczaj... - wykrztusił.
- Hoola, co to ma znaczyć? - spytał gniewnie, podchodząc do niego, ale chłopak zacisnął tylko zęby, chwytając go w nadgarstkach i z całej siły kopnął go w brzuch, a potem, nie dając mu nawet czasu na choć szczątkową reakcję, złapał stojącą na szafce wazę i uderzył nią tył głowy zgiętego mężczyzny, który w jednej chwili ciężko runął na podłogę. Takie nic... Prawie się zaśmiał. Osunął się na ścianę tuż obok drzwi i chaotycznie, po omacku odnalazł dłonią klamkę.
Chwiejnie wyszedł z pokoju i ruszył powoli korytarzem, bezsilnie trzymając się ściany. Białe plamy wirowały mu w oczach i brakowało oddechu. To te... dni, to wszystko... Nie był w stanie myśleć i nie wiedział nawet właściwie, po co tam wraca... On teraz... Co się stało? Co się działo z nimi... z nim... nie rozumiał ani jego ani siebie, wszystko wokół było takie... takie... A jeśli... A jeśli on... jeśli każe mu... wracać tam, jeśli... Nie, nie, on nawet... nie wiedział, więc... nie pomyśli o tym, nie... po prostu wejść, wejść, ukryć się... uciec od... tego... uczucia...
Niemal osunął się na klamkę, nie wchodząc, a upadając do pokoju ciężarem nieświadomego ciała i usiadł bezradnie, niezdarnie na podłodze, nie czując drzwi uderzających miarowo o jego plecy, czując to dopiero, gdy ustało...
Jak tam...
Przymknął oczy, przytomniejąc trochę i wstał z trudem, idąc do drugiego pokoju, choć... rozsądniej chyba byłoby... zostać... I znalazł go, sam nie wiedział, czy go szukał, czy może raczej chciał uniknąć, a i tak trafił tam jak otumanione, oślepione zwierzę... Nie powiedział nic, zamilkł, zamarł, patrząc na niego półprzytomnie, półświadomie... Jak i on, takie to wszystko... szydercze...
Drgnął nagle, może pod wpływem strachu, może pod wpływem bólu i nawet nie wiedząc, co robi, postawił te następne kilka chwiejnych kroków, aż zachwiał się już zupełnie, bezsilnie opierając się o jego pierś, jak tamtego dnia, gdy on prawie go... Dziś by go to nie przestraszyło... chyba... chyba nie... dziś sam był tak nieprzytomny, że śmierć nie wydawała mu się czymś straszniejszym od... tego...
A jednak spojrzał na niego, spojrzał, nie, nie trzeba się bać, bo on nie pamięta, chyba nawet nie wie, o co chodzi, te oczy, oczy, oczy, dlaczego one są takie bez....
I rozpłakał się, choć to było bez sensu i pewnie nawet nie na miejscu, takie żałosne...
- Avae? - usłyszał nagle niepewny głos i spojrzał prędko na niego. Przecież on nadal go nie widział, nadal, on nie wiedział nic z tego świata, nawet go tu teraz nie było, ale dlaczego, dlaczego, dlaczego, nigdy wcześniej w takim stanie nie wypowiedział przecież jego imienia, pamiętałby, pamiętałby to przecież, ale nie, na pewno nie, on nadal, to nie jest jego spojrzenie, nie, na pewno... tylko...
- Czemu mnie już nie kochasz? - jęknął nagle, sam nie wiedząc dlaczego. To przecież nie był on, nie był, tak miał zawsze patrzeć, zawsze myśleć, obiecał to sobie, nie powinien tak mówić, nie, bo to przecież... - Co ja znów zrobiłem, Nissi, ja przecież... Dlaczego jesteś taki dla mnie... Tak bardzo cię kocham... - wyszlochał, nie, nie, jednak zbyt dziecinnie i... - Przecież nie zrobiłem nic złego, nie rozumiem czemu jesteś taki... Ja już nie mam siły... nie mam siły... starałem się, ale... - zagryzł wargę i umilkł na chwilę, a potem znów podniósł na niego już przytomniejszy, bardziej świadomy wzrok, i te oczy, te oczy, jego oczy, jak można patrzeć w oczy komuś, kogo się kocha i go w tych oczach nie dostrzegać, i widzieć tylko obce spojrzenie, dalekie, nieznajome, może nawet niechętne. - Bez sensu... - wykrztusił, odsuwając się o krok, ale chwytając mocno, nawet boleśnie chyba jego przedramiona i patrząc w niego rozognionym wzrokiem. - Bez sensu! - prawie krzyknął, ale przełamało się to niemal w jęk. - Przecież ty nawet... Do ciebie nawet nie dociera to, co mówię! - jęknął już teraz bezradnie i osunął się nagle w dół, ale nie upadł; ramiona opadłego na kolana mężczyzny przytrzymały go tuż nad ziemią.
- Do... ciera... - wyjąkał.
Siedział tak nieruchomo, wpatrzony w niego, cichy... od tamtej chwili, gdy łagodnie ułożył go na łóżku, całując delikatnie w skroń i ocierając ostrożnie swoją łzę z pobladłego policzka. Już dawno był dzień, minęło wiele godzin, ale Avae się nie ocknął i nadal był tak samo blady. Oddychał równo, trochę chyba za słabo... Dlaczego to się znów musiało stać? Biedactwo, tak potwornie się przejął tym razem... Nie miał sił go wczoraj zostawić i... Nie wiedział wciąż, co się stało. Zdawało mu się, że ten czas był... bardzo krótki, ale... nie wiedział, czy w stanie w jakim był, w pełni zdawał sobie sprawę z upływu czasu... Ale chyba... ledwie wieczorem przyszli, a przy chłopcu siedział przez niemal całą noc, tam chyba... nie było za wiele... Tyle tylko, że tak na dobrą sprawę nie mógł być pewien, czy i to mu się nie wydawało. Teraz już raczej wszystko... było w porządku, ale przez noc... nie był pewien, kiedy to minęło, w jaki sposób... I nie był pewien czy dobrze pamiętał cokolwiek z poprzednich dni...
A to, co pamiętał... Biedny, kochany chłopiec... Jak naiwnie było wierzyć, że już nic złego się nie wydarzy... Ale tak ciężko było nie uwierzyć, skoro... Kochał go przecież. Bardzo go kochał, nigdy nie był tak szczęśliwy, jak od chwili, gdy to zrozumiał i gdy potem Avae mu przebaczył, został z nim...
Nie miał sił, by brać pod uwagę zbyt mocno kolejne nieszczęścia. A przecież one przytrafiają się i ludziom niebędącym tak skazanym na nie jak on.
Może powinien pójść po Karina? Dlaczego on wciąż się... nie ocknął... Odetchnął głębiej, przesiadając się na skraj łóżka i pochylił się nad jego twarzą, dotykając jej delikatnie. Głaskał go tak przez chwilę po policzku, aż w końcu powieki chłopca uchyliły się stopniowo i zmęczone spojrzenie jego oczu spoczęło na nim bezwolnie.
Drgnął aż od tego, bolesny był taki wyraz jego oczu, to skrajne, pasywne znużenie. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio w nich coś takiego dostrzegł... Wstał niespokojnie, nie wiedząc, jak się do niego odezwać i podszedł do okna. Powinien go... zapytać, ale... Bał się.
Długo tak stał w milczeniu, nie wiedząc nawet, co robi Avae. On też się nie odzywał. To zaczynało się robić nieznośne... Obejrzał się na niego; chłopak siedział wsparty o poduszkę, w milczeniu i może nawet jakimś zobojętnieniu przyglądając się wzorom dywanu po przeciwnej stronie pokoju. Nie chciał tu za nim spojrzeć... nie chciał go widzieć.
Przymknął oczy jeszcze na moment, ale potem podszedł, siadając cicho przy nim.
- Avae... - zaczął niepewnie, ale urwał, patrząc tylko na niego. Avae podniósł wzrok, spoglądając na niego bez większych emocji.
- O... - zdziwił się z kpiącą uprzejmością, unosząc nieco brwi. - Widzę, że raczyłeś oprzytomnieć. Całkiem w porę... - dodał szyderczo.
- Nic... ci....
- Nie zdążył - odpowiedział tępo.
- T...to dobrze.
- Tak - uśmiechnął się drwiąco. - Bardzo dobrze.
- Avae...
- Wiem, wiem... Przepraszasz. Nie chciałeś. Nie zrobiłeś tego świadomie. Żałujesz, że mnie skrzywdziłeś. Cierpisz. Ale to oczywiście nie jest twoja wina. Po prostu. Odbiło ci. Jak zwykle. Miałem okazję się przyzwyczaić - wyrecytował i zamilkł na chwilę, a potem roześmiał się z goryczą. - Prosta formułka... a jaka... szalenie... skuteczna. - Zacisnął na moment powieki. - No co? - spytał zaczepnie. - Nic nie powiesz? Żadnych wyrzutów? Żadnego "Jak możesz"? No odezwiesz się, czy nie?
- Nie chcę się przed tobą bronić... - szepnął z rezygnacją. - Nie o to mi...
- Więc co? Zamierzasz grać cierpiętnika? Pokornie poprzyjmować wszystkie moje ciosy, żeby skończyło się na tym, że to ty jesteś nieszczęśliwy i to moja wina?
- To nie jest twoja wina... - powiedział matowo.
- Dziękuję bardzo - zadrwił.
- Avae... - szepnął łagodnie, kładąc swoją dłoń na jego, ale chłopak gwałtownie ją wyszarpnął.
- Chyba mam prawo czasem nie wytrzymać! - krzyknął. - Mam dość! Dość, rozumiesz?! Przesadziłeś! Tym razem to... - urwał, oddychając ciężko. - Dlaczego... - jęknął. - Czemu akurat on? Co ja ci takiego zrobiłem?! Ze wszystkich... Ja nie mogę tego znieść! Nie dam rady, nie umiem! Nie zdołam, rozumiesz? Choćbym nie wiem jak chciał... nie zdołam! To zbyt... Ja tak długo starałem się jakoś... Ja właściwie już o tym wszystkim zapomniałem, żyłem normalnie, a on... Ty nie wiesz... Nie wiesz, kto to, nie wiesz, że on... Nie chcę, żeby to wszystko wróciło... Tak się boję... - wyszlochał, podciągając kolana i opierając o nie czoło. - Dlaczego... Dlaczego ze wszystkich możliwych rzeczy musiało się zdarzyć akurat to? On tutaj był, rozumiesz? Był tu przez wszystkie te lata, on zawsze... wciąż był gdzieś obok, jego ręce, oddech, spojrzenie... wszystkie te obleśne... - Przygryzł boleśnie wargę, na próżno starając się uspokoić. Nie umiał na niego spojrzeć, choć aż dławiło od tej jego ciszy. - Zawsze... gdzieś tuż... - wykrztusił z nowym gniewem, boleśniejszym teraz niż ten zwykły, poniżony wstręt. - Mogłem go kazać zabić, sto razy mogłem i... nie umiałem, cholerna ciamajda, może i gorsza niż Karin, pewnie nawet niż Yell... A wszyscy... - roześmiał się nerwowo. - Nie umiałem... zwyczajnie nie umiałem, choć nie mogłem już tego znieść... wytrzymać... Udawałem, że... że to mnie aż tak nie... dotyka... ale... Jak mogło nie dotykać? Przecież... to niemożliwe, po prostu... niemożliwe... To było ohydne, cały czas, cały czas... A on nic, zupełnie nic... Coraz bardziej nachalny i nachalny, i nachalny... Aż wtedy... - zachłysnął się łzami, które nagle wróciły. - Tamtej nocy... byłem sam, całkiem sam, nikogo tu nie miałem, a wtedy nawet Karin był na mnie zły i wtedy on... on... Jak ja z nim walczyłem... Nie wiem, ile to trwało, godzinę, dwie... Uciekłem mu, udało mi się, choć... dotykał mnie i nawet... Tak bolało potem, tak długo... Ale wygrałem... jakoś wygrałem, za straszną cenę, ale... uwolniłem się od niego... I tylko potem... - wyszeptał z drżeniem, mówiąc już całkiem bezmyślnie i pospiesznie. - Nie wiem, czy to dlatego, że to wtedy zdarzyło się po raz pierwszy, czy dlatego, że miałem ledwie trzynaście lat... Przez... całe życie... ja.... To przecież nie był tylko ten jeden raz.... To coś we mnie... Nie on jeden próbował mnie zgwałcić... Oni tam, w więzieniu.... i żołnierze... I nawet ty.... wtedy, w lesie... Zresztą i mój pierwszy raz niewiele się różnił od gwałtu, tyle tylko, że wtedy byłem głupi i chciałem, żeby to się stało, choć... nie tak.... Ale przecież.... tylko tamto, tylko to jedno... Ja wszystko robiłem, byle nikt się o tym nie dowiedział... nie mogłem znieść, że ktoś mógłby... pozwoliłem nawet uwierzyć Karinowi, że jestem mordercą, pozwoliłem mu się znienawidzić... wszystko... a teraz... ty... Jak ty mnie mogłeś oddać akurat jemu?!! Pozwolić... Dlaczego ty się nie odzywasz? No powiedz coś! Będziesz tak słuchał w milczeniu, aż ja już powiem wszystko i nigdy już... - umilkł przestraszony, oddychając ciężko. - Boli... boli, zrób coś... powiedz coś... cokolwiek...
