Lux in tenebris 5
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 04 2011 12:52:06
Spemque metumque inter dubii
W Helmand było już bardzo chłodno, tu klimat był o wiele surowszy niż w Argento. Liście na drzewach jeszcze się trzymały, ale zrobiło się już dość buro. Ten przedzimowy okres zawsze wyglądał tu dość nieprzyjemnie, ale teraz zrobił na nim szczególnie ponure wrażenie, może to była kwestia jego nastawienia. Nie przyjeżdżał tu z radością, wiedział, czego może się spodziewać...
Przybyli cicho jak duchy, nikt nie zjawił się na ich drodze, choć ktoś ich musiał dostrzec. Sam był im nienawistny, a przy nim pewnie czuli się nieswojo, nikt nie miał ochoty ich powitać, a przeszkodzić nikt nie miał prawa, choć z pewnością przynajmniej jego samego nie chciano tu oglądać...
Nissi niczym się nie przejmował, właściwie na ten ich dziwny wjazd w milczenie i pustkę wcale nie zwrócił uwagi, zamyślony i trochę nieobecny. Zaprowadził go do jednego z dawnych gościnnych pokoi, nie wyjaśniając nic nawet, ale był w stanie się domyślić, że teraz traktowano je jak naturalną noclegownię dla przyjezdnych, a on jako przywódca mógł mieć jakiś wyznaczony na stałe. No cóż, miejsce nie było najgorsze, jeden z jaśniejszych i przestronniejszych apartamentów, dawniej trzymany dla Caury Lin Tevere.
Rozpakowali się, a on już zaraz chciał iść tam do nich, przedtem jeszcze tylko przeglądając kilka rzeczy. Spojrzał na jego lekko schylającą się do światła sylwetkę, robiło się już ciemno. Uśmiechnął się mimowolnie, jakie to śmieszne, nikt nie rozumiał, jak łatwo jest go kochać...
- Nissi... - zamruczał mu do ucha, przytulając się do jego pleców.
- Co, maluchu? - spytał nieuważnie, ze zmarszczonymi brwiami pośpiesznie przeglądając dokument.
- Mogę zostać w pokoju?
- Pewnie, odpocznij.
- Ale czy mogę zostać tak w ogóle... Aż nie wyjedziemy...
- Co? Chcesz tu siedzieć cały czas? - obejrzał się na niego zdziwiony.
- Nie chcę się na nikogo... natykać... - westchnął i spojrzał na niego prosząco. - Mogę?
- Avae, możesz robić, co tylko chcesz, ale...
- Chociaż na razie...
- Dobrze, kotku, nie będę cię męczyć. Zrobisz, jak będziesz wolał - pocałował go delikatnie w czubek nosa. - Wiesz co, poczekaj na mnie. Postaram się szybko wrócić. Daj łapkę - włożył mu kartki do ręki, przeczesał jeszcze z uśmiechem jego włosy i machnąwszy mu przyjaźnie ręką, wyszedł z pokoju.
Chłopiec westchnął i dokończył powoli sprzątanie, nawet czysto było, jak na tak rzadko używany pokój. Ciekawe, kto tu teraz nadzoruje służbę... Kichać nie było czym, ale z przyzwyczajenia i trochę, żeby zabić czas, przetarł wszystko starannie. Te chwile w Helmand, kiedy nie będzie miał przy sobie jego, nie będą bardzo przyjemne... Trudno. Ciężej by mu było, gdyby musiał ten cały czas spędzić z dala od niego. Za często ostatnio coś im przeszkadzało, a było mu bez niego tak ciężko...
Umył dłonie, z rozbawieniem myśląc o tym, jak bardzo się odzwyczaił od takich prymitywnych łazienek. Ciekawe, czy Caurze przeszkadzały, w Tevere były lepsze, choć na pewno nie aż tak "wyuzdanie luksusowe" jak w Argento... Nie tak dawno stał zdetonowany w tamtej przestronnej łazience, nerwowo wypróbowując wszystkie kurki, przyciski i przełączniki po kolei i podskakując jak oparzony po każdym oblaniu wodą. Uśmiechnął się pod nosem i poszedł do sypialni, kładąc się na nieodkrytym łóżku i przymykając oczy. W kilka chwil potem z przelotnego snu zbudził go delikatny pocałunek w policzek.
- Już? - spojrzał na niego zdziwiony, mrugając jeszcze niezbyt przytomnie powiekami.
- Na razie... - poprawił mu lekko włosy, układając się koło niego wygodniej. - Nic teraz nie załatwię, jest straszne zamieszanie. Pamiętasz tę małą, czarną chmurkę po drodze? Zrobiła się w niej niezła nawałnica, w Norden był jakiś pożar i mają pełno rannych... Przysłali po Karina, wyjechali tuż przed naszym przyjazdem. Dziwne, że nie minął nas wysłaniec, myślałem, że to najkrótsza droga... - westchnął, przygarniając go do siebie.
- Wiadomo coś więcej?
- Właśnie nie, dlatego taki harmider. Ci, co pojechali z chłopakiem, powinni niedługo wrócić, wtedy będzie coś wiadomo.
- Nie martw się, na pewno wszystko będzie dobrze. Karin sobie poradzi - przymknął oczy, opierając głowę o jego bark.
- Mam nadzieję... Powiedziałem, żeby tu przysłali, kiedy pierwsi wrócą, dowiemy się, co się dokładnie stało. Sheat coś tam przebąkiwał, że nie ma tylu wolnych ludzi i żebym sam się pofatygował, ale ja mu to wybiłem z głowy, nie mam ochoty cię zostawiać i ha, co? Skapitulował chłopiec, ze mną się nie zadziera.
- Jasne... - zamruczał z rozbawieniem. - Zaraz, momencik, powiedziałeś mu, że nie przyjdziesz, bo nie masz ochoty mnie zostawiać?
- Nie no, wszystkiego nie musi wiedzieć, powiedziałem, że nie przyjdę i już. I jeszcze dodałem parę rzeczy... Niech wie. Ha.
- Ha - potaknął z powagą, ale nie wytrzymał długo i parsknął śmiechem. - Jesteś niesamowity... Cieszę się mimo tego wszystkiego, że zdecydowałem się z tobą pojechać.
- Źle się tu czujesz? - troskliwie pogłaskał go po policzku.
- Kiepsko... - przyznał niechętnie. - Ale właściwie mogło być gorzej. Wytrzymam...
Od rana siedział sam w pokoju, ale wciąż nie miał ochoty wychodzić. Snuł się, myślał, posprzątał, trochę czytał... Nieswojo się tu czuł, przeszłość nieprzyjemnie do niego wracała. Starał się o tym nie myśleć, ale wychodziło mu to raczej średnio... Lepiej by się czuł przy nim, ale on przyjechał tu, żeby pozałatwiać te wszystkie sprawy, a nie po to, żeby go niańczyć. I tak robił wszystko, żeby mu było jak najlżej; nawet śniadanie sam dla nich przyniósł, chociaż miał tyle pracy. Miał trochę wyrzutów sumienia, że tylko mu wszystko utrudnia, ale z drugiej strony przyjemnie było czuć, jak ktoś tak bardzo się o niego troszczy.
Ale teraz już od wielu godzin był sam i humor znacznie mu się pogorszył. Oni chyba wiedzieli, że tu przyjechał, na pewno ktoś go zauważył. Pewnie muszą to jego zjawienie się tutaj uważać za niezłą bezczelność... Albo może myślą, że to "wariat" go zmusza, żeby jeszcze się trochę poznęcać, dokładając jeszcze strach przed nimi do tych wszystkich tortur, jakie zapewne musi znosić na co dzień... Ciekawe swoją drogą, jak oni zareagują na te jego propozycje, przy tych plotkach, jakie o nim krążą... To przecież nie pasowało do niego. Dlaczego krwiożerczy szaleniec miałby się troszczyć o to, by nie znęcano się nad jego wrogami? To bez sensu. Ale kto wie, może właśnie dlatego uda mu się ich przekonać...
Uśmiechnął się i pochylił nad łóżkiem, poprawiając narzutę. Chciałby, żeby mu się udało... choćby już tylko ze względu na niego, żeby w końcu przestał się o to wszystko obwiniać. To w końcu była jego wina, że w ogóle zaczął, on go o to oskarżył... w gniewie i bezmyślnie, ale on naprawdę się tym przejął. Może po prostu dlatego, że mu na nim zależało...
- Avae... - usłyszał za sobą niepewny głos i odwrócił się błyskawicznie.
- K... Karin. - pobladł, siadając na łóżku. Opanował się i spojrzał na niego spokojnie. - O co chodzi?
- Ja chciałem... - urwał zaczerwieniony i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Bo widzisz... Ashi... brat Seriki... - dodał szybko.
- Znam go przecież, Karin - szepnął.
- Tak, wiem, tylko... - westchnął cicho. - On chce odwiedzić siostrę, bo... bo była ranna, przejął się i... i w ogóle... Może zabralibyście go ze sobą... jak będziecie wracać?
- Mnie pytasz? - uśmiechnął się.
- No... bo... kiedy wracacie? - wbił wzrok w podłogę, nerwowo gniotąc palce.
- Zależy jak pójdzie. - przyjrzał się tym jego stremowanym dłoniom. Czemu on się tak denerwuje? No tak, rozmowa z nim z pewnością nie sprawiała mu wielkiej przyjemności... Przeniósł wzrok na tę jego dziecinną buziuchnę. Urósł, ale nadal... tak strasznie przypominał dziecko...
- Ja myślę, że to, co... Nissyen proponuje, jest słuszne. Nie powinno być problemów - zerknął na niego nieśmiało
- No to szybciej odetchniesz z ulgą - przymknął oczy, przechylając się lekko w tył i opierając na łokciach.
- Czemu tak mówisz? - wyszeptał.
- A co, nie chcesz się mnie jak najprędzej pozbyć? - uniósł odrobinę powieki, przyglądając mu się z rozbawieniem. - Nie musisz starać się być grzeczny, nie jestem sadystą... No... już nie, jeśli tak wolisz.
Usta Karina zadrżały i szybko pochylił głowę.
- Masz do mnie żal? - spytał cicho.
- Ja, do ciebie? - prawie się roześmiał. - Co ty pleciesz? O co?
- Bo... - urwał, patrząc w kąt pokoju i milcząc dłuższą chwilę. Avae patrzył tak na niego, a potem uśmiechnął się lekko.
- Karin... Opowiesz mi, co słychać?
- Co? - spojrzał na niego zdziwiony.
- No właśnie ja się pytam co. Ponad pół roku tu nie byłem, Argento zbyt plotkarskie nie jest... Nic nie wiem, o tym, co się tu działo. Opowiesz mi? - przechylił głowę. Twarz Karina rozjaśniła się aż z ulgi. Dobry, mały szkrab... Nie lubi konfliktów. Ale to zabawne, żeby nawet z nim miał ochotę się pogodzić i "wejść w przyjazne stosunki"... chociaż... teraz przecież już mu nie zagrażał, Karin miał wszystko, o czym zawsze marzył... był szczęśliwy... z jego dobrym sercem rzeczywiście nie miał już powodów, żeby go nienawidzić. Pewnie nie znosił tego uczucia...
- Och, wiesz... - roześmiał się wyraźnie rozluźniony i po kilku pośpiesznych krokach przysiadł obok niego. - Ja mam mnóstwo zajęć, bo muszę się opiekować Ashi, a poza tym we wszystkim pomagam, no i muszę wciąż leczyć i tu, i w sąsiednich prowincjach, bo dopiero w Yan jest najbliższy drugi Uzdrowiciel, och, żebyś ty wiedział, jak tu jest mnóstwo zajęć, no wszędzie, ja wiem, ale tu to jeszcze ciągle coś się dzieje, wszyscy przyjeżdżają ze wszystkich prowincji, mnóstwo... Jej, nawet jak mieszkałem z rodzicami w Cascavel, to tylu nie widywałem!
- Ale tam przyjeżdżają posłowie z zagranicy... Mówiłeś dawniej, że...
- Uch, no coś ty! - obruszył się lekko. - Przecież Ardee ze wszystkimi ważniejszymi osobami przyjeżdża tutaj, a poza tym o tak o, to też i tu przyjeżdżają, cały czas, no oj, nie rób takiej miny, naprawdę! Och, no przecież to normalne, prawda?
- Prawda - szepnął, przechylając lekko głowę.
- Ach! Tak! - poderwał się nagle Karin, zaraz siadając z powrotem. - Bo ja całkiem zapomniałem! Nigdy nie zgadniesz, kto tu był! Miesiąc temu, przez tydzień!
- Kto? - roześmiał się.
- Sol! Sol, pamiętasz Sola? Ten taki trochę...
- Pamiętam Karin - powiedział tępo, odwracając od niego stwardniały wzrok, ale zaraz spojrzał na niego zdziwiony, kiedy chłopiec ujął jego ręce, patrząc na niego ze smutkiem.
- Ja przepraszam, Avae... Naprawdę... uwierzyłem wtedy, że ty... naprawdę go zabiłeś... Ja... nie powinienem był... Przepraszam.
- Myślisz, że to ma jakieś znaczenie przy tych wszystkich innych rzeczach? - spytał ze słabym uśmiechem.
- Myślę, że ma... - powiedział poważnie. - Avae... ja tu byłem wcześniej... byłem z tobą... I... Avae, czemu ty im powiedziałeś, że...
- Karin, dziecko, o niczym nie masz pojęcia - ścisnął lekko jego dłoń. - Nie mówmy o tym, ty sobie coś... ubzdurałeś. Nie chcesz się na mnie gniewać - w porządku. Ale... nie rób sobie jakichś... Powiedz jeszcze, co u was, tak miło się ciebie słucha... Zostaw tamto.
- N..no dobrze... - powiedział niepewnie. - Ja...
- Dobrze się tu czujesz? - uśmiechnął się do niego. - Wszyscy są dla ciebie mili?
- Och, bardzo! - rozjaśnił się znów. - Strasznie jestem szczęśliwy, ogromnie! I tak miło jest, nie sądziłem, że tu może być tak miło! Dawniej zawsze myślałem, że w domu, w Cascavel... że tylko tam umiałbym być szczęśliwy... a teraz... Och, teraz tu też jestem!
- To chyba dobrze? - przyglądał się z uśmiechem jego rozemocjonowanej buzi i słuchał tej roztrzepanej paplaniny z prawdziwą przyjemnością. Ostatnim razem widział go takim przed czterema laty. Ochy, achy i uchy, to był niegdyś jego znak szczególny, dopiero przy nim tak przygasł... Dobrze mu zrobiło pozbycie się go. A teraz, jakby to wszystko wtedy się wcale nie zdarzyło, najwyraźniej cieszył się, że go widzi i może porozmawiać. Zabawny, kochany dzieciak... Zgrzytnęło mu trochę to... o tym typie, ale... To nieważne. Dobrze, że teraz go tu nie ma...
- Och, no tak, ale... wiesz, brata to mi nadal brakuje... Wprawdzie Ardee i Inapan często przyjeżdżają, choć też mają w swoim domu sporo zajęć...
- Zaraz, wróć - potrząsnął głową. - Inapan jest żoną twojego brata? Od kiedy?