- Co mam ci powiedzieć... Jeśli nawet wiele razy udowodniłem ci, że cię kocham, to chyba równie często udowadniałem, że tak nie jest - wyszeptał znużonym głosem. Avae spojrzał na niego szybko, próbując powstrzymać drżenie ust. Naprawdę był przerażony, to wszystko się... kończyło... a jeśli to się skończy to...
- Wyjdź... - powiedział chłodno, nawet nie rozumiejąc, co mówi.
- Avae... - szepnął, patrząc na niego łagodnie
- Wynoś się, zanim ja... zanim ja się zabiję.... Wynoś się... Nie wracaj tu.... Nie wracaj, chyba że... nie wiem.... Ale teraz... Wynoś się...
- Avae...
- Nissyen, czy ja cię mam błagać?!! - krzyknął histerycznie, podrywając się, ile zdołał, na łóżku i patrząc w niego pałającym wzrokiem. I chyba wiedział, że tego on już nie przetrzyma.
Na dziedzińcu było raczej pustawo, kilka dziewczyn plotkowało po drugiej stronie, chyba o nich, bo wciąż tu zerkały... Erdi pokazywał Siranowi coś na jakiejś mapie... Och, w tej sprawie to w Helmand było zamieszania... Dobrze, że już minęło, bo... Ech, szkoda słów... No a one znów chichotają.
Usiadł tu rano z bratem i Inapan, rozmawiając jeszcze o paru rzeczach wiążących się z ich wyjazdem, potem przechodził Sheat i przysiadł się na chwilę, uśmiechając się do niego trochę nieuważnie i przeglądając jeszcze umowę, jaką miał do podpisania z wellandzkim architektem, który zaproponował pomoc w przebudowie zachodniej części pałacu... Już niedługo sam też będzie musiał te wszystkie papiery podpisywać... Westchnął cicho, podciągając kolana pod brodę. Sheat spojrzał na niego przelotnie i zwichrzył mu włosy, czytając dalej.
Dziewczyny roześmiały się głośniej, o czym one właściwie rozmawiają? No chyba nie o... Wstrętne małpy.
Safira to nie jest taka okropna ani wścibska. Ennis cały czas przy niej krąży, pewnie się w końcu pobiorą... Miło by było. Podeszli oboje do Sirana, który jakoś tam za nic nie chciał zaakceptować tego, co tłumaczył mu ojciec. Biedny Erdi spojrzał zdesperowany na córkę, szukając u niej pomocy, a Safira uśmiechnęła się tak ładnie jak zawsze, pochylając się do brata i szepcząc mu coś na ucho.
W to wszystko wkroczył nagle Nissyen, przynosząc ze sobą w ten pogodny nastrój ciężkie widmo wspomnień o ostatnich dniach, wychodząc z pałacu tak nerwowo, jakby przed czymś uciekał i Karin podniósł na niego wzrok, przyglądając mu się z niepokojem. Szedł szybko i jakby niczego wokół nie dostrzegając, trochę i tak, jakby wcale nie wiedział, dokąd właściwie idzie. Coś musiało się stać... może wczoraj... On jakoś tak inaczej dzisiaj... wyglądał, choć... ten zapiekły wzrok i blada twarz, jakieś... rozedrganie... kojarzyły się z szaleńcem bardziej niż ta obojętność i chłód z poprzednich dni... W każdym razie... coś się zmieniło... A może po prostu... może po prostu to już minęło i on był taki, bo Avae... On też go przecież kochał...
Westchnął cicho, odwracając wzrok, ale zaraz potem popatrzył na twarze innych. Oni chyba nie zwrócili uwagi, może nawet nie patrzyli, w końcu po wczorajszym pewnie byli na niego co najmniej lekko cięci. Może Ardee nie, ale on o czymś szeptał z Inapan i w ogóle nic wokół nie widział.
Mimowolnie znów spojrzał na niego; mijał ich bez słowa i nawet bez spojrzenia, Karin zawahał się przez moment, czy czegoś do niego nie powiedzieć, ale właśnie wtedy z ogrodowej alejki wyszedł na plac Sol i odeszła mu ochota na miłosierne odruchy, gdy wczorajszy wieczór znów stanął mu przed oczami. W zamian za to, to Sol go dostrzegł i poszedł szybko za nim, nieco nerwowo opierając mu dłoń na ramieniu i próbując go zatrzymać.
- Dobrze, że cię widzę, wczoraj...
Nissyen zastygł na moment w bezruchu, ale niemal natychmiast odwrócił się gwałtownie, zamachnął i uderzył go pięścią w twarz; Sheat zerwał się i chwycił go za ramię, ale Nissyen obejrzał się tylko wściekły i uderzył też jego, bez trudu przewracając go na ziemię.
- Sheat! - krzyknął Karin, przypadając do bezskutecznie próbującego się unieść na łokciu mężczyzny; podniósł przerażony wzrok na Nissyena bijącego bez opamiętania daremnie osłaniającego się Sola. Ardee doskoczył do nich, mocno chwytając Nissyena w pasie.
- Uspokój się! - krzyknął z mocą. - Nissyen!
- Dlaczego... - wykrztusił bezsilnie, opadając na kolana. Ardee nie puścił go, ostro oglądając się na Inapan, która niemal natychmiast otrząsnęła się z szoku i podbiegła do Karina, pomagając mu dźwignąć mężczyznę na nogi. Sheat zresztą machnął na nich ręką, stając nieco chwiejnie.
- Chodźcie... - syknęła Inapan. - Ardee sobie lepiej sam poradzi, chodźcie...
Karin zerknął na z trudem dźwigającego się Sola, ale nic nie powiedział i poszedł z nimi. Zresztą cały dziedziniec jakoś opustoszał, wszyscy się wystraszyli albo po prostu... tak było uczciwiej... Obejrzał się jeszcze na nich.
Ardee mocno przytrzymał barki Nissyena, dopóki struchlały Sol nie zniknął wśród drzew, oglądając się nerwowo. Ale Nissyen już się nie ruszał. Odkąd krzyknął na niego, nawet nie spróbował się wyrwać, całkiem jakby go nagle opuściły wszystkie siły.
Ardee wypuścił powietrze z płuc i przeniósł się, przyklękając obok niego. Ostrożnie położył mu dłoń na ramieniu, próbując spojrzeć mu w twarz.
- Nissyen... - odezwał się niepewnie, czując, jak drgnął i zaraz potem podniósł na niego zdruzgotany wzrok. Wstał chwiejnie i cofnął się o krok z nerwowym śmiechem, wsuwając dłoń we włosy i oddychając nierówno.
- Dlaczego... - jęknął nagle, osuwając się znów na ziemię i mocno przywierając plecami do murku. - Dlaczego ja to robię? Dlaczego? Litości, przecież ja nie chciałem... - wyszeptał, nie walcząc już z natrętnymi łzami. - Nie chciałem... Nigdy bym... Dlaczego to wciąż się zdarza?!
- Nissyen... - Przymknął oczy, zbliżając się powoli. - Spokojnie... Wiem, że... Avae było ciężko i teraz ty... Ale na szczęście nic aż tak złego się nie stało.
- Nic? - uśmiechnął się blado. - Już to przedtem, to... za dużo, a wczoraj w nocy, ja... ten cholerny łajdak... - Zacisnął powieki, opierając czoło o kolana. - A ja mu pozwoliłem... pozwoliłem mu... Pozwoliłem mu zabrać Avae, pozwoliłem, żeby go... - odetchnął głęboko, odchylając głowę w tył. - Czemu już nic nie mówisz?... Nie bój się, on mu uciekł... Uciekł mu, mój biedny, dzielny chłopiec... Ale... to w niczym nie zmienia tego, co ja zrobiłem... I w dodatku... to akurat on... akurat ten typ, którego on tak się bał... Pamiętam, jak się bał - wzdrygnął się, bezskutecznie próbując wyrównać oddech. - Ten przeklęty... skurwiel... Jak on śmiał teraz... A ja?!... Dlaczego... Ardee, powiedz mi, jak ja mogłem to zrobić? Jak ja tak mogłem znów, znów! i to tak... skrzywdzić kogoś, kogo tak kocham?... Dlaczego...
- Chyba obaj wiemy, dlaczego... - szepnął, przymykając oczy.
- Tak... bo jestem wariatem - uśmiechnął się krzywo. - Powiedz mi, czemu on ma takiego cholernego pecha?
- Nissyen...
- Zresztą... i ja też. Dla mnie to koniec... Teraz... Ja bez niego już całkiem... zwariuję... do końca.
- Przestań, Avae nie zostawi cię teraz... - Pokręcił głową. - On dobrze wie, dlaczego tak się stało. Przecież rozumie to... Znasz Avae. Zresztą i jemu ty jesteś potrzebny. On ci wybaczy...
- Nie... On mi tego nie daruje, to zbyt... W jednej opętanej chwili zniszczyłem wszystko to, co udało mu się odzyskać, wszystko, co miał, co wywalczył z losem... Zawiódł się na mnie... Za bardzo. Ten cały... On zniszczył mu życie... A teraz ja... ja pozwoliłem, żeby... Teraz... nawet i Avae nie będzie miał dość sił, żeby mi znów ufać... To, co mu zrobiłem... Popchnąłem go prosto w te odmęty, z których się z takim trudem wydostał... Tak po prostu... bez wahania...
- Nissyen, uspokój się... - Usiadł obok, ciężko opierając kark o brzeg murku. - Jesteś chory. Avae o tym wie... Nie może cię winić za rzeczy, których nie robisz świadomie...
- Może... - wykrztusił. - On może. To ja nie mam prawa wymagać, żeby mnie za nie nie winił.
- Avae cię kocha - powiedział tylko, nie wiedząc już co mówić.
- Nie pocieszaj mnie - szepnął. - Straciłem go. To koniec.
Siedział tak tępo, odkąd on wyszedł, nie mając dość sił, żeby choć się poruszyć. Strach ściął w nim wszystko, a ból nie pozwalał tego zwalczyć. To wczoraj... Nie chciał myśleć o tym, co stało się wczoraj. Ale o czym miał? O tej twarzy i oczach, patrzących na niego tak, jakby...
- Mogę wejść? - Do pokoju bezszelestnie wślizgnął się Karin, patrząc na niego niepewnie.
- Karin... - uśmiechnął się blado. - Chodź... No co... Już coś wiecie, tak? Sol żąda mojego powieszenia?
Chłopiec westchnął, kręcąc przecząco głową i usiadł obok łóżka.
- Co się wczoraj stało? - spytał cicho.
- Karin... - Przymknął oczy.
- Powiedz mi, proszę.
- Sol przyszedł razem z nim - powiedział tępo. - A on mu mnie dał.
- C...co? - wykrztusił.
- Sol powiedział, że mnie "chce", a on mu pozwolił. Tyle.
- A ty? - krzyknął. - Jak to, czemu...
- Nie wiem - przerwał mu z rozpaczą. - Nie wiem. Nie miałem sił, wszystko nagle... Nie zrozumiesz... nie wiesz, co ja... co to wszystko... Nie wiem, po prostu to było chyba... za dużo... Nie miałem sił się sprzeciwiać, poszedłem z nim...
- Avae... - wyszeptał ze łzami w oczach. - Nie...
- Uciekłem... - uśmiechnął się blado. - Tam już... uciekłem, minęło... bez niego... przyszedłem tu i nie wiem... chyba zemdlałem. Rano Nissyen był już normalny.
Karin spojrzał na niego trochę zaskoczony, ale nic nie powiedział, przymykając tylko oczy i ujmując jego rękę.
- Widziałeś go? - spytał nagle Avae.
- Tak... Krzyczałeś na niego?
- Krzyczałem? - powtórzył z uśmiechem. - Ładnie ujęte... Nie bardzo. Ale zły chyba mogę być? - Spojrzał na niego niemal rozwścieczony. - O co tobie chodzi, przyszedłeś go tu bronić?
- Nie. Nie złość się na mnie... Przyszedłem do ciebie. A po nim po prostu domyśliłem się, że coś się stało. Był... taki... Avae, ja... Wiem, że to nie tylko...
- Plączesz się, Karin... - spróbował trochę zakpić, ale głos mu się załamał i uciekł wzrokiem od jego twarzy.
- Powiesz mi, o co chodzi? - zapytał łagodnie, głaszcząc go lekko po dłoni.
- To znaczy? - Spojrzał na niego już obojętnie. Karin westchnął cicho i popatrzył w bok.
- Pytam o Sola... - zaczął ostrożnie, patrząc zaraz, jak znów lękliwie pochyla się jego głowa tak, że aż czarne włosy osypały się zbytnio na twarz, okrywając ją cieniem. - Czemu aż tak cię to... - urwał, kiedy Avae podniósł na niego półprzytomny z wściekłości wzrok.
- Karin, on mnie dał obcemu facetowi! Dał! Jak ma mnie to nie obchodzić? - wykrzyczał mu w twarz. Karin przymknął powieki.
- Avae, nie krzycz na mnie... - szepnął, nie przerywając delikatnego głaskania jego dłoni. - Powiedz mi prawdę... Powiedz, ja już mam dosyć... Co się stało wtedy, kiedy Sol uciekł?
- A dlaczego upierasz się, że coś musiało się koniecznie stać? - powiedział agresywnie, patrząc na niego z gniewem, który stajał pomału od ciepłego spojrzenia morskich oczu. - Czy to może mieć jakieś... - zaczął łagodniej, ale Karin położył mu palec na ustach, uśmiechając się smutno.
- Wiem, że coś się stało... Wiem, choć boję się... - urwał na moment. - Od dawna tak myślałem, ale teraz... Nissyenowi powiedziałeś, prawda? On wiedział... Tam teraz... Dlatego przyszedłem do ciebie, choć miałem dopiero wieczorem... Avae... Avae, Nissyen był wściekły... aż nas wszystkich ścięło ze strachu, Sol po prostu coś powiedział, a on zwyczajnie się na niego rzucił, pobił go... Dopiero Ardee go odciągnął... Został z nim tam sam, Nissyen nadal jest strasznie roztrzęsiony...
- Ty jesteś roztrzęsiony... - wyszeptał bezbarwnie, patrząc na jego rozdygotane dłonie.
- Pierwszy raz w życiu... komuś nie pomogłem... To znaczy... on nie prosił, wyniósł się prawie od razu... a ja miałem w tym czasie inne zajęcie, ale...
- Jakie inne zajęcie? - spytał niespokojnie.
- A jednak się o niego trzęsiesz? - zapytał złośliwie. - Nie, jemu nic nie było... Tylko kiedy zaczął bić Sola, Sheat chciał go powstrzymać... Nissyen mu złamał szczękę. Wiesz co, gdyby nie to, że to z twojego powodu był taki wściekły, a dla mnie taka rana to nie problem, to chyba bym się przestał do niego odzywać - uśmiechnął się niewyraźnie. - Avae... Avae, ja wiem, że Sol ci coś zrobił... coś strasznego... Proszę cię, powiedz mi... powiedz mi, co się wtedy stało?
- Karin, nic...
- Avae, nie okłamuj mnie... - westchnął. - Między wami... musiało coś... Widziałem przecież, jak na niego zareagowałeś, kiedy się tu zjawił. Widziałem... Poza tym... On ci nic nie zrobił... teraz. A ja... leczyłem twoje blizny, Avae. Wiem, że wybaczyłeś Nissyenowi coś znacznie gorszego. Tamtemu człowiekowi też cię...
- Karin, wszystko się może przejeść, prawda? - spytał drwiąco.
- Tak. Powiedz mi - szepnął łagodnie.
- Po co ci to, Karin? - Przymknął oczy i zagryzł wargę, kiedy poczuł delikatny dotyk jego dłoni. - On... - zamilkł na dłuższą chwilę. - Pamiętasz go przecież... pamiętasz, jak zawsze mnie... Nigdy... nie przypuszczałem, że on by się... odważył posunąć jeszcze dalej. Ale to zrobił... spróbował. Karin, naprawdę... to się nie stało. Obroniłem się. Obroniłem się, tylko... - urwał na moment rozżalony na upartą łzę, chciał mu to powiedzieć tak spokojnie... żeby... Ale nie umiał, to naprawdę zbyt... - Karin, on... Ja nie mogę sobie z tym poradzić. Nigdy nie mogłem... Ja... bałem się wtedy tak, że myślałem, że nie przeżyję... Nie wiedziałem, że serce może tłuc się tak bardzo i przetrzymać, wtedy... tak niewiele wiedziałem... Zdawało mi się, że ja już wiele wiem, jestem dorosły... a wtedy zrozumiałem, jaki ze mnie beznadziejny, bezradny, bezbronny dzieciak... On mógł tak po prostu uderzyć, pchnąć, przytrzymać, udusić, mógł wszystko, mógł zadawać ból, zdzierać ze mnie.... - urwał, oddychając ciężko i po chwili znów zaczął mówić, coraz bardziej gorączkowo i nieprzytomnie. - A ja... ja nic nie mogłem... tylko przegrać i... b...błagać, prosić... JEGO.... płakać... Nic więcej... nic... I dopiero... żeby wygrać, walczyć, uciec, ja musiałem... musiałem... nie walczyć... pozwolić mu, milczeć, czuć jego dotyk, wilgoć... i.... Musiałem... pozwolić mu... być podnieconym, sprawić, by był... by nie myślał, nie patrzył, zapomniał.... a on drwił, a ja... on... robił coś takiego, a ja musiałem... tak... Dosięgłem noża i... ja nie umiałem go zabić, takie dziecko, dziecko, żałosne, bezbronne dziecko jak... On... zabrał mi, myślałem już, że umrę i ja... klęczałem... przed nim, zrobiłem to, zrobiłem, żeby go dotknąć, żeby pragnął, żebym mógł.... wyrwać się i... Uciekł. Bo to tchórz, taki nędzny tchórz... mógł sobie ze mną poradzić, ale miecza się bał, bo miecz... Wyniósł się... A ja... ja... Zacząłem kłamać... nauczyłem się mówić spokojnie, gdy serce pękało z bólu... Tak kłamałem, wciąż kłamałem... Znienawidziłeś mordercę, gardziłeś nim, a ja... ja wolałem to, wolałem, żebyś nawet ty myślał, że to tak było, niż... żeby ktoś wiedział... żeby ktokolwiek wiedział... I ja wszystko... To mnie zniszczyło, zmieniło, ja nigdy więcej... nie umiałem... mówić, że... że chcę... bałem się, wszystkiego się tak zawsze bałem, panicznie, panicznie, panicznie... i zawsze tak samo, z twarzą z kamienia, z oczami gdzieś zawsze trochę, troszkę w bok... Wszystko się zniszczyło... Bałem się płakać, poprosić, powiedzieć coś naprawdę... I do ciebie miałem pretensje, że... A to była moja wina, nie... Nie... Jego... Jego. Nienawidzę go. Nienawidzę, bo... ja się boję. Jak głupie, bez...radne... dziecko.... - wykrztusił z trudem, znów gryząc wargę, przez wiele chwil zimnej ciszy smakując jej ostrą krew i dopiero długo, długo potem podniósł powieki, żeby spojrzeć na siedzącego przy nim Karina, którego dotyk zelżał w lekkim drżeniu dłoni. - Karin, co tobie? - spytał tępo. Chłopiec podniósł na niego przerażony wzrok, miał zupełnie mokrą twarz.
- Przyszedłeś do mnie... - wyszeptał. - Dlaczego o tym nie mówisz? Dlaczego nie mówisz, że przyszedłeś? Chciałeś mi... powiedzieć, prawda? Wtedy chciałeś... Chciałeś, żebym ci pomógł...
- Karin... - powiedział bezradnie, przyciągając go do siebie. - Karin, to nie jest...
- Ważne? Jest. Jest najważniejsze. Zostawiłem cię samego... z czymś takim... Jak ja mogłem?
- Nie wiedziałeś...
- Gdybym chciał, to bym wiedział - powiedział ostro i zacisnął powieki, obejmując go lekko i opierając jego głowę na swoim ramieniu. - Przepraszam. Przepraszam, Avae... Jeśli to w ogóle... ma jakieś znaczenie.
- Ty głuptasie... - szepnął z trudem.
- Przepraszam...
- Daj... spokój... To... już tak dawno... - Przymknął oczy.
- Wcale nie... - Ujął jego dłoń, ściskając ją lekko i spojrzał na niego. - Wcale nie. A poza tym... teraz...
- Z tym, co się stało teraz, nie masz nic wspólnego - powiedział trochę szorstko. Karin pokręcił głową, całując go we włosy.
- Bardzo się pokłóciliście? - spytał po chwili łagodnie. Avae wzruszył ramionami, odwracając wzrok. - Jeśli się będziesz na nim teraz wyżywać, to wcale nie będzie ci lżej...
- Karin... - Popatrzył na niego poirytowany.
- Nie zrozum mnie źle... - westchnął. - Chodzi mi tylko o to... Avae... jesteś zły na niego i masz prawo, ale... To ty jesteś moim przyjacielem, nie Nissyen... ale żal mi go... Tak płakał... On przecież nie zrobił tego specjalnie, to...
- Karin, ja nie jestem pewien, czy mam siły znów znieść wszystko bez drgnięcia powiek - powiedział chłodno. - Tylko tyle. Proszę cię... przynajmniej dajcie mi czas.
- Ja się tylko boję, że to tobie będzie za ciężko... - uśmiechnął się blado.
- Miałem czas, żeby nauczyć się radzić sobie samemu.
Prawie się nie odzywali, odkąd do niego wrócił. Nissyen próbował, ale po kilku jego ostrożnych, łagodnych słowach ucinał wszystko tak ostro, że milknął i on. Straszny był ten dzień. Byłoby lżej, gdyby zrobił jak zawsze, ustąpił mu, pozwolił się sobą zająć, pozwolił mu na tę czułość, tkliwość, delikatne pocałunki, kojący dotyk... Ale tym razem nie umiał. I najgorsze... było to, że doskonale pamiętał, jak cudownie, najmilej na świecie to zawsze wszystko łagodziło, koiło najgorszy ból, największe cierpienie... Pamiętał, co może przynieść ulgę, wiedział, jak łatwo może ją dostać... I nie pozwalał sobie na to. Nie pozwalał... w gniewie, rozpaczy, czy zemście... Nieważne. Po prostu nie pozwalał.