- Och, już prawie dwa miesiące! - powiedział gorączkowo. - Bo wiesz, okazało się, że on jest ojcem Zilli i potem...
- Moomeent - wykonał hamujący jego rozpęd ruch dłońmi. - Zilli? A czy przypadkiem Zilla to nie...
- Tak, ale... - popatrzył mu w oczy niemal rozpaczliwie. - Ale... ale widzisz... Ardee wcale wtedy nie chciał... on... i on ją bardzo kocha, zawsze kochał, a wtedy to... On bardzo przez to cierpiał, żałował... On naprawdę ją kocha... - umilkł i przygryzł wargę. - Ja wiem, że ty nie rozumiesz... - spojrzał w bok.
- Nie, Karin - pokręcił głową z uśmiechem - Ja rozumiem. I to pewnie dwa razy lepiej niż ty - zaśmiał się cicho.
- Jak to? - popatrzył na niego szeroko rozwartymi oczami.
- To... jest akurat takie coś... czego jednym nigdy nie można wybaczyć... Ale innym... - uśmiechnął się lekko - Innym można.... I to nawet bez aż takiego trudu - przymknął powieki. - Choć nie tak dawno sam też nie zdawałem sobie z tego sprawy...
- Avae... - szepnął nagle spoważniały Karin. - Powiedz mi... Powiedz mi... jak ci jest w Argento? Jak tam jest?
- W Argento jest... - przymknął oczy. - Pięknie, cudownie... To najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem w życiu... I wszyscy są tam bardzo mili, weseli... na początku wydawało mi się dziwne to, z jakim wariackim zacięciem oddawali się tym wszystkim swoim ukochanym zajęciom, ale teraz tak się do tego przyzwyczaiłem, że dziwne wydaje mi się, że inni tego nie robią - roześmiał się. - Zrobiłem się przy nich już prawie taki mądry jak ty. Jeszcze parę lat i pewnie cię nawet prześcignę. Nie będziesz się już mógł nabijać z niedouczonego kuzyna - zmrużył powieki.
- Przecież nigdy się z ciebie nie nabijałem...
- Nie no, czasami ci się zdarzało - uśmiechnął się, podnosząc wzrok do sufitu. - Chociaż nawet twoje docinki nie umieją być niemiłe.
- Ale Avae... jak ty tam sobie radzisz? Co... co on ci każe robić?
- Hm, Nissi? - zastanowił się. - Zasadniczo to nic. Na początku prawie wszystko było na mojej głowie, ale jak tylko się poskarżyłem, nadodawał mi tyle pomocy, że chwilami już nie wiem, co z nimi robić. Teraz to pewnie pozwoliłby mi nawet permanentnie odpoczywać, gdybym tylko poprosił, ale ja lubię mu pomagać. No i to jest przyjemnie tak rządzić wszystkim - zachichotał. - Nawet jako panicz nie miałem takich możliwości. I sam też lubię coś robić, to naprawdę jest przyjemne. On mówi, że ja się upieram, że wszystko wiem i robię lepiej, całkiem bezzasadnie, ale tak tylko marudzi - zmarszczył nos. - Założę się, że beze mnie tak dobrze by sobie nie radzili...
- A jaki... jaki on jest?
- Kochany - uśmiechnął się. - A reszty się nie da opisać.
- Ale... mówią...
- Bzdury mówią - zmarszczył brwi. - Nie trzeba wierzyć w plotki.
- Ja wiem, tylko... Przecież on naprawdę... jest chory, to nie są plotki... Nasz tata go widział kilka razy jeszcze dawno temu i... i atak też. Ardee mi powiedział...
- Ardee?
- Ja... pytałem go, bo... myślałem, że może coś będzie wiedział, on często podróżował do Wellandu i sądziłem, że przez Argento, a... Ja... martwiłem się o ciebie... - szepnął.
- O mnie? - uśmiechnął się blado. - Karin... dziecko, ty...
- Pozwoliłem, żeby zabrał cię ktoś, o kim... słyszałem takie rzeczy... Byłem na ciebie zły, ale... ale przecież dawniej się przyjaźniliśmy... i tylko potem... to się tak... Ty...
- Zatrułem ci życie, tak? - westchnął. - Nie bój się, mały. Zmieniłem się. Chyba przy nim najbardziej... zrozumiałem, na czym naprawdę polega... - zawahał się na chwilę. - Na czym polega... życie... Nie zrobiłbym ci już żadnej krzywdy, tobie ani nikomu i mogę cię tylko przeprosić za to, co dawniej, choć wiem, że to o wiele za mało... i nie mam do ciebie żalu, że pozwoliłeś mu na zabranie mnie, bo coś czuję, że z niejasnych przyczyn cię to gnębi - zażartował. - Jestem szczęśliwy - wstał, wychodząc na środek pokoju i odwrócił się w jego stronę. - Szczęśliwy i chyba w końcu naprawdę bezinteresownie i radośnie dobry. Choć wiem, że to ci się musi wydawać niewiarygodne i bezczelne.
- Nie... - uśmiechnął się, podchodząc do niego. - Nie wydaje mi się... Tylko... - pochylił głowę. - Rozumiem, że się lubicie, że... tylko, że to jest chory człowiek i przecież nie mówię, że umyślnie, że to jego wina, ale on może... on mógłby... coś ci kiedyś zrobić...
- Karin... - przymknął powieki. - Proszę cię... nie martw się o to... Nie masz powodu.
Chłopiec wyciągnął do niego ręce, z tkliwością ujmując jego dłoń i patrząc na niego troskliwie.
- A... ale Avae, czy on... czy on na pewno... czy on ci nigdy nie zrobił krzywdy?
Avae spojrzał na niego zrezygnowany i westchnął, spoglądając w kąt pokoju.
- Zrobił. Ale co z tego?... Ja go kocham.
Na moment zrobiło się cicho, ale niemal w tej samej chwili drzwi huknęły o ścianę otworzone kolanem Nissyena, który niemal wtoczył się do środka ze stosem papierów, który sięgał mu aż do czoła. Karin cofnął się trochę, nie odrywając jednak wzroku od twarzy Avae.
- Popatrz, co oni ze mną robią... - obładowany mężczyzna poskarżył się zdesperowanym tonem. - Ja to mam przez trzy godziny SAM przygotować, no to jest paranoja. Wiem, słoneczko, że tego nie było w umowie, ale może mi troszkę pomożesz, co? - akrobatycznie podrzucił odrobinę papiery, przerzucając je na lewą rękę i uwalniając prawą, z którą po omacku skierował się w stronę stołu.
- Jasne... - szepnął chłopak.
- Dzięki, skarbie, ty jesteś zwyczajnie niezastąpiony... - zsypał papiery na stół i odwrócił się w ich stronę. - O proszę, twój troskliwy kolega przyszedł się upewnić, czy go swego czasu nie okłamałem - powiedział wesoło, obejmując Avae w pasie i przyciągając go do siebie, żartobliwie popatrzył na Karina. - Sam widzisz, cały i zdrowy, wcale a wcale niezjedzony. No... może trochę nadgryziony... tu i tam... Ale tego nie dało się uniknąć, za słodki jest na to - skubnął zębami ucho chłopaka.
- Przestań, pomyleńcu - mruknął zaczerwieniony Avae, odpychając go od siebie słabo.
- No już, już, złośniku, daję ci spokój - roześmiał się, wypuszczając go z objęć i podchodząc do ich bagaży. - No nie no, ty to zdaje się miałeś przekopać i znaleźć mi listy od Ade...
- Są na sekretarzyku, ja, w przeciwieństwie do ciebie, nie znaczę swoich działań bałaganem.
- Słodka mysz, nawet, jak się czepia, dzięki, kajmanku - powiedział promiennie, zgarniając papiery za szeroką tacę i wychodząc do drugiego pokoju. Avae uśmiechnął się z zakłopotaniem i spojrzał chłopcu w oczy.
- Karin... - szepnął ciepło. - Przysięgam, że nie musisz się martwić... Wszystko jest... w zupełnym porządku... Naprawdę. W takim jak nigdy w całym moim życiu.
- To dobrze - odwzajemnił uśmiech Karin. - Dobrze. Ja wszystko rozumiem. Ja... cieszę się i... jestem bardzo szczęśliwy, że... że znów jesteś taki jak dawniej - objął go nagle, przytulając się do jego policzka. - Brakowało mi cię przez cały ten czas. Byłem zły na ciebie, że... że teraz taki jesteś... tak się zachowujesz, ale... ale czasami tylko za tobą tęskniłem. Cieszę się, że... że to wszystko dobrze się skończyło.
- Puść mnie, głuptasie... - wyszeptał z trudem. - Nie zamierzamy tu chyba teraz się rozszlochiwać. Może ty plwasz na swój wizerunek, ale ja dbam o swój. Wygodnie jest uchodzić za twardziela...
- Nie martw się, zabiorę ze sobą... - odsunął się, delikatnie przesuwając palcami po jego przymkniętych oczach. - Już jest... wszystko w porządku...
- Avae, przeproś na teraz kolegę, jesteś mi potrzebny - zajrzał do pokoju Nissyen.
- Nie szkodzi, już idę - odpowiedział Karin. - I tak się muszę zająć Ashi... Pa, moje kocię... - przechylił głowę z filuternym uśmiechem i wyszedł z pokoju. Avae westchnął i odwrócił się do mężczyzny, który przyglądał mu się spod uniesionych brwi.
- Jak on do ciebie powiedział, jak? - spytał rozbawiony - Kocię?
- No co... - burknął, zamykając drzwi za Karinem.
- Niiic... Pasuje do ciebie - roześmiał się.
- Spadaj - obejrzał się na niego.
- Naprawdę... kocię... - zamyślił się. - Kocię, kocię, kocię... - smakował przez chwilę wyraz, a potem pokiwał głową. - Ślicznie.
- Odwal się - mruknął chłopak.
- To co, jemu wolno, a mnie nie? - spytał z oburzeniem.
- No bo... - przygryzł wargę. - Ty się ze mnie nabijasz...
- Ja? - zrobił zgorszoną minę. - Z mojego koteczka?
- Jesteś dla mnie niedobry. Obrażam się - wystawił język, odwracając się na pięcie.
- Avae... - podszedł do niego, przyciągając go do siebie delikatnie. - Nie śmieję się z mojego kotka... Poważnie. Naprawdę mi się podobało... - cmoknął go z czułością za uchem. - Kiciu... No nie gniewaj się, uwielbiam cię najmocniej na świecie, przecież wiesz... - połasił się lekko do jego policzka, łaskocząc go trochę. Chłopak prychnął zdenerwowany i wyślizgnął się zręcznie z jego uścisku.
- No chodź, miałem ci z czymś pomóc... - burknął nieco naburmuszony i żachnął się na szybkiego całusa w policzek, który jednak uniemożliwił mu zachowanie ponurej miny. Westchnął i poszedł za nim do drugiego pokoju, gdzie całe łóżko było wręcz zasypane różnymi dokumentami. - O cholera... I twoim zdaniem co my mamy z tym zrobić? - ulokował się na łóżku pomiędzy dwiema chwiejnymi stertami, przyglądając im się z pewną melancholią.
- Na początek posegregujmy to trochę... No jakoś tak tematycznie. A jak uznasz, że coś jest nieistotne... pod okno z tym.
- Aha... a potem będzie na mnie... - pokiwał głową.
- Nie będzie, nie... - machnął ręką, sadowiąc się obok niego.
- Miejmy nadzieję... - mruknął cicho, zabierając się do pracy i w szybkim tempie przerzucając dokumenty.
- Zdolny jesteś... - rozmarzył się Nissyen. - Chcesz awans na sekretarza?
- Jaki awans? - postukał się w przelocie w czoło. - Przecież teraz mam ważniejsze stanowisko, tak?
- Niby tak... Ale pokusić można, a nuż się nabierzesz? - uśmiechnął się promiennie.
- Nie gadaj tyle i weź się do pracy, szybciej pójdzie.
- Tak jest - westchnął cicho. - Czego właściwie chciał Karin? - zapytał, pochylając się nad papierami zapisanymi niemal maczkiem.
- Spytać, czy nie podwieźlibyśmy Serice braciszka.
- Żaden problem, ale ty go będziesz niańczyć.
- Czemu zawsze wszystko mam robić ja?
- Bo jesteś najzdolniejszy - przesłał mu w powietrzu pocałunek.
- Jaasne.
- Nigdy mi nie powiedziałeś... Karin to twój przyjaciel? Nie sprzeciwiał się, kiedy...
- Myślisz, że ktoś taki jak Karin mógłby być moim przyjacielem? - uśmiechnął się pod nosem.
- A dlaczego nie?
- Głuptas... - spojrzał na niego pobłażliwie. - Choć... właściwie kiedyś chyba byliśmy. Sam tak przed chwilą powiedział... Ale potem... potem stało się tyle rzeczy... Tak bardzo go skrzywdziłem... Znęcałem się nad nim.
- Bez powodu? - zapytał od niechcenia.
- A jakie to ma znaczenie? - westchnął. - Byłem podły, to wszystko - wzruszył ramionami i umilkł na moment. - Wiesz... - szepnął, przez chwilę machinalnie bawiąc się jedną kartką, ale zaraz wracając do pracy. - Nie sądziłem, że on mógłby mi tak po prostu wybaczyć... bez wyjaśniania, bez mówienia o tym wszystkim... Bo przecież ja... nie mogę mu... Tak się cieszę, że obyło się bez tego.
- Więc może jednak dobrze się stało, że zdecydowałeś się tu przyjechać?
- Kto wie... - uśmiechnął się. - Może...
- Przecież widzę, że jesteś szczęśliwy jak syty królik - zażartował. - Warto jechać tak daleko dla tego rodzaju łez i uśmiechów - szepnął łagodnie. - Nawet jeśli nic innego nie miałoby się udać...
- A ta wasza narada? - przerwał krótkie milczenie. - Nic nie mówisz... Jak poszło? - oparł się plecami o jego kolana.
- Aj, problem za problemem, żabuleńku. Po pierwsze Aide. W Argento uchodził za nieco zbyt pewnego siebie, ale myśleliśmy, że na obcym terenie nawet mu się to przyda. Tymczasem okazuje się, że to nam wydawał się zbyt pewny siebie, a wszędzie tam, gdzie poziom wykształcenia nie sięga naszemu, on jest zwyczajnie zarozumiały i nieprzyjemny - bo tak tu właśnie brzmi jego pewne siebie mówienie o tym co dla nas oczywiste - dla nich nie.
- A co takiego mówi? - Avae wstał, odnosząc pierwszy stosik na stół i stanął nad łóżkiem, z przechyloną głową przyglądając się mężczyźnie.
- Różne rzeczy... Czepia się o to, co teraz i o przeszłość. Na przykład o ich sposób prowadzenia walk, o to, jak byli przygotowani, jak to zorganizowali... Podobno sam Sheat od niego publicznie oberwał, że nie zna geografii własnego kraju i nie umie nawet właściwie wyliczać odległości, więc do kwestii komunikacji nie powinien się wtrącać... Mogło być źle, ale Sheat jakoś to strawił... aż dziw bierze, że taki dyplomata...
- Czemu ty się go tak ostatnio czepiasz? - spytał z rozbawieniem.