On i tak wciąż był obok, blisko, na wyciągnięcie ręki... Wystarczyłoby na któreś pytanie odpowiedzieć zwyczajnie, na któreś ciepłe słowo choć niezdarnie spróbować się uśmiechnąć, na któreś kochające spojrzenie odpowiedzieć wzrokiem choćby tylko... zagubionym, nie zimnym. Ale nie umiał... Bawił się zadawaniem mu bólu, bawił się widokiem nowej męki w jego i tak udręczonych oczach, bawił się bez przyjemności i nawet bez zainteresowania. Był okrutny, wiedział, że jest. Wiedział, że znęca się nad jedyną osobą, która mogła mu teraz pomóc i wiedział jeszcze lepiej, z zimną jasnością, że sobie nie pomaga tym wcale. Za słaby był, zbyt przerażony, zbyt zraniony tym, co się stało, by mógł poradzić sobie z bólem, wyżywając się na winowajcy. Niewinnym... To jakaś chora ironia losu, złośliwy żart i niesmaczny kaprys, że ci, którzy ranili go najciężej, niemal zawsze byli przy tym niewinni. Jeden wręcz bardziej od drugiego. Nic nie mogło utrudnić skuteczniej uporania się z bólem bez pomocy. Bez tej jednej jedynej pomocy... Przecież teraz wcale nie był już tak beznadziejnie, zupełnie sam jak dawniej. Teraz nawet ten Karin, Karin, Karin był po jego stronie, życzliwy, rozumiejący, dobry, czuły... aż do bólu.
A i tak nie umiał sobie poradzić bez pomocy tego, kto mu ten ból tak niewinnie zadał. A chciał. Niczego bardziej nie pragnął. Nie mógł znieść myśli, że po tym, co się stało... potrzebuje pomocy od niego. Nie mógł zapomnieć jego widoku w tamtej chwili, jego głosu... Nie umiał tego przebaczyć, nie chciał, nawet, jeśli on za nic w świecie świadomie by się tak zachował. Nawet, jeśli naprawdę był tak obrzydliwie niewinny.
Obejrzał się na niego... Był już wieczór, ciemna ciemność, jedna mała lampka stojąca po jego stronie łóżka, by to on mógł wybrać, kiedy zgaśnie, on, on, on, bo Nissyen we wszystkim mu ustępował.
Patrzył w męce i niemal w nienawiści, choć z taką przeraźliwą tęsknotą na jego sylwetkę przy oknie. Ten widok, który zawsze odbierał mu wszelkie siły do gniewu-gniewania się-zła-złości. Co teraz się stało z tą miłością, która zawsze w końcu goiła każdą ranę? Gdzie ona jest? Czemu porzucała go akurat teraz, zostawiając za sobą pustkę i lęk?
Zacisnął na moment powieki i przeszedł powoli tę miękką przestrzeń dywanu, bez szczególnej chęci podnosząc z szafki grzebień.
- Przepraszam, że nie zająłem się dzisiaj niczym, jutro wracam do pracy, możesz być spokojny - powiedział sucho, przeczesując włosy i siadając na łóżku tyłem do niego. Nissyen obejrzał się i okrążył łóżko, siadając przy nim.
- Avae, nie musisz, ja... - zaczął cicho.
- Znam swoje obowiązki - uciął
- Kruszynko, tu nie chodzi o żadne obowiązki, przecież... - Delikatnie ujął jego dłonie.
- Nie jestem za stary na takie teksty? - uśmiechnął się kpiąco. Nissyen nie odpowiedział, przenosząc tylko wzrok na swoje ręce i na te niemal niewidoczne teraz, drobniejsze, smukłe, które nie próbowały się nawet wydostać ze swojego uwięzienia.
- Wciąż bez trudu mogę ukryć twoje dłonie w swoich... - szepnął łagodnie po pewnym czasie. Avae drgnął, zamykając szybko oczy i nie odzywając się więcej. Mężczyzna spojrzał na niego i objął go delikatnie, kładąc ostrożnie na łóżku. Okrył go w ciszy, siadając na chwilę przy nim i patrząc na nadal zmęczoną trochę twarz.
- Śpij, kochanie... - wyszeptał miękko, nachylając się i całując go jak najdelikatniej w skroń. Uśmiechnął się jeszcze blado i wstał, przesuwając dłonią po jego włosach i powoli, trochę zmęczonym krokiem wychodząc z pokoju.
Avae zagryzł wargę, usiłując zatrzymać napływające do oczu łzy i dłuższą chwilę leżał w milczeniu. Bał się tego... Nie umiał jeszcze tak po prostu wszystkiego znieść... sam... Tak dawno tego nie robił... Właściwie to już zapomniał, jak to jest. Teraz zawsze, prędzej czy później, miał jego i spokój w dotyku, ciszy lub szeptach... Sam to odtrącał, sam na to nie pozwalał... A on... on...
Tego uczucia też się bał, wcześniej nigdy nie pozwalał sobie na doprowadzanie go aż do takiego stanu... bez względu na wszystko inne... Nissyen aż przerażał w tym swoim... spokoju, uległym, niemal pokornym. Pozwalał mu na każde ostre słowo z tą samą czułością, z jaką kiedyś pozwalał mu na wredne żarty. Ale teraz było zupełnie inaczej, dawniej pod tą czułością i ciepłem, nigdy nie kryła się gdzieś w jego oczach rozpacz ani ten zatrważający ból. On był cierpliwy, zbyt cierpliwy, uważny, wpatrzony w niego łagodnie, z tym cieniem dawnego uśmiechu nieśmiało przyczajonego na ustach. Nawet wtedy, gdy on zirytowany właśnie tym, a może raczej własnym zagubieniem, drwił z tej potulnej ustępliwości... miłości, to przecież była miłość. Wiedział o tym... Nie zapomniał, że on go kocha, nie przestał w to wierzyć... choćby chciał, nie dałoby się, bo teraz widać ją było mocniej niż kiedykolwiek. Po prostu... nie umiał sobie z tym poradzić... zapomnieć...
Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy sam go nadal kocha.
Usiadł nerwowo na łóżku, przyciskając dłoń do boleśnie mocno walącego serca. Przerażało go to. Przerażało go to, co się z nim działo. Już kiedyś się tak czuł... i nie miał dokąd...
Zerwał się i wybiegł z pokoju, przebiegając pozostałe i gwałtownie wypadając na korytarz. Nissyen ledwie zdążył się na niego obejrzeć, kiedy przypadł do niego, kurczowo przytrzymując jego ramię i bezsilnie wtulając się w jego pierś.
- Avae, co się... - Objął go wystraszony.
- Czemu gdzieś... idziesz, przecież... Nie musisz, chodź... - szepnął bezradnie. - Ja... dlaczego, nie powiedziałem przecież, że... że nie chcę... Możesz spać ze mną, chodź...
- Dzieciaku... - uśmiechnął się wciąż z tą smutną czułością, patrząc na niego łagodnie. - Nie przejmuj się mną, głuptasku, chcę tylko, żebyś odpoczął... Nie chcę, żebyś...
- Cicho... - wykrztusił z trudem. - Po prostu... Chodź.
Westchnął i przymknął oczy, schylając się i biorąc go na ręce.
- Nie jestem obłożnie chory, nie musisz mnie nosić na rękach... - zaprotestował z niepewnością, która gdzieś po drodze zastąpiła w jego głosie początkową irytację.
- Owszem muszę, jeszcze się przeziębisz - odpowiedział, patrząc na niego z trochę swobodniejszym już uśmiechem.
- Co?
- Na bosaka przyleciałeś, kotku - Pocałował go delikatnie w czoło.
- Traktujesz mnie jak dziecko - mruknął
- No to co...
- Nic... - wyszeptał bezradnie, przymykając oczy i opierając głowę o jego bark. - Niech to minie... Proszę cię. Niech to minie...
Kręcił się po pokoju lub siedział tylko cicho, a jednak cały czas tylko w tym jednym celu. Uniknięcia lub... cóż, sprowokowania pytania. Wiedział, że on w końcu zapyta. Musiał... Tylko czemu w takim razie nadal milczał? Nie wyglądał na obrażonego ani nic takiego, na szczęście nie, ale... Milczał. Przecież musiał chyba... domyślać się, więc... Ale nie mówił nic. Może nie chciał się po prostu kłócić... Tylko, że jeśli on nie zapyta, to będzie tak krążyć bez końca, niespokojnie i z westchnieniami, które już i jemu samemu zaczynały się wydawać śmieszne.
A Sheat po prostu czytał. Spokojnie i bez większego zainteresowania jego nieopanowanymi wędrówkami po pokoju lub przesiadywaniami w kątach, skąd wbijał mu wzrok w plecy.
No przecież chyba nie udaje... To by była przesada. Tylko czemu w takim razie nie reaguje?... Może to i są pilne sprawy, ważne dokumenty i tak dalej, ale przynajmniej to nonsensowne łażenie powinno jakoś przyciągnąć jego uwagę. Może się jednak gniewa... Nie, tak się nie zachowuje, kiedy się gniewa... Nie chce rozmawiać? Nigdy nie pomijał tak drażliwych tematów... Przecież to już kilka dni... Ile to jeszcze ma trwać? Nawet jeśli na początku o tym nie pomyślał... w co jakoś mu się nie chciało wierzyć... to dziwne byłoby, gdyby aż do teraz nie przemknęło mu to przez głowę... Tego aż się nie dawało znieść.
Westchnął głośno, siadając skokiem na łóżku, spojrzał na niego ponuro i z premedytacją strącił z szafki swoją książkę, która plasnęła o puszysty dywan ze złośliwą dyskrecją, więc w zemście i desperacji chciał już posłać za nią zegar, kiedy spostrzegł, że pożądany efekt jednak został osiągnięty i mężczyzna obejrzał się na niego, obserwując teraz z zainteresowaniem jego poczynania. Karin spłonił się i cofnął rękę, uśmiechając się niewinnie.
- Czy ja cię w jakiś sposób przerażam? - Sheat odezwał się ostrożnie.
- Czemu? - zapytał niepewnie.
- Wybrałeś sobie dość dziwny sposób na ściągnięcie mojej uwagi... - zawiesił z rozbawieniem głos. - Mogłeś po prostu zawołać...
- Wiesz co... - mruknął urażony, odwracając się z nadąsaną miną.
- Ja z tobą kiedyś nie wytrzymam... - Przymknął oczy, podchodząc i siadając przy nim.
- O...bejdzie się... - powiedział z urazą, nie protestując jednak przeciwko przygarniającemu ruchowi ramienia i lekkiemu pocałunkowi w policzek.
- Martwisz się czymś, Karin?
- Nie. - Wzruszył ramionami.
- Chcesz wiedzieć, czy jestem zły, tak? - uśmiechnął się, przyglądając się sufitowi.
- Akurat - burknął, odsuwając się trochę, ale zerkając na niego kątem oka.
- Wiedziałeś, co się dzieje z Nissyenem, prawda? - spytał spokojnie. Karin zaczerwienił się i pochylił głowę, unikając jego oczu. - Wiedziałeś...
- Sheat, ja tylko... - szepnął niepewnie.
- Nie sądzisz, że powinieneś był mi o tym powiedzieć?
- Ale... Avae mnie prosił, żebym...
- Karin... - Uniósł mu delikatnie twarz, patrząc na niego poważnie. - Odpowiadam za Helmand, za ludzi, którzy tu mieszkają, za gości... za bezpieczeństwo. Nie wolno ci ukrywać przede mną takich rzeczy. Nie interesuje mnie, co ma na ten temat do powiedzenia Avae. Nie można narażać na niebezpieczeństwo wszystkich, tylko dlatego, że twój Avae chce chronić swojego kochanka.
- Avae powiedział, że to nie jest nic groźnego - powiedział z lekką pretensją.
- Nic? No rzeczywiście... Sola mało nie zmiótł z powierzchni ziemi.
- Zasłużył na więcej - mruknął chłopiec, podciągając kolana pod brodę. - I bardzo dobrze, że... - Przygryzł wargę. - To nie była wina choroby, Sol zasłużył, a on nikomu innemu nic... - urwał, zerkając na niego niepewnie.
- Yhm... - uśmiechnął się pod nosem. - Czego ja się dowiaduję... Dla najważniejszej osoby w moim życiu jestem nikim.
- Oj, Sheat...
- Karin, to, że na mnie trafiło, to akurat dobrze, bo nie będzie problemów, ale wolałbym nie wiedzieć, co tego rodzaju cios mógłby zrobić komuś innemu, dziecku albo...
- Przecież nie uderzyłby dziecka... - wykrztusił.
- Nie wiem, Karin. Wiem za to, że jest...
- Ale jemu już wtedy nic nie było! - przerwał mu gwałtownie. - Ardee powiedział mi, że jemu nic nie było, on wtedy już był tylko wściekły, bo Sol... Sol... zrobił kiedyś coś złego Avae i tylko dlatego to... Avae mu powiedział właśnie wtedy i to za to go uderzył!
- A... - urwał i przygarnął do siebie chłopca. - Karin, kochanie niemożliwe, ja nie jestem zły na ciebie, tylko...
- Och, Sheat, ja wiem... - westchnął. - Ale przecież... jak niedługo już będę pełnoletni, to przecież część decyzji w Helmand będę musiał podejmować już sam, prawda? Uznałem... że wystarczy, że ja wiem. Gdybym dostrzegł coś niepokojącego... to znaczy coś, co groziłoby w czymś bezpieczeństwu, to na pewno bym ci powiedział... Uznałem, że mogę zaufać słowom Avae, w końcu on zna go lepiej od nas i widział już tego rodzaju napady choroby. No i zresztą miał przecież rację, kiedy to trwało, Nissyen nic nie zrobił... A to rano, to już było świadomie, tylko... tylko nie wiem, czemu i ciebie... Może Sol rozwścieczył go za bardzo, a ty go chciałeś przecież powstrzymać... W zwykłej wściekłości też się trudno kontrolować, przecież każdemu i tobie też... Sheat... No rozumiesz?
- Yhm... - mruknął.
- Przepraszam, że ci nie powiedziałem, ale uznałem, że nie ma takiej potrzeby.
- Nie, kochanie... - roześmiał się. - Uznałeś, że mnie, w przeciwieństwie do Avae, nie możesz zaufać.
- Sheat... - wyszeptał, patrząc na niego ze łzami w oczach.
- Dzieciaku, żartuję... - Pocałował go delikatnie. - Choć niewątpliwie uznałeś, że ja twoich argumentów nie uznam, więc lepiej, żebym nie wiedział.
- A nie? - westchnął.
- Nie wiem... - Wzruszył ramionami i pocałował go znów. - No niech ci będzie... Zrobiłeś, jak trzeba. Dość temu i chodź tu do mnie...
- Sheat... ty nie akceptujesz Nissyena jako wodza, prawda? - powiedział poważnie.
- Argento miało prawo wybrać, kogo sobie życzyło - mruknął. - I nikt poza nimi przywództwa odebrać mu nie może, przecież wiesz.
- Ale tobie się to nie podoba? - spytał cicho.
- Ja się ich decyzji nie sprzeciwiam, ale niech sobie trzymają swego przywódcę na swoim terenie, nie moim. Nie chcę tu mieć kolejnych kłopotów.
- No to pomóż Nissyenowi, im szybciej sobie poradzi, tym szybciej wrócą do domu - odpowiedział spokojnie.
- Jesteś niesamowity - roześmiał się, całując go. - I strasznie dobry i kochany, wiesz?
- Wiem, wiem... - westchnął, przytulając się i zamykając oczy. - Ja po prostu nie lubię, kiedy kogoś nie lubisz.
- Dziecinko, nie w tym rzecz, po prostu martwię się o to, żeby nic się nie stało. Nie rób ze mnie bezwzględnego okrutnika. - Zdmuchnął mu włosy z czoła.
- Nie robię... - wymruczał. - Kocham cię... Chcę troszkę sobie pomyśleć, wiesz? Już cichutko...
- Cichutko... - roześmiał się i przytulił go mocniej, nie odzywając się więcej.
Karin westchnął lekko, ujmując jego dłoń. Martwił się... może i to, że nie umiał żyć bez zmartwień, to była prawda. Z ukochanym układało mu się cudownie, rodzina brata też była szczęśliwa i nawet się miała powiększyć, więc zaczął się martwić nimi. No ale jak miał się nie martwić? Jeszcze niedawno i oni też byli szczęśliwi, a Avae taki od tego kochany, jakby nigdy wcześniej nie stało się nic z tych okropnych rzeczy. Po prostu było mu przykro, że to wszystko się zniszczyło...
Ciężko było patrzeć wtedy na cierpienie Avae, zwłaszcza, że tak dobrze wiedział, jak bardzo on go kocha. Ale prawda była przecież i taka, że Nissyen też bardzo kochał Avae i teraz... teraz to na niego ciężko było patrzeć.
Avae nie był w stanie mu tego zapomnieć; rozumiał to, w każdym razie o tyle, o ile mógł rozumieć, bo coś takiego nigdy go nie spotkało... Ale to o czym mu powiedział, to... rozumiał, jakim potworem był w jego życiu ten... i nikt by przecież nie mógł mieć do niego pretensji o to, że nie może sobie teraz z tym wszystkim poradzić, zapomnieć mu, że pozwolił... Nissyen zresztą też nie miał, nie o to w tym wszystkim chodziło...
Ale jemu było po prostu przykro, że znów wszystko idzie nie tak... Jakoś lżej było, kiedy wiedział, że Avae jest szczęśliwy... Nie musiał przynajmniej żałować, że w tamtych dniach tak po prostu pozwolił go zabrać. Byli wtedy wrogami, prawda, ale... nie od zawsze... I w końcu Avae tamtej nocy powiedział mu prawdę... może próbował...
A teraz wszystko znów było nie tak. Avae wcale nie był szczęśliwy, nie pozwalając mu się zbliżyć i niszcząc swoją miłość, nawet jeśli udawał, że wszystko jest w porządku i zachowywał się tak beztrosko... że aż żal było na to patrzeć, skoro czuło się, ile w tym jadu.
Nie wierzył, że Avae przestał go kochać, wtedy w jego oczach nie byłoby tego zakrytego zapiekłym chłodem i drwiną bólu, on był taki właśnie dlatego, że wciąż kochał, choć przez to, co się stało, za wszelką cenę chciał o tym zapomnieć, przestać i nigdy więcej... nigdy więcej nie być tak bezradnym z powodu obojętności, okrucieństwa czy zwykłej odległości kogoś, kogo kochał. Ale czemu on nie rozumiał, że przez to nie znęca się jedynie nad nim, że ta obojętna mściwość co najmniej tak samo katuje i jego samego?
On teraz nie był tym nieznośnym, kochanym i czasem najmilszym i najdelikatniejszym Avae, jakim był dawno, dawno temu i jakim był, zjawiając się tu znów, zakochany i szczęśliwy... On teraz... choć był tak miły dla niego, dla większości ludzi, choć uśmiechał się tym uśmiechem, który tak dobrze udawał beztroskę i szczęście... teraz bardziej przypominał... choć mówił sobie nie, nie, nie i starał się o tym nie myśleć... on bardziej przypominał tamtego cynicznego wroga, który zamienił mu życie w piekło.
Popołudniu miał być ten cały wielki wyjazd i wszyscy biegali jak nieprzytomni. Prawie cały dzień pomagał zdenerwowanej niemal w histerię Inapan w pakowaniu, znosząc przelotne tajfuny w rodzaju wizyt Ranon histeryzującej na temat jakiejś sukienki, paczuszki, wstążki, czy innego drobiazgu lub też przemykania się Ardee, który - mówiąc o czymś nieprzytomnie i nic nie widząc - szóstym zmysłem wychwytywał jakoś po drodze żonę, w czymś, co pozorowało uspokajanie, całował jej czoło, po czym gnał dalej w osłonie kotłowaniny myśli i sterty papierków.
W zwałach paczek, kufrów i pudełek kręciła się gdzieś i Zilla, wprowadzając dalszą dezorganizację, ale czasem też przydając się do wskazania jakiejś rzeczy, gdyż poruszała się w tym gąszczu z wprawą doświadczonego przewodnika.
- Jak wy to wszystko wywieziecie... - wymruczał z dezaprobatą oraz głosem przytłumionym stosami rzeczy, w które właśnie się zanurzył w trakcie swych wytrwałych poszukiwań. - Sześć powozów nie starczy... A do tego tyle ludzi, matko... Ciekawe, czy Ardee tęskni do kawalerskich czasów...
- Nie denerwuj mnie... - rzuciła znad swojej sterty. - To mi potrzebne... Jak następnym razem będę w Wellandzie, zaopatrzę się w osobne wyposażenie, nie trzeba tak będzie wszystkiego wozić...
- Tak... - westchnął. - I gdzie te czasy, kiedy na przykład z ubrań wystarczały ci cztery bluzki, dwie spódnice i spodnie.
- Siedź cicho. Dobrze wiesz, jakie mam teraz obowiązki...
- Yhm... A to ci do czego? Ja mam mizerne doświadczenie w damsko-męskich kwestiach łóżkowych, ale to mi wygląda na...
- Zamknij się, zboczeńcu. - Zaczerwieniła się, wyrywając mu pudełko i zamykając je z trzaskiem. - To wcale nie jest to.
- Czyli co? - uśmiechnął się promiennie.
- Głupek - burknęła. - Wyobraźnia cię za bardzo ponosi, wiesz? A tak w ogóle, to ja ci kazałam pozbierać tamte ubrania, a nie szperać mi po rzeczach już spakowanych.
- Szukałem pustego pudełka... - wymruczał, oganiając się niemrawo od ciosów miotełką do kurzu.
- Tam siom puśtie pudiełka! - pisnęła Zilla, wynurzając się spod stołu. - Cio źnialaźłeś, cio mówicie?
- Nic, kotku, Avae boli głowa... - powiedziała z uśmiechem. - Marsz po pudełka, zanim ci wleję... - wywarczała przez zęby.
- Tak, pani... - Skłonił się tak nisko, że dotknął włosami dywanu. - Daruj, wielka bejlerino, słudze niegodnemu... Mimo wszystko jesteś mi powinowatą, do czegoś to zobowiązuje...
- Nie gadaj tyle, daj te pudełka... - westchnęła. - Ja mam urwanie głowy, a ten się wygłupia...
- Hej, nikt mi nie każe ci w ogóle pomagać, to zdaje się nie wchodzi w zakres moich obowiązków. Doceń dobrą wolę. - Pokazał jej język, zanurzając się pod stół.
- Doceniam, doceniam... - mruknęła. - Avae...
- No?
- Czy ty... nie powinieneś właściwie pomagać dziś Nissyenowi?
- Zaniosłem mu już obiad. Po naczynia mogę pójść i za godzinę. - Wzruszył ramionami, siadając z jednym pudełkiem przed stosem rękawiczek, szali i chust, a drugie podając jej.
- W ogóle cię u was nie ma... - szepnęła. - Cały czas...
- Inapan, zostaw ten temat, w porządku? - powiedział oschle, układając pierwszą warstwę. Westchnęła tylko, patrząc na niego chmurnie i w milczeniu zaczęła składać serwety, równo i aż zbyt starannie. Cisza powoli zaczynała się robić męcząca, choć mąciło ją niejasnego pochodzenia szuranie, które prawdopodobnie miało jakiś związek z buszowaniem Zilli gdzieś w głębi bałaganu.
- Zanudzę się tu... - odezwał się nagle, zerkając na nią z podstępną mieszanką uśmiechu przymilnego i uśmiechu przekornego, której rzadko kto, a już na pewno nie dziewczyny, był w stanie się oprzeć. - Nawet Karina wywozisz, żeby cię... Po co tobie tam ci wszyscy ludzie? Chyba nie będziesz ich trzymać aż do narodzin potomka? Helmand spadnie zaludnienie...