- Nie, nic... - powiedział niewinnie i natrafił na podejrzliwy wzrok Avae. - Nie lubię go i tyle - mruknął.
- Czemu?
- Czemu, czemu... - pokrzywiał mu się - Bo był przede mną. Temu.
- Gdzie był? - zamrugał oczami chłopak.
- Nie gdzie, tylko... Ech, zostaw to - mruknął niechętnie.
Avae patrzył na niego przez moment, a potem błysnęły mu oczy.
- Zazdrosny jesteś? Oj, Nissi... - zatoczył się na łóżko, skręcając się ze śmiechu.
- Bardzo śmieszne - burknął, próbując wstać, ale ręce Avae ściągnęły go z powrotem.
- Nie mrucz się na mnie - uśmiechnął się, całując go w policzek - Wcale nie potrzebujesz być zazdrosny. Nie ma o co.
- Nie? - spytał z szelmowskim uśmieszkiem.
- Daj spokój, nie o to chodzi... - przewrócił oczami chłopak.
- Nie? - spytał powtórnie, tym razem lekko podrażniony.
- Przestań... - zaśmiał się, wieszając mu się na szyi. - Zrozum wreszcie, że ja go nie kochałem. Zresztą to, że się nie kochaliśmy, nie było najgorsze - prawda była taka, że my się nie znosiliśmy. Nienawidziliśmy wręcz - westchnął, ocierając się lekko swoim policzkiem o jego. Odsunął się odrobinę, przyglądając się mu z melancholijnym uśmiechem. Nissyen potarł delikatnie kciukiem nos Avae, unosząc nieco brwi.
- Trochę takie... chore?
Wzruszył ramionami, znów wieszając mu się na szyi.
- Bardzo - szepnął. - Cieszę się, że... to wszystko minęło... że mam ciebie - przytulił się do jego policzka. - Trochę się tego bałem...
- Czego?
- Spotkania... z nim. Z Karinem.
- Że nadal cię będzie nienawidzić?
- Też... Ale... Bałem się, że się pogubię. A to... jakoś tak... jest zupełnie normalnie... Taki jestem szczęśliwy, że on jest szczęśliwy i że ja jestem szczęśliwy i że w ogóle wszyscy są szczęśliwi... Szczęśliwi... szczęśliwi... i szczęśliwi...
Znowu niemal cały dzień spędził samotnie, ale nie czuł się już tak okropnie. Właściwie... Było tak jakoś miło... Nissi dobrze sobie radził ze swoimi sprawami i za każdym razem, kiedy wracał na moment, zjawiał się wręcz tryskając radością i humorem. W każdej wolnej chwili obsypywał go tysiącami najczulszych pieszczot, rozmawiając z nim promiennie i wśród śmiechów. Karin znów na moment go odwiedził, przyprowadzając rozsłodzonego do niepoznania Ashi, który miał rano przynieść już swoje spakowane rzeczy, żeby być gotowym do odjazdu. A Karin... Karin wyglądał wręcz na uszczęśliwionego już samym tym "cudem", że go widzi i to jeszcze takim, jakim najbardziej by chciał. Dobry, kochany chłopiec, jak on mógł tak prędko zapomnieć, jak zaprzysięgłymi wrogami byli ledwie pół roku temu? Był dla niego tak niewyobrażalnie miły, że chwilami znów nie chciało mu się w to wierzyć, znów miał wrażenie, że to sen...
Zbliżał się już wieczór, Nissi powinien niedługo wrócić. Pewnie mimo wszystko będzie potwornie zmęczony... To nie było w porządku, że go tak wykorzystywał... On miał poważniejsze rzeczy na głowie niż bieganie po posiłki dla nich... Powinien sam to robić. I robiłby... gdyby tak nie tchórzył... Ale przecież... to będzie tylko moment, tu nie musi przecież sam przygotowywać posiłku, wystarczy go odebrać. Nic mu się nie stanie, jeśli pójdzie po tę kolację... On pewnie będzie miał ochotę odpocząć, a nie wlec się jeszcze na dół... No jasne, że to zrobi i nawet nie będzie narzekał, ale... Po prostu sam powinien mieć na tyle przyzwoitości, żeby go dodatkowo nie męczyć. Przecież go tam nikt nie zamorduje...
Westchnął, wstając pomału z fotela i podszedł do stołu, bawiąc się machinalnie rogiem obrusu. Wypuścił wolno powietrze z płuc i zaciskając jeszcze na moment powieki, zdecydowanie podszedł do drzwi, śmiało naciskając klamkę.
Mimo wszystko na dół zszedł już nie w tak bojowym nastroju i musiał przyznać się sam przed sobą do ulgi odczuwanej z powodu tego, że nikogo nie spotkał. Do kuchni wszedł cicho i niepostrzeżenie; była tam tylko Altea. Miał nawet nadzieję zniknąć, zanim ona go zauważy, ale niestety ani jedna porcja nie została na wierzchu. Powstrzymał westchnienie, przygryzając na moment wargę.
- Przepraszam... - odezwał się niezbyt głośno, ale na szczęście jeszcze nie wystraszonym czy chwiejnym głosem. Na chwilę kobieta zastygła w bezruchu, ale niemal od razu odwróciła się powoli, patrząc na niego z niechęcią.
- Czego tu szukasz? - spytała ostro.
- Ja... - zawahał się. - Przyszedłem po kolację... dla na... dla Nis... Nissyena - skończył niepewnym szeptem.
- Dla twojego pana? - uniosła brwi, przyglądając mu się w nieco drwiący sposób.
- Tak - podniósł na nią spokojny już wzrok. - Dla mojego pana.
Uniosła nieco głowę, z dziwnym grymasem w kąciku ust, ale odwróciła się, sięgając po talerz. W milczeniu patrzył na to, co robi. Dawniej zupełnie się nią nie przejmował... Tak jak nikim... właściwie. Poza chłodną Althi, która zawsze patrzyła na niego w tak nieodgadniony sposób, że nie mógł pohamować mimowolnej, podskórnej obawy przed nią. I poza nim... w tych rzadkich chwilach, kiedy pozwalał mu na tyle przewagi, że nie miał potem wyboru i musiał się przejmować.
Podała mu tylko jedną porcję, ale nie zaprotestował, najwyżej mu powie, że już jadł. Nie miał sił z nią dyskutować, a poza tym od tego typu spojrzeń i tak zanikał mu apetyt. Dobrze byłoby wracać już do domu... Tam nigdy nie czuł się w taki sposób... Zresztą tam wszystko było inne, już się odzwyczaił od tego, jak jest w Helmand. Nawet odnajdywanie drogi przychodziło mu z trudnością, tu o wiele częściej przechodziło się z pokoju do pokoju, korytarze były właściwie tylko dwa... Myliło go to, tam przyzwyczaił się do poruszania po korytarzach, wchodził tylko do tych pomieszczeń, do których wejść akurat chciał, nie wszystkich na drodze. A jednak to dziwne, że tak szybko zapomniał, jak tu chodzić... Jak można tak szybko wyrzucić z pamięci siedemnaście lat swojego życia? Tyle tylko, że to właściwie wcale nie było życie. Naprawdę żyć i kochać nauczył się dopiero teraz...
- Proszę, proszę, Avae... - w jednym z mijanych pokoi natknął się na czyszczącego kominek mężczyznę, który odwrócił się, słysząc jego kroki. - Nasza zbiegła ślicznotka... Nie tęskniłeś za mną?
- Do widzenia, Naas - minął go spokojnie, ale mężczyzna chwycił go za ramię.
- Co jest, gówniarzu? Tak się odnosisz do pana?
- A od kiedy ty jesteś moim panem? - roześmiał się, wyrywając mu. - Nie stało ci się coś w głowę?
- Każdemu tu powinieneś służyć jak pies - splunął.
- Jak chamsko - zauważył Avae. - W tym jednak bez wątpienia matka miała rację: nie należy wpuszczać bydła na salony.
- Ty zuchwały kundlu! Już dawno nauczyłbym cię szacunku, gdyby...
- Gdybyś nie konał ze strachu przed tym zdaje się z dziesięć lat młodszym facetem, który bodajże teraz tu wami rządzi. Czekaj, jak to szło? - zastanowił się. - No wiesz, to już po tym, jak dałem ci po tej zaplutej mordzie, żebyś pojął to, co w swej naiwnej wierze w ludzi usiłowałem ci wyjaśnić słowami... A, pamiętam! "Ale nie powiesz mu? Popiłem się, no co ty... Przecież ci bym nic nie zrobił, no coś ty... Nie mów mu, po co tam... Co?"
- Stul pysk - syknął.
- Już się nie boisz przyjaciela? - uśmiechnął się drwiąco.
- Może tam i się wahałem, czy ci coś zrobić, bo cię miałem za dzieciaka...
- Jak dla mnie to pobudki były nieco inne...
- Zamknij się! Wszyscy cię mieli za takie grzeczne, milutkie maleństwo, co? Nawet wodza opętałeś tą swoją fałszywą gadką. A jak myślisz, kto teraz, kiedy już wiemy, jaka z ciebie zwyrodniała szmata, będzie miał ochotę cię bronić?
- Teraz sam się obronię - syknął, hałaśliwie odstawiając tacę na stół. - Liczysz, że uda ci się mnie zastraszyć? Poradziłem sobie w życiu już z całą bandą takich durni jak ty - spojrzał na niego ze wzgardą.
- No co, piękniutki? - zirytował się, robiąc krok w jego stronę. - Coś ci się nie podoba, jakieś fochy chcesz odstawiać, przechodzona dziwko? Nie jestem w twoim typie? A nie jest w nim przypadkiem każdy? Nasza urocza kurewko?
- Zamknij tę twoją plugawą mordę... - wycedził. - Nikt lepiej od ciebie nie wie, że nie każdy ma prawo mnie tknąć.
- Dobrze, dobrze... Taki zawsze byłeś pyszny... taki ohohohoho... Ale z jednym z nas, arystokrato, się jednak pierdoliłeś, prawda? A podobno i więcej takich wybrańców było...
- Rozumiem, że wierzą w te bzdury ludzie z daleka... Ale ty? - zakpił. - Wlepiałeś we mnie swoje sprośne ślepia całymi godzinami... Jak durnym trzeba być, żeby mimo tego wierzyć w te chore plotki?
- Stul mordę, szczeniaku - zamachnął się, ale chłopak uniknął ciosu. Mężczyzna w złości obrócił się za nim niezręcznie i stracił równowagę, uderzając się o stół. - Ty kurwo...
- Jeszcze raz i już nikogo nie przelecisz, zapita mordo - zmrużył oczy chłopak.
- Zamknij się, gówniarzu! - wrzasnął, ze skrzywieniem rozcierając obolały bok. - Przestań się szarpać, bo jak mnie rozwścieczysz, to najpierw cię spiorę do nieprzytomności, a dopiero potem zerżnę...
- Tam pod czworakami leży sterta drzewa i podrdzewiała piła. Polecam, dobrze ci to zrobi - prychnął.
- Ty zdziro... - zawył. - Nagle ci się coś nie podoba? Wszyscy wiedzą, co z ciebie za jeden, a jak dawałeś dupy jemu, to mogłeś i mnie. Strach cię tylko trzymał przed jego gniewem, co? Lania się bałeś, dupko? A teraz co, boisz się tego durnowatego, że ci sklepie tę piękną mordeczkę? Nie masz czego, takie przygłupy rozwalam na śniadanko.
- Ty nędzny... tchórzliwy palancie! - krzyknął. - Czemu jemu tego nie powiesz? Czemu przed nim nie staniesz, mówiąc takie rzeczy? Powiem ci coś, ty pokraczny durniu! Sam zgniotę takie ścierwo jak ty... A od niego wara mi, szczurze... wara, bo ci skręcę ten bezwartościowy kark.
- Odkąd to niewolnik ma prawo odzywać się tak do wolnego człowieka? Każdy z nas może natychmiast wymierzyć ci chłostę, kundlu. Łamiesz przecież zasady...
Obejrzał się powoli; o framugę opierał się młody mężczyzna o długich brązowych włosach. Na wargach zamajaczył mu nieprzyjemny uśmiech. Za nim stało jeszcze dwóch rechoczących drabów.
Chłopak przygryzł wargę, zaciskając mocno pięść na materiale spodni.
- Tylko mnie tknijcie, Lahr... - powiedział w końcu. - Tylko mnie tknijcie, a...
- A co? Pobiegniesz na skargę do Nissyena? Myślisz, że naprawdę aż tak mu teraz trzeba kłopotów i konfliktów?
- Myślę, że to byłby genialny argument za tym, o czym on mówi - wycedził.
- A to dobre! - roześmiał się. - I myślisz, że ktokolwiek w Helmand stałby po twojej stronie? Po stronie nędznego szczura, który tu zabijał, niszczył, torturował, upokarzał?
- To kim jestem, nie ma znaczenia - przymknął oczy.
- Doprawdy? - jego jadowity syk zmusił go, by ponownie na niego spojrzał. Lahr wpatrywał się w niego jak w odrażającego gada, podchodząc powoli.
- Nawet nie... - nie zdołał dokończyć, bo jeden z mężczyzn znalazł się nagle za nim, zatykając mu usta, a drugi boleśnie wykręcił ręce. Naas roześmiał się teraz, podchodząc do nich i rozsupływał mu koszulę, przesuwając dłonią po jego ciele. Lahr zatrzymał się niedaleko, wciąż nie odrywając od niego pełnego nienawiści wzroku.
- No to co z nim zrobimy? - uśmiechnął się złośliwie Naas.
- Pamiętasz wczorajszy pomysł Riga? - zaśmiał się ten za nim. - Mówił, że z takich podpadniętych ślicznotek powinniśmy byli zrobić burdel, taki jak był w Fiandre.
- A co to za kara dla niego, przecież on to lubi! - parsknął, mocno przesuwając kciukiem po jego policzku. - Prawda, moja mała, bezwstydna kureweczko? Nie martw się, zabawa nas nie minie. Ale najpierw musi ci się dostać obiecana kara. Surowa, boleśnie surowa... mocno dziś oberwiesz, nie lepiej było darować sobie fochy i posłuchać pana?
- Dość teraz - Lahr odezwał się chłodno i wyminął mężczyznę, stając na wprost chłopaka. Avae nadal był opanowany, choć nie wiedział, w jaki sposób się od nich uwolnić. Wyrównał oddech, odzywając się zupełnie spokojnie.
- Opamiętaj się, Lahr, co ty wyprawiasz? - spojrzał mu poważnie w oczy. - Ta banda idiotów mnie nie dziwi, ale o tobie miałem odrobinę lepsze zdanie. Daj temu spokój, zanim ktoś tu nadejdzie, bo dobrze wiesz, że z tego będą dla was tylko kłopoty...
Lahr słuchał go bez jakiejkolwiek reakcji, patrząc na niego beznamiętnie.