- Oj, przestań... - mruknęła. - Wcale nas aż tyle nie jedzie... Mama z tatą chcą się upewnić, że wszystko jest dobrze, Safira i Ranon to moje przyjaciółki i chcą mnie odwiedzić, a że Sheat musiał i tak jechać na spotkanie z wielce leniwym Devreziną, Karin też się naparł przy tej wielce dogodnej sposobności odwiedzić stronny rodzinne... przy okazji pokazując je małemu podopiecznemu. I to by było na tyle. Wielka afera.
- W połączeniu ze szlachetnym margrabią wyjdzie z tego niezła procesja - roześmiał się, dokręcając na wszelki wypadek flakonik perfum i kładąc go delikatnie na pierwszej warstwie. - Wszyscy się będą za wami oglądać - dodał złośliwie, zaczynając układać w pudełku następną warstwę starannie poskładanych chust.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś okropny?
- W rzadkich chwilach nastawienia samokrytycznego, owszem. - Przechylił lekko głowę.
- Śtuku puku! - pisnęła Zilla, ni stąd ni zowąd wynurzając się z najmniej spodziewanego miejsca i biegnąc do drzwi. - Cio tak cisio? - krzyknęła, bezskutecznie podskakując do klamki. - Moźna, moźna! - krzyknęła donośniej, pędem wracając do pokoju i wskakując na kolana mamy.
- Twoja córeczka jest genialnym odźwiernym... - powiedział wesoło. - Te trzeba trochę przewietrzyć... - Powąchał ostrożnie chusteczki i wstał, podchodząc do okna. - Nawet ich chyba nie wyjmowałaś... I ty twierdzisz, że nie zrobiła się z ciebie rozrzutna arystokratka... - Zachichotał, skokiem siadając na parapecie i umocowując chusteczki na ozdobnych prętach za oknem.
- Potwór... - mruknęła i podniosła wzrok na wchodzącego bez pośpiechu mężczyznę, zaraz rzucając szybkie spojrzenie na wychylonego mocno na zewnątrz Avae. - Do Avae? - spytała cicho, dostrzegając kątem oka lekkie zesztywnienie ciała chłopaka.
- Nie chcę wam przeszkadzać...
- To po cio psichodzi? - niezbyt dyskretnym szeptem sapnęła do mamy Zilla, wywołując na jej twarzy klasyczny przykład zdenerwowanego rumieńca i zakłopotany uśmiech.
- Takie dziecko... - wymamrotała niemrawo.
- Wie, co mówi... - dobiegł od okna nieco kpiący głos Avae. Wobec takiego przejawu terroru Inapan machnęła ręką na wszystkie swe nakreślone pośpiesznie ogólne zarysy w miarę bezbolesnego przebrnięcia przez nieuchronnie muszącą nastąpić wymianę zdań, którą w ich wypadku trudno było ostatnio nazywać rozmową. Toteż zrezygnowanym ruchem stawiając córeczkę na ziemi, zabrała się do segregowania płaszczy, okazując z nieznacznie tylko poirytowaną ostentacją brak dalszego zainteresowania potencjalnym zajściem... które stopniowo robiło się coraz bardziej potencjalne wobec przeciągającej się ciszy, jakiej najwyraźniej nikt nie uważał za stosowne przerwać.
Dopiero Zilla - po rozwikłaniu zagadki, jaką natychmiast po ponownym znalezieniu się na podłodze stała się pewna czerwona nitka, poprzez radosne odkrycie, że "sial sie pśuie!", o czym uszczęśliwionym szeptem poinformowała z miejsca zaalarmowaną mamę - uznała, że przeciągająca się w pokoju cisza jest zjawiskiem wysoce niepożądanym i zakładając rączki za plecami, z groźną miną stanęła przed Nissyenem zapatrzonym w parapet i tylko i wyłącznie parapet okna, na którym siedział Avae. Ponieważ jednak stwierdziła, że pozostaje niezauważona, fuknęła gniewnie i tupnęła nogą.
- Kuciaj! - rozkazała apodyktycznie, marszcząc gniewnie delikatne brewki. - Jeśteś zia duzi!
- Przepraszam... - szepnął z trudem, odwracając spojrzenie ku niej i kucając z posłusznym uśmiechem.
- Musie ś tobom poroźmawiać. Powaźnie. A nie mówiś! - Tupnęła znów.
- Myślałem, że nadal się do mnie nie odzywasz - powiedział tonem usprawiedliwienia
- Odźiwam... Beńdiem jeiała - wyjaśniła stanowczo.
- Zilla wie, że nie jest dobrze rozstawać się w gniewie - ogólnie westchnęła Inapan, nie przejmując się nagłym przebłyskiem nieco niezdarnej niepewności w obu przeciwnych stronach pokoju.
- Mamuś cisio, ja musiem powiedzieć jemu! - zdenerwowała się dziewczynka. - Posiuchaj! Ja beńdiem jeiała, wieś? Wieś. Avae ziośtanie ś tobom. - Spojrzała na niego uważnie.
- Chyba można tak powiedzieć... - Przelotnie musnął spojrzeniem nieruchomą i obojętną sylwetkę w oknie, prędko wracając wzrokiem do dziewczynki.
- On jeśt mój... Ale jeśteś trosie ciaikiem ciaikiem... I siobie myślem... nie daś jemu źrobić kśiwdy, cio?
- Nie dam. - Przymknął na moment oczy.
- To dobzie... No to... mozieś go tsimać, aś nie wróciem - przystała wspaniałomyślnie i zawahała się na moment. - Tulać teś - dodała przychylnie po namyśle.
- Mam taką nadzieję - uśmiechnął się blado i wstał, przesuwając dłonią po jej włosach. - Możesz... przyjść za jakąś godzinę? - spytał cicho, nie patrząc na chłopaka. - Chciałbym...
- Przyjdę - przerwał mu beznamiętnie.
- Jeśli... - zawahał się, spoglądając na niego z niepewnością. - Jeśli chcesz, to ja mogę trochę...
- Pamiętam, gdzie pracuję - uciął, poruszając się niecierpliwie i marszcząc nieco brwi. Nissyen nie odpowiedział mu już, wychodząc po prostu. Inapan westchnęła, melancholijnie przyglądając się nieporuszonemu uparcie profilowi Avae. Wkrótce odtajał jednak trochę pod wpływem małej rączki, która szarpnęła chłopaka za nogawkę.
- Avae, pociekaś aś wróciem?
- Pewnie - uśmiechnął się.
- No, to dobzie. - Kiwnęła główką. - Jak cieś, to aś wróciem, mozieś być trośke teś jego, ziebyś nie był siam. Nie jeśt tiaki źły... - powiedziała pocieszająco i znikła wśród pudełek.
- Wiem, że nie jest... Co z tego... - wyszeptał w przestrzeń za okno.
- Naprawdę nic? - cicho zapytała Inapan.
- Nie dla mnie. Nie teraz. - Wzruszył ramionami.
- Avae... wybacz mu już...
- Czy ja się wtrącam między ciebie a Ardee? - spytał chłodno.
- Nie. Ale Karin się wtrącił, jeszcze zanim się pobraliśmy - powiedziała w zamyśleniu. - Cieszę się, że to zrobił.
- Inapan, ja nic na to nie poradzę. - Spojrzał na nią podenerwowany. - Czasem coś jest, a czasem czegoś nie ma. Takie jest życie. Trudno. - Poprawił się nerwowo na parapecie. - Odpuść sobie - dodał ciszej.
- Odpuściłabym sobie, gdybyś przynajmniej ty był przez to szczęśliwy. Ale obaj jesteście nieszczęśliwi aż do bólu. Więc to nie ma sensu...
- Nie mówię, że to ma sens. Po prostu tak jest. Po prostu się stało... - wyszeptał. - I nie wiem... czy cokolwiek może to odwrócić... Zwyczajnie nie wiem.
Do pokoju wsunął się cicho, niezadowolony, zirytowany i gdyby tylko miał prawo, byłby nawet urażony. Był niewolnikiem, jego własnością, właściwie jego rzeczą - która powinna być użyteczna. Nie miał prawa. Kiedy on go wzywał, jego obowiązkiem było przyjść. Ale ponieważ to wszystko już się stało, mógłby nie zachowywać się jak pan. Mógłby nie wymagać od niego niczego, poza tym, co sam bez słowa robił...
Zdawał sobie sprawę z tego, że myśli bzdury. Wiedział, że on wcale nie zachowuje się jak jego właściciel - i że to właśnie to mu przeszkadza. Irytowała go właśnie jego czułość, delikatność, ostrożność, wszystkie te przejawy troski i nieśmiałość, z jaką prosił go o najdrobniejszą rzecz.
Szukał go kilka godzin temu, nie znalazł i nic. Wiedział, że nie dostanie jednego złego słowa, jednego zirytowanego spojrzenia, nawet przez ulotną chwilę. Na pewno nie. On nawet nie miałby teraz odwagi zdenerwować się tym, że go nie może znaleźć, choćby był mu potrzebny jak nigdy wcześniej, choćby za nic nie mógł poradzić sobie sam. I to właśnie, tylko to, wyprowadzało go z równowagi. Ta jego cholerna... rozpaczliwie spotulniała... miłość.
- Szukałeś mnie - stwierdził, patrząc w dywan obok stolika, przy którym stał... taki wysoki, silny i jak nigdy wcześniej niemal dziecięco bezradny. Odbierał mu wszystko. Najdrobniejszą rzecz.
- Tak, rano, ale już skończyłem. - Obejrzał się, uśmiechając ciepło i podchodząc do niego. - Chciałem tylko, żebyś pomógł mi znaleźć kilka rzeczy, w katalogu dokumentów jest koszmarny bałagan, ale...
- Nie powiedzieli mi, przepraszam - przerwał mu, wzruszając ramionami.
- Nic się nie dzieje, kochanie. Poradziłem sobie przecież... - szepnął łagodnie, delikatnie dotykając dłonią jego policzka.
- Zabierz rękę - powiedział chłodno, odtrącając ją od swojej twarzy i odsuwając się z irytacją.
- Nie złość się... - Przymknął oczy.
- Jeśli nie jestem ci już potrzebny, to pójdę pomóc Altei, do twojego obiadu mam jeszcze czas - zawiesił na krótki moment głos, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju, szybko ruszając korytarzem.
On coraz częściej zwyczajnie mu nie odpowiadał i dobrze wiedział, dlaczego tak jest. On nie był na niego zły za to okropne traktowanie, nie, to nie o to chodziło, dobrze to wiedział...
On zwyczajnie coraz częściej nie miał dość sił, by odpowiedzieć. Po prostu tyle... Po prostu za bardzo go ranił, za mocno i od zbyt wielu dni.
Wiedział, że postępuje okrutnie. Nie dostrzegał go, ignorował, a musząc rozmawiać, był zimny i jak najodleglejszy, znęcał się nawet samymi słowami, odtrącał każdy dotyk, patrzył bez emocji na bezradne, tak niezdarnie skrywane łzy, raz słuchał nawet bezmyślnie już po prostu bezsilnego płaczu tłumionego przez poduszkę... i w nocy... nerwowego rzucania się po łóżku, niespokojnych kroków, jęków w chwilach ulotnego snu, całej tej męczarni wystraszonego chłopca, jakim się stawał zostawiony samemu sobie wśród swoich demonów i zjaw przeszłości.
Wcale mu nie pomógł. W każdym razie nie na tyle, żeby on był w stanie poradzić sobie sam i to tak traktowany dniami. Nie miał nic, co mogłoby być pomocą i jakimś oparciem. Może i nauczył go spokoju i szczęścia, ale za szybko ich go pozbawił i teraz było z nim nawet gorzej niż dawniej.
A pewnego dnia on może znów stać się milczącym i niereagującym dzieckiem, a wtedy...
Nie był lekarzem, a już na pewno nie chciał być lekarstwem. Tylko lekarstwem. Miał dość, jak wiele bólu można przyjąć bez skargi? Sam niemal przez to wszystko oszalał. Też miał uczucia, a on się z nimi nie liczył. Za dużo, za dużo cierpienia już było, za dużo łez, poniżenia, oszalałej rozpaczy... Nie umiał mu już darować... i nawet nie chciał.