- Pamiętasz... mojego przyjaciela? Anthe? - odezwał się wreszcie. Wciąż nie spuszczał wzroku z jego teraz rozszerzonych nieco źrenic. - Pamiętasz? I to jak zginął? I jego siostry? Matka? Wszyscy inni, którzy ginęli tu w męczarniach? Setki tych, z których pleców płynęły przez te lata strumienie krwi? Pamiętasz? Nikt nie jest tu tak znienawidzony jak ty... Nikt... Tu wszyscy brzydzą się takim plugawym śmieciem jak ty... Już nic nie możesz. Jak to jest? Jak to jest, kiedy traci się moc niszczenia?... Nikt by się nie sprzeciwił, gdyby tu wszedł. Nikt. Tu każdemu widok ciebie dławiącego się własną krwią i chrypnącego od krzyków męki sprawiłby tylko przyjemność. Najczystszą przyjemność. Takie ścierwo jak ty na nic innego nie zasłużyło. Cierp choć trochę, skoro nie mogę sprawić, abyś cierpiał więcej... - syknął i z ostrym zamachem uderzył go pięścią w brzuch. Avae tylko jęknął i zgiął się w pół, krztusząc się od tego silnego ciosu; stojący za nim mężczyzna aż puścił go w zaskoczeniu. Lahr chwycił go teraz w pasie, ale chłopak już zdołał się opanować; wymierzył mu bolesny cios łokciem w żebra i błyskawicznie uderzył jego stopę, wyrywając się i ominąwszy ich zwinnie, wypadł z pokoju, biegnąc po schodach na górę. Nie ścigali go, mieli choć na tyle rozumu. Dotarł do ich pokojów i zatrzymał się, żeby wyrównać oddech. Nie bardzo mu to wychodziło, czuł się... czuł się zupełnie tak, jakby wcale nie zdołał im uciec.
Wszedł ostrożnie do środka, starając się zamknąć drzwi jak najciszej. Nissyen siedział przy małym stoliku, czytając coś jeszcze. Nie obejrzał się, ale wyciągnął dłoń w jego stronę.
- No jesteś... Gdzie byłeś, trochę się martwiłem... Avae?... - obejrzał się w końcu na niego, kiedy już stał obok i spojrzał na niego zaskoczony. Chłopak potrząsnął głową, usiadł mu na kolanach, otaczając ramionami jego szyję i bezgłośnie moczył łzami koszulę na jego barku.
- Avae... - objął go z czułością, gładząc delikatnie po włosach. - Avae, co się dzieje... co się stało, malutki...
- Nissi... - wyszeptał z trudem. - Jedźmy już... Proszę cię, jedźmy stąd...
Zsunął palce na wilgotny policzek, ocierając go ostrożnie i pocałował chłopca we włosy, przytulając do nich twarz.
- Dobrze, dziecinko - przygarnął go do siebie mocniej. - Jutro z samego rana wyjedziemy.
W Argento od dwóch miesięcy panowała już wyjątkowo mroźna i śnieżna zima, nieco uciążliwa, choć niezaprzeczalnie najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widział. Miał teraz o wiele więcej czasu dla siebie i wiele godzin spędzał wśród oszałamiających pięknem śniegów gór i na wpół zamarzniętych wodospadów i strumieni. On martwił się o niego, a że chwilowo odłożył większość zajęć, więc wiele godzin spędzał tam z nim, czasem tylko troszcząc się o jego potencjalne przeziębienie, ale najczęściej ulegając jego radości. Byli teraz tak dużo razem, że brakowało mu aż tchu od tego nadspodziewanego szczęścia, w chwilach, gdy wracał do jakiejś pracy promieniał tak, że ludzie patrzyli tylko na niego z może życzliwym, może trochę pobłażliwym uśmiechem. W nadchodzące prędko wieczory siedział przy ogniu i czasem też przy nim, jeśli wieczorem i on robił sobie wolne. Mógł pobyć z nim zupełnie cicho, rozmawiać, żartować, śmiać się i czasem trochę kłócić. Dalej czytał leniwie książki z niekończącej się biblioteki pałacu, coraz bardziej, powoli, ale skutecznie, wtapiając się w klimat Argento. Coraz rzadziej czuł się obcy i inny, coraz rzadziej z zakłopotaniem i milcząco słuchał tylko ich tak obco brzmiących dawniej rozmów, teraz było raczej tak, jakby z lekkim opóźnieniem zaczął się upodabniać do swego odwiecznego otoczenia. Nissi przecież też zaczął stawać się jak oni dopiero od dziesiątego roku życia, a i potem, już po ucieczce, przecież tyle czasu spędził samotnie, w górach...
Ale to był dom ich obu. Nie wątpił w to i chyba oni też już tak sądzili. Miał tu przecież zostać na zawsze, nie był jedynie gościem. I już nikt go tak nie traktował.
Argento przyjęło go jak własne dziecko i mając przy sobie ukochaną osobę, nie potrzebował już niczego więcej. Był szczęśliwy...
Teraz wprawdzie czuł się trochę samotnie, bo Nissi miał łagodny napad choroby i Zee na wszelki wypadek zatrzymał go u siebie, a ponieważ objawy trwały, przez te trzy dni nie pozwalał mu go nawet zobaczyć, pocieszając tylko, że to niedługo się skończy. Tęsknił za nim... ale Zee wiedział, co robi. Choć prawdę mówiąc niewiele zrobić mógł... Był genialnym lekarzem, lepszym nawet od wielu w Wellandzie, ale jemu pomóc nie umiał. Mógł czasem łagodzić objawy, mógł próbować powolnej terapii, ale w ostatecznym rozrachunku to nic nie dawało. Nie był w stanie go uleczyć, choć rzadko widywał, żeby jakimś swym pacjentem przejmował się z aż tak przeraźliwą mocą jak nim.
Więc czemu sam wciąż, zawsze i nieodwołalnie miał swoją cichą, upartą nadzieję na zwycięstwo nad mszczącym się demonem? Tylko... czy mógł, miał prawo i siły jej nie mieć?
Dosłyszał dźwięk otwieranych wejściowych drzwi i pobiegł tam szybko, zatrzymując się w drzwiach holu i z dłonią wspartą w zawahaniu o framugę nie zbliżył się już, patrząc tylko.
Wszedł cicho, otrzepując się ze śniegu i zrzucił buty oraz wierzchnie ubrania. Obejrzał się i dostrzegł go, nie przywitał się jednak, przesuwając po nim tylko przelotne, obojętne spojrzenie i wszedł do sąsiedniego pokoju.
Avae przygryzł wargę, czując bolesne ściśnięcie serca, poczuł się jakoś tak... odepchnięty. Nieważny, jak zbędny mebel na drodze. Co go ugryzło?
"A czemu ja nie przywitałem się z nim pierwszy?" Przemknęło mu przez myśl jak ostrzegawcze świśnięcie bata. Poznał go od razu, w pierwszej chwili, normalnie podbiegłby do niego, przywitał się bez czekania na jego reakcję, zawsze tak robił, zwłaszcza, gdy jakiś czas się nie widzieli.
Odpędził od siebie te myśli, idąc szybko za nim. Może on pomyślał, że ma do niego żal... Wciąż miał ten niemądry zwyczaj obwiniania się o własną chorobę i osłaniania w ten sposób przed jego wyrzutami, których tak bardzo się bał. Sam siebie winił, bo martwił się o niego, ale własne oskarżenia mógł znieść. To jego niechęci najbardziej się obawiał, pewnie to on się tam poczuł odepchnięty, powinien był podejść do niego od razu... Ale czemu tego nie zrobił?
- Nissi...- szepnął łagodnie, kiedy go odnalazł stojącego tak samotnie przy ścianie, ale kiedy on się obejrzał, znów coś go od niego odepchnęło. Jakaś obcość, w nim było coś obcego, coś, czego nie znał, a to mogło znaczyć, że... - Zee... pozwolił ci już wrócić? - spytał niepewnie.
- A twoim zdaniem muszę się zwracać o pozwolenie? - spojrzał na niego drwiąco.
- Nissi...
Uśmiechnął się krzywo i opadł pod ścianą na ziemię, siadając niechlujnie jak pijany lub znużony bólem. Nie wyglądało to najlepiej, on chyba jednak nadal miał atak...
To nie było normalne... zachowywał się prawie zwyczajnie, choć nieprzyjemnie, ale to wyglądało tak, jakby to, co ludzkie, dziwnie i migotliwie w nim gasło. Nigdy dotąd nie widział go w takim stanie, każdy atak zjawiał się nagle... to niespokojne i chwiejne zjawianie się jego przebłysków, jakie widział teraz, przyprawiało o o wiele większy strach. Czy to możliwe, żeby Zee się pomylił i uznał, że już jest w porządku, a to zaraz potem zaczęło powracać? W jego chorobie było coś nieziemskiego, takiego jak zjawienie się na tych górskich bagnach jego szalonej matki znikąd i może tylko sprzed tysięcy lat, kiedy mówiono jedynym znanym jej narzeczem. Zee nie wiedział, co mu jest. Nikt nie wiedział, czym właściwie jest ta choroba, zbyt niejasna, zmienna i obca by choć zbliżać ją w porównaniach do jakiejkolwiek innej, którą znali i umieli naprawdę leczyć. Przy nim wszyscy błądzili po omacku. To, co na niego spadało, było naprawdę tylko jak nagłe, oszalałe ataki demona na kogoś, nad kim ciąży klątwa, nie choroba.
Więc... jeśli się pomylił? A jeśli się nie pomylił, ostatecznie kto tak naprawdę był w stanie go powstrzymać, kiedy to się działo? Zee miał swoje sposoby, ale nie zawsze były skuteczne, wszystko zależało od rodzaju ataku. Tym razem sądził, że wszystko pójdzie dobrze, uspokajał go przecież ledwie wczoraj, że atak nie jest groźny i wkrótce wszystko wróci do normy. Ale może po prostu nie zdołał go powstrzymać, może on uciekł od nich, niszcząc wszystko na swojej drodze i teraz przyszedł tu by...
- Jesteś... - powiedział bez wyrazu, patrząc na niego tak dziwnie. Nie mógł nawet odgadnąć czy to pytanie, czy stwierdzenie, z ulgą, niechęcią, czy znużeniem.
- Wiesz... może lepiej... idź się położyć, odpocząć... wyglądasz na przemęczonego.
- Coś ty powiedział? - spytał zimno.
- Proszę cię, odpocznij... - wyszeptał drżącym głosem. On chyba w ogóle go nie słyszał, patrzył na niego z taką nienawiścią i odrazą, jakby był jego najgorszym wrogiem. Trudno to było znieść, choć wiedział przecież, że teraz on może nawet naprawdę mieć go za kogoś zupełnie innego, mieszać bezładnie kilka rzeczywistości, nie poznawać go... a już na pewno nie rozumiał tego, co się dzieje i co robi. Trzeba to było tylko przetrzymać, to minie, minie jak zawsze...
- Nie mów... - powiedział powoli, wpatrując się w niego hipnotyzująco, ale choć przyprawiało go to o drżenie, za bardzo chciał z tym jeszcze walczyć.
- Nis...
Zamachnął się i mocno uderzył go w twarz, mocno, ale nie z całej siły, patrząc trochę tak, jakby po prostu chciał się chwileczkę pobawić swoją ofiarą. Avae podniósł powoli dłoń do piekącego policzka, panował nad sobą, pamiętał, rozumiał, ale mimo wszystko coś go w nim przeraziło jak nigdy przedtem, nawet w tamte dni, gdy ściągał na siebie ataki jego furii i nie miał nawet sił ustać pod tymi strasznymi ciosami. Teraz uderzył tak lekko, a jednak... a jednak gdyby nie to, że gdzieś po drodze tak mocno zdążył go pokochać, pewnie poczułby to, co za pierwszym razem, odrazę do szkodnika i chęć ujrzenia jego śmierci, to znów było to coś odrażającego, dlaczego, dlaczego, dlaczego, przecież to był on, tak, nie był właściwie teraz sobą, nauczył się tak myśleć, ale... ale to jednak był on, bo miał nawet jego oczy, chociaż nie spojrzenie; jak mógł choć przez chwilę przypomnieć sobie taką myśl? On tak strasznie cierpiał przez życie w tej chorobie, jak mógł ponownie dopuścić do umysłu ten przebłysk wzgardy i nienawiści do tego, co tak naprawdę nie było przecież złem, a jedynie bólem, męką i bólem, cierpieniem wpisanym w los...
Kochał go, kochał i i tak to się stało, więc jak on miał istnieć, jak żyć, skoro nawet najbliższa mu i najwięcej rozumiejąca osoba, najbardziej czuła i przyjazna, kochająca, mogła w jakimś momencie, jeśli szczęśliwie nie poczuć, to w każdym razie przypomnieć sobie odrazę, którą niegdyś przez jakiś moment poznała...
On teraz miał, miał prawo go nienawidzić, teraz miał... a jednak patrzył tylko na niego, oddychając jak po długim biegu. Odwrócił się niespokojnie i wyszedł; powinien go był zostawić, wiedział, że powinien, ale teraz czuł się winny, więc pobiegł zanim, szukał go, szukał i prawie płakał, myśląc, że zachowuje się, jakby tropił zwierzę... A potem go znalazł i rozwścieczył go tym, on znów patrzył tylko na niego, choć coś w nim wyglądało jak miotająca się w pułapce bestia, nie powinien był podchodzić, on uciekł od niego, jeśli coś w nim było świadome, to chciało przetrwać tę całą resztę gdzieś jak najdalej, nie powinien był podchodzić, na pewno nie, ale miłość jest taka głupia, zwłaszcza, gdy czuje się winna, więc znalazł się przy nim, bezczelnie i samolubnie narażając się na krzywdę, której on za kilka godzin mógłby nie przetrzymać.
- Posłuchaj mnie... - poprosił cicho, czując się winny, ale i niszcząc tę winę odczuwanym bólem i tak kompletną utratą sił, że oparł głowę na jego piersi, poddając się, cierpiąc, nie mając dość odwagi by pamiętać o jego niewidzących oczach i znieść to wszystko samemu, nie szukając u niego pomocy. Szeptał długo i do niego, choć ciało, przy którym stał, witało go tylko nieprzyjemnym, obcym śmiechem.
- Czego ty chcesz, zwierzątko? - usłyszał świdrujący, a tak bezosobowy głos, który był niemal zdziwiony, a może zaciekawiony, może nadal rozbawiony, może już zły, może tylko nierozumiejący, nieświadomy, zagubiony. Może przestraszony tym czymś nieznanym, a może nieprzyjemnym, co znalazło się tak blisko i dziwnie. - Czego chcesz?
- Nissi... - teraz sam się przestraszył, cofając się niepewnie, ale teraz to on go schwytał, nieprzytomnymi oczami o obcym, skupionym spojrzeniu badając to, co tkwiło w jego dłoniach, ciepłe i nieprzyjemnie lub zabawnie w te jego oczy wpatrzone. - Puść, już... pójdę...
- Nie ma cię - powiedział poważnie. Chłopak przełknął tylko ślinę, starając się być spokojnym. Mniej przerażały go te jego ataki, gdy miotał się tylko w dzikiej furii, to było zbyt okrutne w swoim powolnym spokoju.
- Idę...