Właściwie nawet nie interesował się zbytnio jego sprawami, tym wszystkim, co się teraz działo, choć i tak przecież musiał wiedzieć, chcąc nie chcąc był w świat Helmand wmieszany, a więc i świadomy choćby tylko tych wszystkich rozmów, które nawet przy nim nie milkły - przeciwnie, jako wiedzącego coś więcej usiłowano go w nie wciągać.
Plotka o chorobie Nissyena, która dawniej krążyła niejasno i płochliwie teraz nabrała pewności siebie i dość spontanicznie przerodziła się w fakt publicznie znany... i nawet dość akceptowany. Tylko przytomność umysłu i spryt Karina, o jakie nigdy by go nie podejrzewał - zwłaszcza w takim stopniu - sprawiły, że wieść rozeszła się po Helmand w takiej formie, iż całe zjawisko uznano po prostu za niegroźną, łagodną i rzadko dochodzącą do głosu przypadłość, żaden powód do trwogi, unikania i tym podobnych rzeczy, które mogłyby coś utrudniać. Nie wiedział, czy jest za to Karinowi wdzięczny. Nie był pewien, czy w ogóle go to obchodzi. Cóż... pewne było, że Argento nie powinno pozostawać w rękach takiego człowieka jak Garen, więc... dobrze się stało, że dało się uniknąć rzucania Nissyenowi pod nogi kłód nie do pokonania. Z jego... uczuciami nic wspólnego to nie miało. Argento to Argento, ich sprawy wciąż były aktualne. Karin zrobił, co trzeba, a Nissyen prędzej czy później sobie poradzi...
Sam miał teraz trochę własnych spraw na głowie, od ich wyjazdu musiał swoje życie tutaj poukładać całkiem na nowo... Martwił się tym, jak to będzie, kiedy wszystkie lubiące go osoby nagle wyjadą, zostawiając go na pastwę osób wrogich, w najlepszym razie obojętnych. Ale szybko się zorientował, że wcale nie jest tak źle. Zresztą powoli zaczynało być z tym lepiej już przed ich wyjazdem, a teraz to wcale się nie zatrzymało. Widać Karin miał rację - przyzwyczajali się.
Zajrzał ostrożnie do kuchni przywitany tylko nieuważnym, przelotnym spojrzeniem i wziął się do swoich zajęć bez jakichkolwiek zgrzytów.
Naprawdę było z każdym dniem lepiej, wszyscy traktowali go coraz... zwyczajniej, normalniej, jakby stanowił już zwykły element tutejszego życia, nie drzazgę, która w nim zawadza. Większość odnosiła się do niego raczej obojętnie, ale to i tak było przecież lepsze niż dawna wrogość. Nawet jego stałym prześladowcom znudziło się dokuczanie mu, skoro zawsze w końcu to oni wychodzili na tym nie za dobrze, a on nie okazywał szczególnego przejęcia.
Z pozostałymi... jakoś się dogadywał. Zwłaszcza z tymi, którym przydawała się od czasu do czasu jakaś pomoc. Trochę go wyzyskiwano, ale nie przeszkadzało mu to, zwłaszcza że później głupio już było każdemu być dla niego niemiłym. W kuchni był teraz stałym pomocnikiem, ze trzy razy mył podłogi za Inę, ścierał kurze za Anyte, pomagał z praniem Seli, pracował w ogrodzie za dziesiątki osób, podobnie zresztą w sadzie, na polach, czy jeszcze częściej przy koniach... a nawet Ranon któregoś dnia poprosiła go o zastępstwo, gdy chciała się zaszyć ze swoim Ailu. Nie wspominając już o tym, kto dźwigał jej bagaże przy tym całym "wyjeżdżaniu".
W ogóle od czasu wyjazdu Safiry, Ranon i Althi Helmand zaczęło kuleć na tyle, że powoli stawał się nieco niezbędny, choćby z uwagi na lepszą wydajność od kilku innych osób razem wziętych. Doszło już nawet do tego, że miał i pewne przywileje, jak to, że mógł całkiem bezkarnie siedzieć na stole zamiast przy nim, o ile tylko zajmował się przy tym czymś użytecznym. Nawet dziś sobie na to pozwolił; usiadł bez głębszej refleksji na największym stole, obwarowując się wokół koszem z jabłkami, miską na przebrane i miską na łupy i odpadki, a choć wkrótce się zorientował, że dziś może to być ryzykowane, nic niepokojącego nie zaszło, mimo że zdążył już obrać chyba z pięćdziesiąt jabłek. Naprawdę wyrobił sobie szalenie uprzywilejowaną pozycję; nie doszło do najmniejszego spięcia, pomimo braku szczególnie sprzyjających warunków, bo Altea wyraźnie była w kiepskim nastroju - kręciła się przy garnkach i cały czas mruczała pod nosem na tematy nieco ją chyba irytujące.
- Ale dziś jesteś zła... - Pokręcił w końcu głową. Rzuciła mu ponure spojrzenie, schylając się do wiadra i nerwowymi ruchami obierając ziemniaki.
- Erdi powiózł mi dziecko nie wiadomo po co do samego Selendi, Lahr tak się przejął tym zastępczym wodzowaniem, że w domu go nie uświadczysz... - powiedziała mrukliwie. - A córka z przyjaciółką siedzą u wielkiej pani bejleriny i kwilą o dzidziusiu. A mnie zostawiły... jędze... Mnie to nikt się nie pytał, czy bym nie chciała pojechać, popatrzeć... Na świat smarkulę wyciągałam.
- A chciałabyś? - uśmiechnął się.
- A mam to czas? - burknęła. - Zawsze wszystko na mojej głowie.
- Hm... A gdybym...
- Co? - Spojrzała na niego kątem oka.
- A gdybym tak ja się tym zajął przez ten czas?
- Ty? - Wyprostowała się zdziwiona.
- No... chyba nic... takiego by się nie stało, gdybym cię na chwilę zastąpił... - powiedział z wahaniem. - Nikt się by chyba nie sprzeciwiał, przecież to tylko praca... Co złego w tym, że...
- Daj spokój, nie poradziłbyś sobie... - Pokręciła głową. - Gdyby to było takie proste, zleciałabym to którejś smarkuli i dawno pojechała. Cała kuchnia na tyle ludzi i jeszcze do tego nadzorowanie służby...
- Altea! - roześmiał się. - W Argento zajmowałem się dokładnie tym samym, a tamten pałac jest jakieś dziesięć razy większy! Mniej chętnych do jedzenia, fakt, ale tam na mojej głowie były też ogrody, sady i w ogóle reszta przyległości. A cały tutejszy ogród zajmuje tyle co tamtejsze rosarium. - Przechylił głowę, przyglądając się jej przekornie. - Z mojej strony to żaden problem... o ile powiesz dziewczynom, żeby na ten czas zgodziły się mnie troszeczkę posłuchać w twoim zastępstwie. Odbiją sobie potem, nie wątpię... - Machnął z westchnieniem nogami.
- I na pewno byś sobie poradził? - zamyśliła się. - Chciałabym choć zobaczyć jak to tam...
- Ale, Altea, jedź... Nie martw się, wszystkim się zajmę. Możesz spokojnie jechać - powiedział z uśmiechem.
- Czy ja wiem...
- A nad czym tu się zastanawiać? - Wzruszył ramionami. - Naprawdę żadnych przeciwwskazań nie ma.
- Karinka jest jeszcze maleńka, nie mogę jej na tak długo odstawić od piersi - zawahała się.
- Zabierz ją ze sobą, Lahr przecież na pewno wam wyda powóz, no coś ty...
- Żebym ja się powozem woziła, widzieliście go... - nastroszyła się zgorszona.
- No przecież to normalne z małym dzieckiem... - Przewrócił oczami. - Używanie dogodniejszych środków lokomocji nie świadczy jeszcze o przesiąknięciu zgnilizną moralną arystokracji. - Mrugnął lekko. - Zresztą... do bejleriny jedziesz, tak nie wypominając - roześmiał się.
- Jeszcze nie powiedziałam, że gdzieś jadę - sprostowała z urazą.
- Oj, Altea, nie bądź taka... Zrobisz im niespodziankę, będzie fajnie - powiedział zdecydowanie. - A jak tu zostaniesz, będziesz chodzić zła jak osa, kto to wytrzyma? - Pokręcił z niedowierzaniem głową. - Nie ma szans.
- Uch, ty... - Zamachnęła się na niego chochlą i prychnęła z irytacją na widok promiennego uśmiechu, jakim została poczęstowana w zamian. - Może i pojadę... - wymruczała po chwili, pochylając się nad garnkiem z zupą. - Nigdy nic nie wiadomo.
Właściwie sam nie wiedział, czemu nadal się tym wszystkim zajmuje. Oczywiście zdawał sobie sprawę, z tego, że robi to, co trzeba, to, co powinien, to, w czego celu w ogóle tu przyjechał. Rozumiał, że musi to robić, żeby ocalić powierzoną prowincję. Pamiętał, że Argento jest dla niego czymś ważnym i że zależy mu na tym jego ocaleniu. Myślał nawet czasem, że Avae też chciałby, żeby mu się to udało.
Ale mimo to nie wiedział. Nie wiedział, bo robił wszystko otępiale, bez zwracania uwagi na to, co właściwie robi, bez emocji, bez zainteresowania, może nawet nie zawsze do końca zdając sobie sprawę z tego, czym się akurat zajmuje... Po prostu robił to mechanicznie, jak obojętna maszyna.
Niewiele zresztą było teraz takich rzeczy, które mogłyby sprawić, że wyrwałby się temu zobojętnieniu, przygnębionemu czekaniu nie wiadomo na co. Wstawał siłą przyzwyczajenia i pracował, czytał, rozmawiał, bez najmniejszego zainteresowania, bez niecierpliwości, bez niczego. Było pusto i nawet nie wiedział, do kogo czuć o to żal. Wiedział, co zrobił, ale wiedział też, że wcale tego nie chciał. Tamten bydlak w ogóle się nie liczył. Avae...
Za Avae po prostu tęsknił. Tęsknił, widząc go każdego dnia. Tęsknił za nim, mając go o krok. Tak rozpaczliwie, że chwilami nie rozumiał, jak w ogóle może być w stanie znosić to tak długo. Tak długo... Przecież nie minęło wiele dni. A jednak wydawały się rozciągać w jedno zimne, przerażające, odbierające siły do przetrwania pasmo stopionych do niepoznaki chwil, zupełnie jak w tamto popołudnie, gdy...
Zacisnął powieki i powoli ukrył twarz w dłoniach. Nigdy nie umiał sobie dobrze radzić z własnym bólem. Ale dawniej przynajmniej był w stanie nie afiszować się tak z nim całemu światu. Teraz nawet nie umiał go już kryć.
Za bardzo się przyzwyczaił, że przy Avae ból szybko mija, zbyt łatwo oduczył się znosić mękę. Dawniej nie umiał nad tym panować jedynie nocą, jedynie, kiedy znikał świat i był sam z opadającą go chmarą obrazów, zapachów, dźwięków, wszystkiego, co rejestrował przez lata, zbyt długo tego nie rozumiejąc... i wszystkiego tego, co zdarzyło się, kiedy już rozumiał, a to wiązało się z najgorszym z poniżeń, z najbardziej mrożącym z bólów.
Mając przy sobie Avae, niemal o wszystkim zapomniał, niemal poczuł się normalny. Ale kiedy go stracił, aż zbyt szybko pojął, że to nie on stał się na tyle silny, by to wszystko znosić i by o tym zwyczajnie nie pamiętać, żyjąc dalej... że to po prostu obecność tego chłopca odgoniła wszystko, ucząc go szczęścia, zwykłego życia, przywiązania, trwałości... miłości. Teraz wszystko wróciło, wzmocnione jeszcze nowym bólem, tą odepchniętą, niepotrzebną nikomu miłością, której nauczono go bez celu. Avae go nie chciał i zachowywał się tak, jakby nawet go już nie potrzebował.