- Chodź... - przyciągnął go, wyciągając nagle nóż. Avae oblał zimny pot, kiedy on to znalazł? Nigdy dotąd nie widział go zachowującego się w taki sposób i coraz bardziej się bał, a on, jakby bawił się tym jego strachem, przytrzymał go tylko za kark, ale w sposób, który zupełnie go unieruchamiał i z niesamowitym uśmiechem wodził nożem po jego ciele. Rozerwał mu koszulę i zsunął ją ostrzem z ramion, ukłuł go nagle takim ruchem, że pod Avae ugięły się nogi, ale on jakimś cudem spowolnił w ostatniej chwili rękę i tylko go skaleczył. Rozchylił lekko usta, rozszerzonymi źrenicami wpatrując się w kroplę krwi. Z namysłem wziął ją na palec i polizał ostrożnie, kiedy nagle zabłysły mu oczy.
- Wiem - roześmiał się. - Tak, wiem już, wiem... Wiem już, co... wiem, kto jesteś.
- Nissi, proszę... - szepnął, kiedy on znów zaczął bawić się nożem, gładząc ostrzem jego szyję.
- Ładnie, ładnie... - zmrużył oczy i odsunął nieco nóż, w geście przygotowywanego ciosu. Znów spojrzał mu w oczy i zawahał się, patrzył tak nieruchomo, po długiej chwili zmarszczył brwi, patrzył dalej, a potem cofnął nieco głowę w tył, przyglądając się już spokojnie, ale zupełnie nagle spiął się cały, hamując paniczne drżenie, nóż wysunął mu się z dłoni i z brzękiem spadł na ziemię, a on cofnął się, patrząc na niego jakby ze wstrętem. Odepchnął go gwałtownie z drogi i wyszedł szybko, niemal biegnąc, a pozostawiony samemu sobie w tej ciszy Avae opadł na kolana niezdolny do jakiejkolwiek myśli.
- Nissi... - wyszeptał, nie mając siły do jęku.
- Jemu już na mnie nie zależy, Zee - wyszeptał z rezygnacją - Nie zależy.
Siedział skulony na fotelu, obejmując ramionami kolana, w milczeniu już od dawna. Patrzył od rana, jak porządkuje swoje lekarstwa i po przywitaniu nie powiedział już ani słowa, siedząc tylko cicho i nie wiedząc jak się tego żalu pozbyć. Kiedy zaczął mu opowiadać, on był zaskoczony. Nie zauważył. Nikt nie zauważył, wiedział to już wcześniej. Nie poszedł do Avesty, ona zbyt ciężko to wszystko przeżywała, a poza tym od razu poszłaby do niego, co mogło tylko pogorszyć sprawę i bardziej go rozgniewać... ale musiał to komuś powiedzieć, więc przyszedł tu, niemal pewien, że on jej nic nie powtórzy. Nie będzie jej martwić bez potrzeby.
Póki Avesta zaglądała tu co moment, był swobodny i uśmiechnięty, bawił się trochę z Mine, który wgramolił mu się na kolana, nawet zażartował o czymś beztrosko, nie słysząc i nie rozumiejąc własnych słów... jak dawno, potwornie dawno nie musiał tak wprawnie grać...
Ale potem wyszła z Mine na spacer, zostali sami i znów zaczął bać się i cierpieć, pamiętać o jego niechęci choćby dziś rano... Powiedział. A jemu nie chciało się wierzyć, bo przecież to nie było coś, w co można uwierzyć. Nie tak dawno i jemu wydałoby się to śmieszne.
- Nie przesadzaj... - powiedział bez entuzjazmu mężczyzna, nie patrząc w jego stronę.
- Nie przesadzam... Prawie się do mnie nie odzywa, nie uśmiecha się do mnie, nie obchodzi go, kiedy coś mi się dzieje, nawet już na mnie nie patrzy... nawet nie dotyka. Ma mnie już dość. Znudziłem mu się - szepnął z goryczą.
- Avae, dobrze wiesz, że on ma swoje... humory. Przejdzie mu - popatrzył na niego łagodnie.
- Nie, Zee - podniósł na niego posmutniały wzrok. - To jest całkiem inaczej. To jest zupełnie co innego. On... on po prostu irytuje się mną, tym że mnie widzi. Dla innych jest zupełnie normalny, przecież wiesz... Tylko ja mu działam na nerwy. Najchętniej chyba w ogóle by się mnie pozbył - skończył zupełnie drżącym głosem i ukrył twarz w ramionach. - Sami mówiliście, że... że on tak... zawsze w końcu...
- On z nikim nie był tyle czasu, co z tobą - usiadł przy nim, kładąc mu dłoń na ramieniu i patrząc z troską na jego schyloną głowę.
- Widocznie tym razem po prostu trwało to trochę dłużej - popatrzył znów na niego, przygryzając wargę. - Zee, co ja zrobię? No co ja zrobię, jeśli... kiedy on mi już powie, że... że już mnie zwyczajnie nie chce? Ja tego nie wytrzymam...
- On ci tego nie powie - przymknął oczy.
- I będzie tylko taki jak teraz? Sam już nie wiem, co gorsze.
- Avae... - położył mu dłonie na ramionach, uśmiechając się uspokajająco. - Zostaw to, nie ma sensu, żebyś truł się takimi myślami na zapas. Zresztą kochasz go... A ten kto kocha, nie myśli racjonalnie. Za bardzo się przejmujesz i nie możesz sensownie ocenić sytuacji. Przeczekaj to po prostu.
- Jak twoim zdaniem można przeczekać coś takiego? - wyszeptał zdławionym głosem.
- Można. Ty na pewno możesz, jesteś najsilniejszym, najdzielniejszym i najbardziej cierpliwym człowiekiem, jakiego znam. I powinieneś zdawać sobie sprawę, że... musisz po prostu pamiętać o tym, że on nie zrobiłby ci takiej nieodwracalnej krzywdy... A poza tym on też cię bardzo potrzebuje... Nie przerywaj mi, wiem, że tak właśnie jest. Avae, jesteś dla niego bardzo ważną osobą. Myślę, że najważniejszą. Nie sądzę, żeby on kiedykolwiek chciał się z tobą rozstać.
- Myślisz? - szepnął cicho.
- Tak - uśmiechnął się, dając mu delikatnego pstryczka w nos. - Zobaczysz, że już niedługo wszystko wróci do normy. Głowa do góry. Tak?
- Tak... - odpowiedział mu jeszcze dość bladym uśmiechem.
- Dzielnie. Pomożesz mi teraz?
- Jasne... - skinął głową, wstając raźno z fotela i zabierając się do pakowania pudeł.
Może on miał rację... Przecież jeszcze niedawno Nissi traktował go jak najcenniejszą istotę na świecie i jakiś niezasłużony dar od losu. Jak mógłby tak z dnia na dzień stracić dla niego całe uczucie? To, co słyszał o nim na początku, już od dawna wydawało mu się nierealną bajką. On nie zachowywał się jak ktoś, kto się tylko bawi i niedługo odrzuci niechcianą i niepotrzebną już zabawkę z nienawiścią i wstrętem. On taki nie był... Był dobry i szczery, opiekował się nim jak kimś najważniejszym w życiu, nie przelotną zabawką. Przecież Zee dłużej go zna, musiał widzieć tamte sytuacje, wie, co mówi... Tylko że... Nie powiedział ani Zee, ani nikomu o tym, co się stało przed tygodniem. Przecież on próbował go zabić. Jak lepiej miał udowodnić, że nie może już go znieść? W normalnym stanie wybierze pewnie bardziej cywilizowany sposób. Tylko czy mniej okrutny? Przerażała go myśl o życiu z dala od niego... Nawet jeśli to miałaby być tylko wyprowadzka do pobliskiego domu Avesty. A bał się, że może go... oddać... komuś mieszkającemu o wiele dalej. Nie, bzdury, on tego nie zrobi, Zee ma rację... Musi mieć.
Nissi znów nie miał chwili spokoju. Powiedział wprawdzie, że to nic takiego, ale zachowywał się, jakby to, co go czekało, było czymś niewyobrażalnie trudnym, wręcz nie do udźwignięcia... W Claire, które również mu podlegało, doszło do jakichś zamieszek, pozostawiony zarządca zbiegł i nikt nie wiedział, gdzie jest, dochodziły też różne inne niepokojące wieści o dziejących się tam rzeczach... nie powiedział mu wszystkiego, ale wyruszyli prawie natychmiast. Z Argento wyjechali już niemal przed tygodniem, zimą drogą zajmowała dłużej. Teraz zatrzymali się w pałacu w Lavello, zarządzał tu Linai, kuzyn Wajira, którego rodzinę osadził tu Geyve Corte Lavello. Linai był Uzdrowicielem i zajął się kilku ich zranieniami, których nabawili się, mimo że jechali tu dłuższą, ale łatwiejszą drogą przez Tevere, bo pasmo górskie oddzielające Lavello od Argento było o wiele szersze i bardziej niebezpieczne... Podróż przez góry zimą i tak była bardzo ciężka, ale nie było innego wyjścia. Dziwił się tylko, że w takiej sytuacji go ze sobą zabrał... Może nie chciał się z nim znów rozstawać... i wcale nie miał go dość. Zee pewnie miał rację, a on wyolbrzymił kilka drobiazgów. Przecież on miał teraz tyle zmartwień... jak mógł wymagać od niego, żeby promieniał radością życia? Tak, to bez sensu, on przecież nie odtrąciłby go tak bez powodu. Dobrze, że mu nie robił wyrzutów... Na pewno byłoby mu przykro...
Tylko... czemu on nadal prawie wcale z nim nie rozmawiał?... Też coś, jak niby miałby, przecież tyle spraw miał na głowie... Nie miał czasu... Dawniej znajdował czas...
Skulił się na fotelu, patrząc przez okno na szalejącą zamieć. Gdyby tylko mógł się nie bać... Nie zamartwiać tak każdą jego chmurniejszą miną... Ale on tak naprawdę był wszystkim, co miał, to normalne, że bał się go stracić. A on przecież nigdy wcześniej nie dawał mu do tego powodów tak długo i nieprzerwanie...
- O czym myślisz, Avae? - łagodnie spytała Avesta. Zabrała się razem z nimi, choć ona miała odwiedzić Jadrin, ale w tych warunkach wspólna podróż była bezpieczniejsza, wracać też zamierzali razem. Wolał tak nawet... przy niej on się zachowywał zwyczajniej, nie był taki nieobecny...
Jej było bliżej, więc wyjeżdżała dalej dopiero jutro, a oni mieli ruszać już dziś, jak tylko Nissi wszystko przygotuje. Siedział w małym saloniku z nią i Linai, czekając na jego przyjście.
- O niczym... Zimno jest... bardzo...
- Owszem, na zewnątrz - roześmiała się. - Choć ty jesteś naszym osławionym zmarzluchem na specjalnych prawach... - obróciła się do Linai. - Musisz wiedzieć, że on jest w stanie zmarznąć w każdym warunkach...
Mężczyzna uśmiechnął się raczej blado i też spojrzał w stronę szalejącej za oknem zamieci, zaś Avae odruchowo przeniósł wzrok na niego. Od rana zachowywał się jakoś dziwnie. Znał go już od dość dawna, często wcześniej go widywał, bo Linai kilkakrotnie już odwiedził Argento. Trochę czarów marów w zamian za osiągnięcia nauki, jak żartował Zee... Linai zawsze był bardzo miły, radosny i traktował go bardzo przyjaźnie, choć oczywiście wiedział, kim jest. Argento najwyraźniej po prostu zarażało pozytywnym stosunkiem do niego... Ale dziś... dziś on był trochę nieswój, przyglądał mu się z kiepsko skrywanym zakłopotaniem i bardzo niewyraźnie odsyłał uśmiechy. Trochę tak, jakby coś przed nim ukrywał.
- Avae... - przechyliła głowę kobieta. - Przyznasz się, czy nie?
- Naprawdę o niczym takim... Zastanawiam się... zastanawiam się. po co tam właściwie jedziemy.
- Jak to po co? - zdziwiła się. - Przy tych kłopotach raczej trzeba się tym zająć.
- No tak, ale... - westchnął, cofając się na fotelu i szukając pytania. - Ale czemu on? Co właściwie Nissi ma wspólnego z Claire?
- Ty mnie o to pytasz? - uniosła z rozbawieniem brwi. - Arystokrata?
- Daj spokój, nigdy nie przykładałem się szczególnie do nauki rodowodów i majątków. Jak dla mnie to było ich zdecydowanie za dużo. Zlinczujesz mnie?
- Może pojutrze - roześmiała się. - Widzisz... Claire to oczywiście pierwotna siedziba Eau Claire.
- No jasne, a nasza Cascavel. A ja nie mam do niego żadnych praw. Aha, chwytam, nie było już nikogo z tamtej gałęzi, tak?
- W ogóle nie było tamtej gałęzi, Avae - pokręciła głową. - W rodzie Eau Claire od samego Upadku Cesarstwa, a to już przecież niemal dziewięć wieków, z bliżej nieznanych przyczyn zawsze rodził się tylko i wyłącznie jeden syn. Mieszkali na Claire, ale po ślubie jednego z bejlerów, już niemal siedemset lat temu, z młodszą córką króla Wellandu, otrzymali wieczyście Argento, wtedy piękną, ale pustą krainę, którą zaczęli dopiero powoli zaludniać. Po narodzinach wnuka, król przekazał Argento już całkowicie, stało się częścią naszego kraju. I przez kolejne stulecia Eau Claire byli panami na dwóch sporych prowincjach, ale prapradziadek Valdeza wykazał się rozmachem i oprócz syna dopłodził jeszcze trzy córeczki. A ponieważ tak się złożyło, że wszystkie trzy zadurzyły się w przystojnych sąsiadach - Silianie Mina Calvi z Calvi, Larinie Mina Calvi z Lingen i Aetu Mina Calvi z Dimona, powydawał je za nich, przy okazji szatkując Claire na cztery części, trzy przyległe do prowincji ich mężów dając córeczkom, a czwarty obrzynek zachowując jako Claire. Tamte części to już prawowita własność Mina Calvich i fragmenty ich prowincji, a Claire, po przeniesieniu siedziby rodu do Argento, zachowano jako podległą mu część i dożywotnią posiadłość dla młodszych synów, o ile by się tacy mieli pojawić. Bo przecież już od przeszło sześciuset lat zaprzestano dzielenia majątku przy każdych narodzinach dodatkowego chłopczyka, młodsi synowie żyją na łasce starszych, o tym chyba wiesz.
- Po co? Nie miałem rodzeństwa - uśmiechnął się.
- Jak egocentrycznie - pochwaliła. - Claire to taki ewenement krajowy, zabezpieczenie na wszelki wypadek, żeby młodsza latorośl miała z czego żyć. Nigdy nie było tej drugiej gałęzi. W Claire rządził zarządca. A teraz, potraktowane zostało jak część Argento, podlega Nissyenowi. Tylko, że oni zaczęli się buntować. Nie podobają im się jego zasady...
- Avesta, czy żona Valdeza nie była czasem z Calvi? - zastanowił się.
- Pinnel? Tak, była córką bejlera. Ona i Valdez mieli tych samych prapradziadków, ale ze względu na tytuł nie potrzebowali nawet dyspensy. Dla bejlerów i córek bejlerów obowiązek dyspensy sięga tylko pokolenie wstecz i tylko rodzeństwa. To też cię nie interesowało?
- Moja matka interesowała się tym za mnie - pokazał jej język. - Ja myślałem racjonalnie, z Ardee i Karinem powyżej problematyka życia bejlera nie wydawała mi się szczególnie bliska.
- Całkiem rozsądnie, ale jak nie przyszłościowo - roześmiała się. - No ale jako najważniejsza osoba w Argento, powinieneś się w jego historii orientować - mrugnęła.
- Jaka znowu najważniejsza? - uniósł brwi.
- Prosty rachunek: Nissyen rządzi Argento, a ty Nissyenem - rozłożyła bezradnie ręce i znów się roześmiała, nie dostrzegając cienia, który przelotnie naznaczył twarz chłopca.
- W Lavello wszyscy zawsze zazdrościli Claire - odezwał się nagle Linai.
- Dlaczego? - kobieta spojrzała na niego zdziwiona.
- Bo Sian Corte Lavello najzwyczajniej przeniósł siedzibę do Amsted po śmierci kuzyna - tam było "bardziej malowniczo", a my zostaliśmy takim nie wiadomo czym. Niby to nas przyłączył, ale nazwa wciąż jest odrębna, chyba posiadając po prostu zarządcę, powodziłoby się nam lepiej. No a w każdym razie na pewno po śmierci starego bejlera i objęciu władzy przez tego potwora Geyve... Ale i to dobre, że nie mieszkał tutaj... Gdyby nie te ostatnie lata, ludzie w Lavello wciąż pomstowaliby na to odebranie im pierwszeństwa... Mówili nawet, że lepiej ma już Claire, bo pod zarządcą ma jakąś odrębność.
- Zapominasz o tym szczególe, że Lavello jest przyległe do Amsted, a Claire do Argento nie - uśmiechnęła się Avesta. - Musiał tu być zarządca, co wcale odrębności nie daje.
- Idź i wytłumacz to im - westchnął. Drzwi skrzypnęły cicho i wszyscy spojrzeli w ich stronę; Nissyen na wpół tylko wsunął się do środka, nie wyjmując rąk z kieszeni.
- Avae, zbieraj się, za godzinę jedziemy - powiedział bezbarwnie, nawet na niego nie patrząc i od razu wyszedł.
- Oj, narwaniec, przecież jeszcze z nim nie omówiłam powrotu - zirytowała się Avesta, szybko idąc za nim. Avae i Linai spojrzeli na siebie z wahaniem.
- No dobrze, chyba muszę iść po rzeczy - uśmiechnął się blado chłopiec i wstał z fotela.
- Avae, poczekaj... - cicho poprosił mężczyzna.
- O co chodzi? - zatrzymał się, odwracając z powrotem do niego.
- Avae... ja... muszę ci coś powiedzieć - spojrzał w bok, nerwowo zaciskając powieki.
- Co takiego? - zapytał niepewnie.
- Nissyen... on... podobno zabrał cię ze sobą, bo... - zamilkł na krótką chwilę. - Z tego... co słyszałem... - powiedział powoli. - Wydaje mi się... wydaje mi się, że on będzie chciał się ciebie... pozbyć...
- Pozbyć? - powtórzył tępo.
- Widzisz... chodzi o to... on chyba zabrał cię ze sobą, bo...
- Powiesz czy nie... - szepnął z trudem.
- Avae... W Claire... w Claire jest...
- Co? - przygryzł wargę, zaciskając powieki.
- Oni urządzili tam targ niewolników.
Aine okulał, ale zamiast wziąć nowego konia, Nissyen zostawił i jego, i Ninthel w Lavello i dalej wyruszyli powozem, wynajętym wraz z dawnym woźnicą bejlera. Posuwali się do przodu niezbyt szybko, ale i tak nieuchronnie byli coraz bliżej celu, a on siedział z głową opartą o ścianę, boleśnie wsłuchując się w monotonny stukot kół. Zacisnął kurczowo dłonie, ale nie miał odwagi popatrzeć na niego. Wciąż huczała mu w głowie ta poprzednia rozmowa...
- Gdzie... będziemy mieszkać?
- Tam jest mały pałac Eau Claire.
- Ale... - umilkł, ale on nie zadał żadnego pytania, nie patrząc na niego nieznudzony monotonią mijanej bieli, więc znów musiał przemóc ten dziwny, nieznany przedtem ból i odezwać się do niego, spokojnie, tak spokojnie, jak tylko umiał.
- Nissi... - szepnął. - Proszę cię... proszę cię, nie okłamuj mnie... Powiedz mi... Powiedz mi, czy ty chcesz... czy ty chcesz mnie sprzedać?
- Dlaczego miałbym cię okłamywać? Owszem, chcę.
- Nissi... - wykrztusił.
- O co chodzi? Przecież mam do tego prawo. Należysz do mnie. Ale ja cię już nie potrzebuję.
I nawet na niego nie spojrzał. Mówił to wszystko i nawet na niego spojrzał. Co się z nim stało? Jak to możliwe, jak on mógł być taki okrutny? Jak mógł go traktować w taki sposób? Milczeli już wiele godzin od tamtych słów, powóz nie stawał, żaden z nich nawet nic nie zjadł od rana, wciąż na siebie nie patrzyli... To było jak podróż na śmiertelną wyspę, jego spokój, chłód i zupełny brak zainteresowania jeszcze pogarszały to wszystko... Wierzył w to tak boleśnie, ale wciąż nie mógł wierzyć, bo przecież... nie tak dawno jeszcze wszystko było tak cudowne, normalne, pełne szczęścia... Co takiego się stało? Co zrobił? Kiedy? Ostrzegali go przed tym na początku, ostrzegali, że pewnego dnia on po prostu się znudzi, bez przyczyny, bez powodu, bez wyrzutów sumienia... Ale to było... tak dawno temu... Całe wieki temu. Całe rzeki łez i szczęścia, całe setki dowodów na to, że to się tym razem nie stanie. To było zupełnie bezsensowne. Zupełnie. Tak bardzo, że nawet nie miał sił się bronić... Jak zresztą? Było jak powiedział - należał do niego, a swoją własność można sprzedać. Nie mógł walczyć z prawami świata... tego właśnie świata, który sam uznał za lepszy od poprzedniego. Czy coś mogłoby być bardziej szydercze?
Należał do niego, a jego nigdy nie miał - taka kaleka połowa miłości... czemu to lekceważył? Czemu wierzył naiwnie, że mimo tego może być dobrze, że może im się udać? Ten, kogo wybrał, nie czuł żadnej niewoli, a on go kochał, więc znosił ciężar dwóch... Mógł... mógł, jak długo było mu wolno choć żyć w tej chcianej z nich... Ale teraz? Co teraz? Jak miał znieść to bez niego? Nissi... zatrzymaj się jeszcze, jeśli nie całkiem, to choć na chwilę, proszę cię...
- Jesteśmy już w Claire, prawda? - spytał cicho.
- Tak.
- Pojedźmy do ciebie - szepnął.
- Nie.
- Aż tak ci się śpieszy? - powiedział z goryczą, ale on mu nie odpowiedział.
I znów milczeli, choć teraz po kilku setkach obróconych kół, jedna łza uciekła, wydostała się natrętnie i zaznaczyła mu wilgocią policzek, zanim otarł go szybko, niespokojnym, zawstydzonym gestem poniżonego bólu.
I więcej nie było nic, bo on i na to chyba nie spojrzał, a jeśli nawet, to nie mogło go to przecież obchodzić. Dotarli i kazał mu wysiąść; poszedł za nim bezwolnie. Stał w milczeniu obok, gdy tamten mężczyzna słuchał go z zadowoleniem, stał nieruchomo, gdy znikli w budynku i gdy wrócili, a ten handlarz zapiął mu na nadgarstku stalową bransoletę.
Potem on odszedł, jeszcze bardziej zadowolony, wskazując go swoim pracownikom, a sam wszedł na drewniany podest, dopisując na stojącej naprzeciw widowni tablicy całe jego długie nazwisko i wiek, który i tak na pewno znali. Na pewno wiedzieli o nim wszystko, nawet więcej niż wszystko.
Zadrżał teraz mimowolnie, nie troszcząc się, że on to musiał wyczuć; bał się stanąć tam, pozwalać dotykać "prezentującym" go handlarzom, zdjąć z siebie ubranie naprzeciw ludzi, którzy...
- Musisz mnie jeszcze dodatkowo upokarzać? - wyszeptał z trudem. - Chcesz, żeby licytowali mnie jak bydło? Co cię opętało?
- Nic - powiedział spokojnie. - Chcę dostać dobrą cenę, potrzebuję pieniędzy. Licytacja to najlepszy sposób. Będą chcieli cię obejrzeć. Nie sprzeciwiaj się Higo.
- Nissi, zlituj się nade mną... - boleśnie zacisnął dłonie na ramionach, odwracając wzrok. - Jak ty możesz?!
- Słuchaj go, przekazałem mu uprawnienia i może cię ukarać. Po prostu dobrze ci radzę... Pójdę już - odwrócił się, chcąc odejść; Avae gwałtownie zrobił krok w jego stronę, ale zabrakło mu słów i na moment wszystko urwało się, zastygło.
- Nie chcesz się nawet ze mną pożegnać? - spytał w końcu bezradnym szeptem, nie wiedząc już o co błagać.
- Nie widzę takiej potrzeby - powiedział sucho i odszedł, ale po jakimś czasie obejrzał się jednak. Chłopiec patrzył wciąż za nim, rzęsy lśniły mu smutnym odblaskiem nieśmiałych łez. Licytacja miała się zaraz zaczynać i pośrednik dość obcesowo pchnął go ku podestowi, ale ponaglony chód chłopaka nawet się nie zachwiał, choć nadal oglądał się za nim, szukając go coraz bardziej niewyraźnie widzącymi oczami.
Odwrócił się szybko i podszedł do szeroko uśmiechniętego Higo, który aż podbiegł do niego z podestu; musiał zacierać ręce, taki towar z pewnością trafiał mu się rzadko, a obiecał mu sporą prowizję.
- Pieniądze przyślijcie wieczorem - powiedział tylko, wymijając go.
- A cena?
- Co? - spytał nieprzytomnie.
- Muszę podać wyjściową cenę - spojrzał na niego zdezorientowany. Nissyen z lekko zirytowaną drwiną przyjrzał się jego nalanej twarzy i skrzywił się, wznosząc wzrok nieco ponad jego głowę.
- Milion.
- Co takiego? - wykrztusił po chwili skonsternowany mężczyzna.
- To moja cena.
- Ale.... nikt tyle nie zapłaci, to przecież... - urwał, mrugając oczami kompletnie zdezorientowany.
- Trudno - wzruszył ramionami Nissyen. - Ja nie mam zwyczaju zmieniać zdania.
- Ale... ale co ja mam z nim zrobić?
- Jeśli rzeczywiście nikt tyle nie da... - powiedział twardo i urwał na moment. - To... to możesz przecież wycofać się z transakcji. Odeślesz go - skończył cicho.
Mężczyzna miał bardzo niezadowoloną minę, ale mógł jedynie się zgodzić i liczyć, że trafi się dziś jakiś kompletnie nieliczący się z pieniędzmi bogacz. Na takiego niewolnika chętnych na pewno nie braknie, ale milion to była zwariowana cena... podana przez wariata, zabawne... Z tego, co mu doniesiono, jak dotąd najwyższa cena wywoławcza wynosiła osiemdziesiąt dwa tysiące, a finalna czterysta dwadzieścia siedem tysięcy. Milion to była paranoja... Ale tu dotąd nie sprzedawano nikogo, kto tak wyglądał, a Higo i jego pośrednicy na pewno zastosują wszelkie możliwe sposoby, by kogoś sprowokować... Tylko czy... to o takiego kupca mu chodziło?
Przygryzł wargę i zatrzymał się na moment, opierając się dłonią o ścianę. Korytarzem niosły się głosy z podestu, zaczęli mówić o Avae... Miał rację, przecież było wiadomo, że ma rację... Ale tak przecież właśnie miało być, chciał, żeby on się poczuł tak, jak musiał się czuć w tej chwili. Inaczej to...
Ruszył znów powoli, nie umiejąc przestać tego wszystkiego słuchać. W końcu Higo podał cenę i zapadła głucha cisza, potem jakieś głosy sprzeciwu, potem zrezygnowane wyjaśnienia pośrednika o dowolności deklarowanej ceny, potem znów dłuższa cisza...
- Daję ten milion - odezwał się ktoś nagle.
Zatrzymał się w pół kroku. Ten głos... Garen... Garen z Claire. Znał tego sukinsyna jeszcze z dawniejszych lat. On... nie, on na pewno nie może go dostać. Zagryzł wargę... Nie chciał tam wracać... Ale przepisowy czas namysłu nie był długi, musiał to przerwać jak najszybciej... Rozejrzał się i skinął na jednego z młodszych pośredników Higo.
- Ty... - skinął na niego. Chłopak podszedł, uśmiechając się kupiecko. - Pójdziesz tam i przelicytujesz.
- Dobrze - skinął od razu głową, jakby nie było w tym nic dziwnego, ale w tym interesie był pewnie przyzwyczajony do najróżniejszych sytuacji. Ciekawiła go z pewnością wyłącznie prowizja.
- Potem zawieziesz go do mojego pałacu, służba pokryje ci koszty, a po wynagrodzenie zgłoś się jutro. Nie mów, w czyim imieniu przystępujesz do licytacji. Idź.
- Do ilu? - zawołał za nim chłopak.
- Słucham? - zatrzymał się na moment.
- Do jakiej ceny mogę dojść?
- Nie zrozumiałeś - obejrzał się na niego ze zmarszczonymi brwiami. - Powiedziałem, że masz przelicytować.
Chłopak zamrugał ze zdziwieniem oczami, robiąc gest zmierzający do przydługich objaśnień.
- Nieważne ile. Idź.
Odwrócił się, wychodząc stamtąd szybko. Odprawił gestem woźnicę i pieszo, powoli ruszył w stronę pałacu, choć było to bardzo daleko. Szedł przez pola, nie chciał, by minął go powóz... Nie myślał właściwie o niczym, brnąc tak przez śnieg bez większego wysiłku, ale mimo to czując ogromne zmęczenie. Nie miał prawa postąpić inaczej, ale... to skazywało go na to, by wszystko zaczynać od nowa, a na to... zwyczajnie brakowało mu sił...
Dotarł w końcu do pałacu i zatrzymał się przed wejściem. Powóz oczywiście był tu wcześniej... Ciekawe, czy rozpoznał dom... Pewnie nie, nie było po czym... Chyba, że ktoś mu coś powiedział... ale to pewnie też nie, pośrednik na pewno wspominał o jego poleceniu, a zatem i tu... On wciąż nie wie... Biedne dziecko, chyba dość miał już tego na dzisiaj... Powinien już to przerwać, to jak znęcanie się, skoro już... już nic z tego nie wyszło, to nie miało sensu dalej...
Westchnął i powoli wszedł po schodach, majordomus zbiegłego zarządcy zbliżył się do niego w ukłonach.
- Przywieźli chłopaka? Gdzie jest? - spytał tylko.
- Na górze, panie, w najdalszej zachodniej sypialni. Czy...