Chciał tego kiedyś... Nawet nie wiedział, że jest takim hipokrytą. Powtarzał sobie, że lepiej by było, gdyby on przestał go kochać, gdyby umiał żyć bez niego, a kiedy tak się stało, nie umiał tego znieść. Na dobrą sprawę powinien teraz zrealizować swój stary plan, oddać go komuś, pozwolić mu wreszcie odejść. A nie umiał... zwyczajnie nie starczało mu na to sił, nawet na to, choć przecież życie, jakie pędził teraz, wcale nie było lepsze...
Choć nie, jednak było... Dobrze wiedział, że było... Przynajmniej wiedział, że jest obok, widział go, słyszał jego głos, czuł jego zapach. I pragnął tego, nie umiał z tego zrezygnować, choć to też... raniło...
Avae zmienił się teraz tak bardzo, że gdyby nie podpowiadało mu to ślepe uczucie, nawet chyba nie zdołałby go poznać. Był taki jak zawsze, piękny jak zawsze, niezwykły jak zawsze, ale... zupełnie inny. Złudny, martwo zimny, nienaturalny. Jak zamrożony kwiat. A oczy... oczy o innym wyrazie mogą zmienić nie do poznania. Był zupełnie inny. Zupełnie. Mówił do niego, zimno, czasem drwiąco, niemal nigdy na niego nie patrząc... Traktował go z lodowatym chłodem, rezerwą niechętnego sługi, okrutną obojętnością obcego człowieka. Nie pozwalał na żadne czulsze słowo, milszy gest, nie pozwalał na normalną rozmowę, nie pozwalał się dotknąć, nawet sypiał w drugim pokoju i noce znów zamieniły mu się w okrutną, natrętną bezsenność.
Sam nie wiedział, czy kocha jeszcze prawdziwego Avae, czy tylko wspomnienie o nim. Przecież to w tamtym nieznośnym, ale stworzonym do kochania chłopaku mimo wszelkich klątw zdołał się zakochać. To tamte uśmiechy i czułość tak dobrze pamiętał... Czy to możliwe, by tak samo kochał tę zimną, obojętną osobę, którą właściwie tylko teraz mijał?
Nie, to wszystko głupie myśli rodzące się z tego dziwnego, znieruchomiałego w rezygnacji przerażenia. Avae cierpiał, był nieszczęśliwy... Nie mógł go przecież przestać kochać za to... Ani za to, że nie był w stanie darować mu jego podłości, tej okrutnie, bezsensownie wyrządzonej krzywdy. On i tak za wiele już wytrzymał i zbyt wiele wybaczył. To, że tym razem nie chciał tego robić, nie było niczym niezwykłym, nie miał nawet prawa czuć o to żalu.
Chyba naprawdę powinien odejść... ale za bardzo się tego bał. Kochał tego chłopca, który spał w drugim pokoju, kochał go, kiedy zjawiał się przelotnie, nawet kiedy ranił. Nie umiał sobie wyobrazić życia bez jego obecności, nawet takiej... I jeszcze bardziej przerażała go myśl o tym, że mógłby naprawdę zostawić go samemu sobie. Nie wiedziałby, co się z nim dzieje, czy nic mu nie grozi, czy nie cierpi... Więcej razy go skrzywdził, niż ochronił, a jednak bał się go opuścić, jakby natychmiast po tym miała Avae spotkać rzecz najgorsza z możliwych, której z daleka nie mógłby zapobiec.
Może lepiej było w ten sposób. Był blisko, ale razem nie byli... Tak nie mógł skrzywdzić Avae, jednocześnie mogąc nad nim czuwać, a już ta myśl, że jest w stanie nie pozwolić, by wyrządzono mu tu jakąś krzywdę, przynosiła ulgę. Avae był skazany na dożywotnie niewolnictwo i bez opieki był wystawiony na najokrutniejsze rzeczy. Jedynym miejscem, gdzie jego bezpieczeństwa mógłby być pewien, było Argento, a Avae cierpiałby, żyjąc tam, gdy tuż obok rządził się Garen. Najpierw musiał pozbyć się jego... a potem... potem zobaczymy.
Jeszcze był w stanie jakoś to... znieść... Bolało, ale... to nie było najważniejsze. Skoro tak musiało być, to trudno, choć... Tęsknota za tym, co dawniej, nie pozwalała się pozbywać nadziei... nawet bez podstaw do niej, odtrącanie tych złudnych myśli, było zbyt bolesne...
Pamiętał, jak zdawało mu się, że Avae już mu przebaczył. Nie przebaczył mu. Po prostu cierpiał. Ale wtedy... nie wiedział o tym. I kiedy w końcu chłopiec przy nim zasnął, w jego ramionach, przytulony, cichy... Płakał. Płakał, starając się nie moczyć tych rozsypanych na jego barku czarnych włosów, pamiętając, by go nie zbudzić, nienawidząc się jak nigdy dotąd.
A kiedy rano Avae otworzył oczy, te dziwne, chłodne, zobojętniałe oczy... kiedy odsunął się i postawił na dywanie drobne, smukłe stopy, które tak bardzo go zawsze zachwycały... kiedy milczał i przyniósł mu śniadanie, i milczał... Poczuł ulgę. Ulgę i potworny ból. On mu nie wybaczył.
Nie przyszedł więcej do ich sypialni, spał osobno, w mniejszym pokoju, chłodno odmówił nawet zamiany, jak chłodno odmawiał wszelkich ustępstw, najdrobniejszych uprzejmości, czegokolwiek, czym próbował mu nieśmiało jakoś pomóc. Avae nie chciał jego życzliwości, chciał spokoju. Chciał jak najmniej widzieć go na oczy.
I tej przysłudze nie odmawiał, przyjął to dobrowolne odsunięcie się jak należne, jedyne chciane i oczekiwane wynagrodzenie za sumienne wykonywanie obowiązków najzwyklejszego służącego. Nie mógł być już bardziej okrutny... Chwilami nie był w stanie uwierzyć, że jemu nie sprawia to bólu... Zasłużył sobie na takie traktowanie, ale Avae nie miał w sobie dość bezwzględności, żeby ranić tak kogoś bez żalu. Nawet, jeśli sam tego nie rozumiał i nie wiedział, co przynosi mu cierpienie... Chłód i nieustanne odpychanie ulgi mu przynieść nie mogły, nie komuś, kto tak bardzo potrzebował ciepła i kochania. Więc nie mógł się poddawać... Musiał powtarzać te raniące próby dawania choć odrobiny uczucia czy troski, mając nadzieję, że kiedyś przyjmie je choć na chwilę, choćby po to, żeby przez moment czuć się lepiej.
Wiedział, że on wrócił już jakiś czas temu i był w swoim pokoju, choć nie przyszedł, by mu o tym powiedzieć, a dawniej robił to zawsze, z uśmiechem, zarzucaniem ramion na szyję, przekorną miną i bez przejmowania się jakimś tam przeszkadzaniem w pracy. Kochał to przeszkadzanie niemal tak, jak jego samego. I za tym tęsknił. Boleśnie i cicho, jak za tysiącem innych gestów, jak za samym jego widokiem.
Zajrzał do niego po cichu, przyglądając mu się w milczeniu. Siedział na posłanym łóżku z przymkniętymi oczami i plecami opartymi o ścianę. Biedactwo, wyglądał na takiego zmęczonego... Czemu on właściwie zgodził się wziąć na siebie tyle dodatkowych obowiązków? Choć wiedział przecież czemu... Tak łatwiej mógł spędzać więcej czasu z dala od niego, po ich wyjeździe miał nowy pretekst. I to bolało, choć tak po prostu musiało być... nie było z czym walczyć. Avae wolał żyć tak... a Avae miał prawo woleć wszystko.
Lepiej było pozwolić mu odpocząć i chciał się już wycofać, ale chłopak wyczuł chyba jego obecność i podniósł powieki, spoglądając na niego w czymś na kształt rezygnacji.
- Mam coś zrobić? - spytał cicho.
- Nie, nic... - uśmiechnął się blado z przeczącym gestem dłoni. - Chciałem tylko... - urwał, bo co właściwie miałby powiedzieć... że chciał na niego popatrzeć? Zobaczyć go choć przez chwilę? Tylko by go tym zirytował. A to przecież była cała prawda, niczego innego nie mógłby teraz od niego chcieć. - Sam nie wiem, nic mi nie idzie...
Avae nie odpowiedział i nawet się nie spodziewał, że mógłby to zrobić, a jednak nie wyszedł jak powinien, oparł się o framugę drzwi i po prostu na niego patrzył. Niczego bardziej nie pragnął niż być w stanie mu teraz pomóc. Sprawić, by nie był przynajmniej taki blady, zmizerniały, apatyczny... żeby uśmiechał się jak kiedyś, żeby był szczęśliwy. Ale jak miał to zrobić, skoro on nie zniósłby pomocy od niego, a takiej, jakiej potrzebował, nikt inny nie mógł mu dać?
- Więc może jednak mam coś zrobić? - Avae odezwał się w końcu spokojnie.
- Nie, nie przejmuj się... Po prostu źle mi się współpracuje z nową władzą i tyle... - spróbował to powiedzieć żartobliwie, ale nie wyszło mu za dobrze i z trudem powstrzymał westchnienie, nie chcąc go rozdrażnić.
- Czemu? - usłyszał i przez chwilę nie wiedział co odpowiedzieć, wahając się w przyczynach tego nagłego pytania. Czy on po prostu chciał już tę najwyraźniej nieuniknioną rozmowę jak najszybciej odrobić i mieć to z głowy? Jeśli tak, to powinien wyjść i choćby bolało, zwyczajnie nie dręczyć go więcej, ale nie był tego pewien i bał się go zranić odejściem, jeśli chodziło mu o coś innego.
- Denerwuje mnie Lahr w roli wodza, zachowuje się, jakby zjadł wszystkie rozumy - powiedział tonem, w którym było coś z przeprosin, ale na znużonej twarzy, która nie chciała nawet odwrócić się ku niemu, posłać choćby jednego spojrzenia, nie odbiło się to niczym.
- Co się stało? - spytał bez zainteresowania, ale to i tak było o wiele więcej, niż dawał mu przez ostatnie dni, więc odważył się spojrzeć na niego z uśmiechem zabarwionym czymś na kształt ulgi, nadziei, może nawet naiwnego szczęścia, bardzo naiwnego, bo przecież mimo wszystko wiedział, że to nic nie znaczy. A jednak podszedł do niego w pochopnej, skwapliwej chęci, by rozmawiać z nim jak dawniej, usiąść obok i chyba jeszcze nie mieć jednak śmiałości na nic więcej, na dotyk, na to, by jak kiedyś oprzeć głowę na jego kolanach i mówić już bez zdenerwowania, w uldze, jaką przynosiła kojąca pieszczota jego dłoni we włosach i ciepłe brzmienie uspokajającego głosu. Podszedł powoli, cicho, bez słowa, teraz nie miał odwagi zbliżać się inaczej, ale usiadł jednak obok, opierając się wprawdzie o ścianę, lecz ośmielając się patrzeć z tak bliska na delikatny zarys jego twarzy.
- W ogóle jest taki... oględnie mówiąc nieuczynny. A dziś to już potraktował mnie jak kompletnego intruza. Był ktoś z Norden i chciałem porozmawiać, żeby wiedzieć, co się dzieje, ale Lahr odesłał go z powrotem, zanim zdążyłem i jeszcze wypalił do mnie, że to nie moja sprawa.
- Może nie twoja - powiedział obojętnie.
- Avae... - szepnął bezradnie, bo teraz już nawet nie zdołałby wymyślić choćby jednego gestu, czy pojedynczego słowa, za łatwo się zbliżył, zbyt łudzące było to jego piękno, które w pamięci przynosiło tak inne uczucia. Avae spojrzał na niego i milczeli tak obaj, patrząc na siebie i myśląc to samo w zupełnie innych słowach.