Odprawił go gestem, idąc prosto tam, ale zatrzymał się jeszcze pod drzwiami, słuchając przez chwilę cichego szlochu. Przymknął oczy i nacisnął klamkę, jego wzrok od razu padł na łóżko, na którym leżał skulony chłopiec; drgnął teraz i zamarł w bezruchu. Mężczyzna zagryzł wargę i postąpił krok w jego stronę, a wtedy pobladły Avae odwrócił się błyskawicznie, patrząc na niego szeroko rozwartymi oczami. Poruszył wargami i wyciągnął do niego dłoń, ale zachłysnął się tylko niezatrzymanymi jeszcze łzami i oddychał nierówno.
Podszedł, już nie czekając, do niego i przyklęknął obok łóżka, a chłopiec natychmiast się w niego wtulił.
- Nissi... - wyszeptał. - Nissi... Nissi... - otoczył ramionami jego szyję, szlochając bezradnie.
- Już dobrze... - przytulił go, zamykając oczy. - Nie bój się, to ja cię odkupiłem. Zostaniesz ze mną.
- Nissi...
- No cicho już, dziecko... - wykrztusił, gładząc półprzytomnie jego włosy. Chłopiec potrząsnął tylko głową, wtulając się w niego mocniej i coraz rozpaczliwiej szlochając, więc przyciągnął go do siebie jeszcze bardziej i unosząc go ostrożnie, położył się razem z nim na łóżku, kołysząc delikatnie jego bezwolnym ciałem. Przeżyli to wszystko, i zupełnie na nic... Dlaczego ten typ się wtrącił? Tylko czy... już wcześniej nie...
- Nissi... - dobiegł go spokojniejszy już głos.
- Co, malutki... - wyszeptał bezradnie, zaciskając powieki.
- Zostanę z tobą?
- Porozmawiamy jutro, dobrze?
- Nissi... - zacisnął kurczowo dłonie. - Nissi, proszę... Nie sprzedasz mnie już teraz, prawda? Błagam cię, powiedz, że nie...
- Nie, nie sprzedam - powiedział zmęczonym tonem.
- To dobrze... - uśmiechnął się, przytulając do niego z powrotem.
- Avae... - przymknął powieki, bawiąc się jego włosami i oplatając swój palec pojedynczym kosmykiem. - Chciałem spytać...
- Tak? - szepnął chłopak po chwili milczenia, nie odsuwając się jednak nawet odrobinę.
- Skąd wiedziałeś, że to ja?
- Że to ty?
- Że to ja przyszedłem... Przecież domu nie rozpoznałeś... I płakałeś, myślałeś do tamtej chwili, że... - chłopiec na moment przytulił palec do jego ust, uśmiechnął się i cofnął dłoń, przytulając się z powrotem.
- Ty... jeszcze bardzo niewiele wiesz o miłości, Nissi...... - wyszeptał sennie, przymykając oczy.
Nie przestał go głaskać, nawet gdy chłopiec już głęboko spał. Nie umiał przestać, za długo sobie tego odmawiał. Śpi, więc... Zresztą... już przedtem zawalił sprawę, teraz to już wszystko jedno... Poniósł klęskę i nic nie można było z tym zrobić... Biedny dzieciak, nacierpiał się na darmo. Tak dawno, dawno temu Jaen powiedział, że go kiedyś zniszczy. Pozbawi tej siły i czystości istnienia... Ale nie, to nie było możliwe. Nie, Jaen... Jego nie tak łatwo zniszczyć. To nie posążek bóstwa, to sam bóg. Jest silniejszy. Może dlatego, że posągi nie umieją płakać.
Nie wszystko szło po jego myśli. Po całej tej licytacji Garen wyniósł się z Claire, może przestraszył się jakiejś prowokacji i podstępu... To nic, nim mógł zająć się później. Najważniejsi byli Bracia na Claire, to ten problem musiał rozwiązać najpierw. Może to nawet lepiej, że Garen na razie znikł...
Teraz starał się po prostu zebrać jak najwięcej informacji, żeby w ogóle wiedzieć, jak się do tego zabrać. Jedno niewłaściwe posunięcie mogło wszystko zaprzepaścić... Potrzebował spokoju i skupienia, żeby to dobrze przygotować...
Avae... Avae był uważny i cichy, starał się nie rzucać w oczy, nie przeszkadzać, nie utrudniać mu... Ale to nic nie dawało, bo sam z siebie za dużo o tym myślał. Wczoraj... wczoraj za ciężko było mu go nie przytulić, nie kołysać tej udręczonej istoty do snu, nie całować jej mokrych policzków i rozwichrzonych włosów. Nic dziwnego, że on teraz nie bardzo chciał wierzyć, kiedy twierdził, że nic się nie zmieniło, że nadal go nie chce. Niby przyjął to do wiadomości, zagryzł wargę, pokrył mgiełką oczy i odsunął się z trochę nadąsaną, trochę przygnębioną miną, ale szybko zaczął patrzeć na niego nieco podejrzliwie i obserwować go z czujną uwagą. Nie chciało mu się w to wszystko wierzyć, ale to, co się stało, jednak wytrąciło go z równowagi i zachwiało tą pewnością siebie. Nie wiedział zwyczajnie, jak to wszystko poskładać w jedną całość, jak zrozumieć, o co mu właściwie chodzi, chodziło, czy mogłoby chodzić. I nie umiał sobie wyobrazić tego rozstania, zwłaszcza, że mieli mieszkać tak blisko...
Mógłby to urządzić jakoś inaczej, wysłać go gdzieś dalej, ale... za bardzo go przeraziło to wczorajsze, jaki to miałoby mieć sens, jeśli gdzie indziej...
Spojrzał na niego, nie mogąc dłużej udawać, że nie wyczuwa jego wzroku; chłopiec już dłuższą chwilę przyglądał mu się spod zmarszczonych brwi, i to w sposób, który wręcz przewiercał na wylot.
- Nissi... - odezwał się w końcu.
- No co... - westchnął.
- Dlaczego mnie właściwie odkupiłeś?
- Avae, nie jestem bydlę... - powiedział matowym głosem. - Garen to skończony łajdak, nie mogłem pozwolić, żeby on cię wziął. Zawsze był nieźle zwyrodniały... a teraz... słyszałem, że zamęczył na śmierć już kilku zakupionych niewolników. Między innymi z jego powodu się tu wybierałem...
- Nissi... - spojrzał na niego groźnie. - Ja nie twierdzę, że to jest nieważne, ale nie zmieniaj tematu.
- Przecież ci już odpowiedziałem...
- No dobrze... ale czemu w takim razie nie próbujesz mnie sprzedać komuś innemu?
- Bo doszedłem do wniosku, że równie dobrze kto inny mógłby się skrzywdzić. Nie chcę już... ale to nie znaczy, że życzę ci czegoś złego. Po prostu nie jesteśmy razem. A po powrocie... po powrocie zamieszkasz u Avesty.
- Tak, tak. Już to słyszałem. A dlaczego podałeś taką potworną cenę wywoławczą?
- Nie drażnij się ze mną, wyższej nie mogłem, nikt by tyle nie dał - uśmiechnął się do siebie.
- Ciekawie do mnie mówisz, jak na kogoś, kto ma już mnie po dziurki w nosie i jest mną dogłębnie znudzony.
- Avae...- szepnął zmęczonym głosem.
- Nissi, ja ciebie kocham... Nie okłamuj mnie... Nie masz prawa, słyszysz? - stanął przy nim, opierając dłonie na jego ramionach. - Powiedz mi... Błagam cię, powiedz mi prawdę...
- Może zwyczajnie było mi cię żal - odwrócił wzrok. - Tej twojej smutnej buzi... - popatrzył na niego ze słabym uśmiechem i wyciągnął dłoń, delikatnie muskając palcem kącik jego oka. - I tych kryształków na rzęsach... - przygryzł lekko wargę, znów odwracając wzrok.
Avae ujął go za brodę, zmuszając do spojrzenia na siebie.
- No widzisz? I po co ci to wszystko, głupku? - spytał z czułością.
- Co? - westchnął bezsilnie. Avae pokręcił głową i popatrzył na niego, w nieco lekceważący sposób unosząc lewą brew.
- Wcale mnie nie masz dość. Chciałeś się mnie pozbyć i to w możliwie najobrzydliwszy sposób, mając nadzieję, że po czymś takim przestanę cię kochać, tak? Tak na przyszłość... - nachylił się do jego ucha. - Nie wyszło ci. Nawet na moment nie przestałem. Zapamiętaj to sobie na wszelki wypadek... Ale i twoja część planu nie wypaliła, nie mylę się? Wymiękłeś kochanie. Jak wosk.
- Avae... - wsunął dłoń we włosy, odchylając głowę w tył i przymykając oczy. - Nie wiem co...
- Cicho - przerwał mu. - Przestraszyłeś się - powiedział poważnie. - Przestraszyłeś się, prawda? Wtedy, z tym nożem... Przestraszyłeś się, że mogłeś mnie zabić... że kiedyś jeszcze możesz to zrobić... Jaki ja jestem głupi... - uśmiechnął się, przymykając powieki. - Dlaczego ja się od razu nie zorientowałem, o co chodzi? Przecież to wtedy zacząłeś mnie unikać... Zee miał rację, jak się kocha, to się nie myśli racjonalnie.
- Avae, dziecko...
- Powiedziałem cicho - uciszył go stanowczym ruchem ręki, powstrzymując protestujący gest i usiadł mu na kolanach. - Rozumiem, że się o mnie martwisz, ale te twoje pomysły naprawdę nic dobrego nie przynoszą... Ja wolę być z tobą, nie boję się... Ile razy mam ci to powtarzać?
- A pomyślałeś... - ujął jego dłoń, przyglądając jej się ze smutnym uśmiechem. - Pomyślałeś, co będzie, jeśli kiedyś to naprawdę się stanie? Jeśli kiedyś... naprawdę cię... zabiję?
- No to mnie zabijesz - powiedział całkiem spokojnie.
- I to twoim zdaniem naprawdę nie stanowi żadnego problemu? - nieco ironicznie skrzywił kącik warg. Avae zmarszczył brwi.
- Nie bądź egoistą - wziął w dłonie jego twarz, patrząc na niego spod przymrużonych powiek. - Wtedy już tylko ty będziesz cierpiał, kochanie. Tylko ty. Więc nie mów mi, że porzucasz mnie dla mojego dobra. Ja - egoistycznie - gotów jestem nawet zginąć.
- Nie znęcaj się nade mną... - przymknął oczy. Avae westchnął cicho, gładząc jego pobladłą twarz i pochylił się do niej, wycałowując ostrożnie łzy spod lekko drżących powiek.
- Nie walcz ze sobą, głuptasie... Ze sobą, z nami... Nie próbuj przerywać po ludzku czegoś, czego człowiek przerwać nie jest w stanie. To nic nie da... Tylko utrudni nam życie i odbierze te chwile, które przeznaczone są nam na szczęście... Ja w zamian za nie mogę znieść wiele tych złych... Tak samo jak każdy, kto naprawdę kocha. I... nie martw się, że kiedyś posuniesz się aż tak daleko by mnie zabić... Nie, tego nie zrobisz... - otarł mu z uśmiechem policzki, jego dłonią ocierając własne. - Nie zrobisz tego, Nissi - szepnął mu do ucha. - Gdybyś był w stanie... zrobiłbyś to wtedy.
Dawno już nie jedli... bardziej pasowałoby określenie: nie spożywali obiadu w takiej niesamowitej gali. Właściwie nigdy tego nie robili, choć stół w Argento zawsze był nakryty w sposób, który zadowoliłby nawet jego matkę. Ale to tutaj... to już było wręcz celebracyjne. I wcale mu nie odpowiadało. Majordomus z przymilnymi minami usługiwał osobiście, nadskakując im obu w sposób wręcz odrażający... Dla niego taki miły zrobił się dopiero, widząc to, jak Nissi się do niego odnosił; kiedy wczoraj go tu przywieziono, był bardzo opryskliwy i nieprzyjemny. Teraz tytułował go kolejno "kochanym dzieckiem", "drogim chłopcem", a wreszcie "szlachetnym panem", nerwowo zmieniając zwroty w miarę, jak jego brwi spokojnie unosiły się coraz to odrobinkę wyżej. Nissi patrzył na to, gryząc wargi, żeby się nie roześmiać, ale kiedy zdenerwowany służący po dojściu do nazwania go szlachetnym panem, co sprostował ze słodkim uśmiechem "Jestem tylko zwykłym niewolnikiem, mój drogi Dielo...", spanikował doszczętnie i zrozpaczony przerzucił się na mówienie do niego, nie wytrzymał i zaczął się krztusić, wśród okrzyków pomagającego mu, a w istocie pogarszającego sprawę Dielo, który od tamtej pory już tylko przymilnie się do niego uśmiechał, zwracając się wyłącznie do Nissyena i przy okazji gęsto szlachetnopanując. "Szlachetny pan" przyjmował to bez mrugnięcia okiem, po porannym pęknięciu zachowując już majestat godny króla i władcy absolutnego.
- Dziękuję, Dielo, możesz już odejść - poważnym tonem, choć z wesołymi iskierkami w oczach odezwał się "szlachetny pan", gdy on rozstawił już półmiski, cały czas gnąc się w ukłonach. - Zawołamy cię, jeśli będziesz potrzebny.
Mężczyzna wycofał się z kolejnym głębokim ukłonem i przypochlebnym uśmiechem, a tymczasem Avae odprowadził go zniesmaczonym spojrzeniem i wymownie popatrzył na towarzysza.
- Co? - spytał niewinnym tonem.
- Dobrze wiesz co - mruknął chłopiec.
- Tak?
- Tak. Ten Dielo mnie jakoś irytuje. Wywal go. Kassi jest fajniejsza.
- A co cię w nim irytuje?
- Wszystko i... Sam nie wiem, ale... - zawahał się nagle. - Jakoś mu nie ufam... Poza tym... kogoś mi przypomina, choć nie wiem do końca czym...
- Kogo?
- Naszego... lokaja... - powiedział powoli. - Ohydny typ... Dwulicowy. Udawał uniżonego, a... Żadne wcielenie mi się nie podobało - przymknął oczy.
- Problem w tym, Avae, że Dielo nic nie zrobił. Nie mogę go wyrzucić po prostu za zły wygląd.
- Dlaczego nie? - spytał niewinnie.
- Avae...
- Dobrze już, dobrze... - mruknął niechętnie. - Ale na twoją odpowiedzialność.
- Przecież nawet tu nie mieszkamy... Zostawię tu zarządcę, jeśli jemu się nie spodoba, to go wyrzuci. I tyle.
- Ja ci tylko dobrze radziłem... - pokazał mu język.
- Smarkacz - mruknął. - Jedz szybciej, jak skończymy, pomożesz mi coś znaleźć w bibliotece.
- W bibliotece? - zdziwił się.
- Przez to... wszystko, nie zajrzałem w domu. Pamiętam dość dobrze tę historię, ale wolę sprawdzić kilka szczegółów... w tym wypadku drobiazgowość ma spore znaczenie, mogę przewidzieć ich reakcje, pamiętając, jak zachowywali się dawni Bracia na Claire. Kopiują ich dość dokładnie.
- Nissi... - popatrzył na niego. - Kto to u licha są Bracia na Claire? O czym ty mówisz?
- Nie mówiłem ci? - spojrzał zaskoczony.
- Ostatnio prawie nic mi nie mówiłeś. A w sprawie Claire wszystko, co powiedziałeś to "Kłopoty".
- Przepraszam - uśmiechnął się blado.
- Nie przepraszaj, tylko powiedz, o co chodzi i już. Koniec problemu - przechylił głowę, przyglądając mu się z uśmiechem. - Ja przecież rozumiem. Mówiłem ci... No, co to za awantura?
- Tutejsi separatyści zorganizowali bunt, chcą się odłączyć od Argento i rządzić po swojemu... W dość kontrowersyjny sposób, co najgorsze. Ich przywódca, Se'rian odtworzył Bractwo na Claire. Istniało tu dziewięćdziesiąt lat temu, w czasie wojny z Wellandem. Zanim Karin Cern Cascavel z Diazem Corte Lavello i Armanem Eau Claire doprowadzili do rozpoczęcia właściwej walki i skończyli sprawę w trzy dni, na wojnę zbierało się przez cztery lata i wyglądało to groźnie... Czemu ty się śmiejesz?
- Karin Cern Cascavel... - wykrztusił z trudem.
- No tak, pradziadek twojego kuzyna.
- Wiem, aż takim ignorantem nie jestem - roześmiał się. - Ale zawsze mnie to powala...
- Jesteś niepoważny... - westchnął.
- No już, mów... - uspokoił się. - Ale czy myśmy tej wojny czasem nie wygrali?
- Przed chwilą to samo powiedziałem, ale nie słyszałeś, bo krztusiłeś się ze śmiechu... - spojrzał z politowaniem na gryzącego drgającą od śmiechu wargę chłopaka. - Można było zresztą tę wygraną przewidzieć... W Wellandzie panował wtedy młodziutki, narwany król, dziad obecnego... Zbroił się i robił dużo szumu, chciał nas zhołdować jak Gunung i Rinjani, ale wychowanie odebrał twarde, więc nie posunął się do złamania ich odwiecznej zasady "nie szukać nowej broni, póki nie szukają jej inni", a że mistrzem taktyki nie był... No ale w kraju było przez te lata straszenia się nawzajem dość nerwowo, przy wszystkich pięciu granicach budowali twierdze, bo przewidywano, że i Tonnere skorzysta z takiej dogodnej okazji, a w tej sytuacji zlekceważyć Kashan byłoby nietaktownie... i w ogóle świrowali wszyscy na całego... Zarządca Claire założył wtedy to Bractwo, byli w nim jego żołnierze i poddani też, na równych prawach. Mieli cały kodeks z zasadami, wznieśli sobie warowny zamek i urządzili ceremoniał... Trwało to nawet jakiś czas po podpisaniu pokoju. Ludzie Se'riana się do tego odwołują... To trochę fanatycy, ale mam nadzieję, że jakoś to wszystko rozwiążę... Wiesz, tak na dobrą sprawę problemem jest tylko to, jak oni chcą tu rządzić, a nie to, że chcą się odłączyć od Argento, bo Claire tak po prawdzie do niczego nam nie jest potrzebne, to raczej balast, bo są nieźle zapóźnieni... Rządca Valdeza był trochę... niekompetentny. Zajmował się głównie wynajdywaniem "zabawek" i posyłaniem ich panu. Zresztą i tu kantował, bo sporą część ukrywał dla siebie. Dobrali się obaj jak cudem - prychnął.
- A co zrobiłeś z tym zarządcą?
- Ja? Nic, co mogłem? Poza nieudolnością i zaniedbaniami nic na nim nie ciążyło, to zwykły poddany zresztą... Wszystko, co stało się w Claire to... za wizyt właścicieli. Oczywiście nie mogę wykluczyć, że on załatwiał jakieś swoje porachunki ich rękami, składając fałszywe donosy, ale nie mam na to żadnych dowodów, choć prawdę mówiąc jestem niemal pewien, że tak właśnie było... Na to, jak handlował wtedy dzieciakami z Valdezem, też dowodów nie ma, przecież takie rzeczy załatwiało się dyskretnie. Nic mu nie mogłem zrobić, pozbawiłem go tylko funkcji - wzruszył ramionami. - Zresztą... następcę też wybrałem nienajlepiej, zwiał przy pierwszych kłopotach... Tym razem będę musiał dobrze przemyśleć tę decyzję.
- A ten zarządca Valdeza jest wśród zwolenników Se'riana?
- Nie wiem. Pewnie wolałby sam rządzić, ale możliwe, że w obecnej sytuacji sprzyja jemu... Nie wiem tylko, czemu Se'rian miałby go chcieć, on zdarł z Claire skórę... To był chyba najbogatszy poddany w całym kraju, a teraz... teraz na tych wszystkich lewych interesach wzbogacił się jeszcze bardziej. Tu jest bieda, a on ma więcej pieniędzy ode mnie... Nie sądzę, żeby ludzie Se'riana czuli do niego sympatię... Ale może być im potrzebny. W takiej grze, jaka się teraz toczy, układy rozkładają się według korzyści...
- I myślisz, że użyje pieniędzy, żeby im pomóc?
- Teraz raczej nie, wycofał się i wiem, że nie ma go w Claire... Nic na niego nie mam, po prostu stchórzył - uśmiechnął się pod nosem. - To nawet lepiej, obejdzie się bez niespodzianek.
- Skoro usunął się od razu na wieść o twoim przyjeździe, to sojuszu chyba w ogóle nie było - zauważył.
- On się nie przejmował moim przyjazdem... - powiedział powoli. - On... sądzi teraz, że mam jakieś dowody... i że zastawiłem pułapkę... Jego ludzie mu donieśli, że... że to ja cię odkupiłem... Ten zarządca to Garen, Avae - spojrzał na niego z wahaniem, ale chłopiec się uśmiechnął.
- No, czyli na coś jednak to wszystko się przydało.
- Avae, nie dobijaj mnie... - mruknął.
- Mówię poważnie.
- Właśnie... - westchnął. - Nie mógłbyś być choć odrobinę - odrobinę - samolubny?
- Ja bardzo często jestem nieprzyzwoicie samolubny... - roześmiał się. - Ale nie we wszystkich sprawach - dodał cicho. - Nie w takich, za wielkie mają znaczenie - przymknął na moment oczy. - No, to dobrze, skończyliśmy, niech ten oślizgły typ sprząta, a ja ci idę pomagać. Tak? - spytał swobodnie, ale kiedy spojrzał na niego, trochę się przestraszył. - Nissi... - szepnął. - Nissi, co tobie jest? - podszedł szybko do przygarbionego mężczyzny, który z pobladłą twarzą zacisnął dłonie na krawędzi blatu. - Słyszysz mnie? - dotknął delikatnie jego włosów, zwilgotniałych od zimnego potu. - Nissi, co ci jest? - spytał z niepokojem. - Boli cię coś, słabo ci? No odezwij się, proszę... - szepnął z trudem, kucając obok i ściskając mocno jego dłoń.
- Nic... nic, tylko... - wykrztusił, odchylając się w tył i oddychając ciężko. - Ja...
- Nie mów nic... - opanował się, zagryzając wargę. - Najpierw się położysz, chodź... - objął go, pomagając mu wstać, ale on tak zupełnie opadł z sił, że nie mógł samodzielnie ustać, a był dla niego za ciężki, nie chciał go przecież wlec. - Dielo! Dielo, chodź tu do ciężkiej cholery!
- Stare nawyki, niewolniku? - usłyszał za sobą. - Tak odnosisz się do wolnego człowieka?
Obejrzał się szybko, dostrzegając najpierw obcego mężczyznę, który podniósł teraz nieco głowę i z lekkim uśmieszkiem zmierzył go spojrzeniem; za nim stało więcej osób.
- Kim wy... - wykrztusił.
- Se'rian, przywódca Braci na Claire - lekko skłonił głowę mężczyzna. - Miło mi poznać... krwawego demona...
Pierwszy raz po takim go nazwaniu ludzie wokół wybuchli śmiechem. Daleko od świata jego przeszłości upadłe i bezsilne zło budziło jedynie drwinę, nie nienawiść...
- Coście mu zrobili? - krzyknął więc tylko z wściekłością, która też musiała wydać im się śmieszna.
- My? - uniósł brwi. - Dopiero weszliśmy... Może to ty podtruwasz pana?
- Płacicie temu cholernemu Dielo, tak? - zacisnął zęby. - Co on mu podał?
- Nic... - uśmiechnął się pod nosem, patrząc prosto w jego rozwścieczone oczy. - W każdym razie nic takiego mu od tego nie będzie. Nie miałem jedynie ochoty rozmawiać z wariatem w pełni sił... Nawet ze wściekłym psem trzeba uważać... I co powiesz teraz, butny chłopaczku? - przeniósł drwiący wzrok na Nissyena.
- Nie... zapominasz się, Se'rian? - odezwał się cicho, podnosząc powoli głowę i łagodnie odsuwając Avae. - Mówisz do swojego wodza...
- Z jakiej racji ty miałbyś być naszym wodzem? - szarpnął z irytacją głową.
- Z takiej, że mnie nim wybrano... - uśmiechnął się spokojnie.
- To Argento cię wybrało - powiedział zimno. - Z jakiej racji mamy wam ulegać? Żaden szczeniak i uzurpator z nasienia rodu psów nie będzie dyktować nam warunków.
- Powiedzmy, że mnie nie podobają się te warunki, które wy... przepraszam, ty chcesz dyktować Claire. Za tę prowincję też jestem odpowiedzialny, czy to ci się podoba, czy nie. Nie pozwolę tu zaprowadzać terroru.
- Terroru? - roześmiał się szyderczo. - Smarkaczu... Moglibyście się nauczyć, że Claire to nie Argento. Tu nikt nie żyje i nie chce żyć jak wy.
- Co nie znaczy, że marzy o czuciu nad sobą bata - nadal mówił zupełnie spokojnie, ale oparł się powoli dłonią o blat, nie spuszczając jednak z nich wzroku. Avae zagryzł wargę, szacując sytuację wzrokiem. Sam nie miał szans z dziesięcioma uzbrojonymi mężczyznami, a on już ledwo trzymał się na nogach, choć starał się ukryć, w jak beznadziejnym jest stanie. To wyglądało coraz groźniej, nawet nie wiedział, gdzie tu szukać pomocy... Nie miał pojęcia co robić.
- Jesteś bezczelny, młodzieniaszku... - skrzywił się Se'rian. - Ale to już koniec zabawy. Bractwo na Claire wydało na ciebie wyrok śmierci.
- Zamierzasz mnie przestraszyć? - uniósł brwi, uśmiechając się kpiąco, ale Avae z lękiem dostrzegł, że on stał, już tylko zużywając na to resztki sił.
- Nie. Dobić cię. Jak wściekłego psa - syknął, wyciągając miecz. - Według praw, wyrokiem i zasądzoną śmiercią od miecza na mocy decyzji Rady Braci na Claire.
- Na waszym miejscu bałbym się ugryzień... - powiedział cicho, odpychając się od stołu i wyszarpnął Se'rianowi miecz, ale zrobił to już ostatkiem sił i stojący najbliżej mężczyzna bez trudu sparował jego cios, posyłając go na ścianę. Osunął się pod nią, nie tracąc jednak przytomności i nadal ze sobą walcząc, jednak Se'rian wyrwał już z gniewem miecz stojącemu obok mężczyźnie i zbliżył się do Nissyena; Avae nie wytrzymał i skoczył między nich, zasłaniając mu drogę.
Se'rian zatrzymał się, patrząc na niego spod uniesionych brwi, a potem uśmiechnął się kątem ust, zbliżając się bardziej. Serce Avae waliło jak oszalałe, zasłonił go po prostu odruchowo, nie wiedział, co ma teraz zrobić... Obronić go nie był w stanie, oni bez trudu zdołaliby go już choćby zwyczajnie odepchnąć... Miał na nich wypróbowywać swoje talenty tresera jak na niewolnikach z Argento? To nie miało szans powodzenia, gdyby mogło się udać, udałoby się już jemu, był w tym o wiele lepszy. Gdyby tamci byli tu sami, mogłoby się powieść, już jemu wcześniej by się powiodło; widział przecież, że na nich jego magia działała, na nich mógł wywrzeć wrażenie i zmusić ich do ustępstwa, ale oni mieli tu ze sobą wodza, to Se'rian tym kierował, a on nie zwracał na tę jego hipnotyczną siłę uwagi, jakby oślepł; on przyszedł tu już z określonym nastawieniem, widział w nim Eau Claire i aroganckiego żółtodzioba młodszego od niego o dobre dwadzieścia lat, którego prowincja rodząca w nim wyraźny kompleks wybrała na wspólnego wodza, nie pytając go o zdanie. Naprawdę oślepł, był jak koń w hełmie do walki w ogniu, szedł naprzód, nie bojąc się tego, co paraliżowało innych. Ale tym razem to było dobrze dla niego, bo tym razem widmo tej siły było naprawdę tylko widmem, nie ostrzegało, lecz myliło. On miał przewagę... Jak miał z nim walczyć? Co zrobić? Ale miał jedno, co dawało mu szansę; gniew i determinacja u Nissyena tylko rozjątrzały Se'riana, ale u niego nie, u niego go bawiły. To pozwalało przedłużać grę.
- Wynoście się... - wykrztusił, sam czuł, że wypadło to raczej bezsilnie, za bardzo był przerażony. Kiedy martwił się tylko o siebie, dużo łatwiej przychodziła mu kontrola nad sobą, teraz czuł się bezradny i wiedział, że tak też musi wyglądać - jak wystraszony chłopiec, który upiera się i walczy, ale w każdej chwili może się rozpłakać.
- Zejdź mi z drogi... - zniżonym tonem odezwał się Se'rian, wpatrując się w niego uparcie.
- Nic mu nie zrobisz... - zacisnął pięści. - Nie pozwolę ci, odejdź...
- Odsuń się, dziecko, dobrze ci radzę... - zmarszczył brwi.
- Nie.
- Odsuń się.
- Skoro nie wstyd ci zabijać kogoś, kogo podstępem pozbawiliście możliwości obrony, to dlaczego wstydzisz się zabijać mnie? No uderz... Ja się nie odsunę - przymknął oczy.
- Na tego człowieka zapadł wyrok. Odsuń się - powtórzył tonem, który pozwolił mu wyczuć, że w jakiś niepojęty sposób na moment zyskał nad nim przewagę i zmusił go do zawahania się. On na pewno nie chciał zabić i jego, mógł już tylko kazać im go odsunąć. Ale oni... oni mogą mu ulec, oni już patrzyli na niego inaczej niż na początku.
Odetchnął głęboko, powoli uspokajając oddech i podnosząc twarz ku niemu, spojrzał na niego ostro.
- Wynocha... - wycedził przez zęby.
- Niewolnik wierny jak pies... - zarechotał jeden z mężczyzn, ale trochę niepewnie i już bez odpowiedzi następnego śmiechu, oni nie wiedzieli co teraz...
- Odważniejszy od nas - szepnął cicho młody mężczyzna, zagryzając wargę z wyraźnym zażenowaniem na pałającej twarzy, a tak się zaczynają bunty wszczynane przez dumnych ludzi, więc rozsądnie byłoby teraz... Se'rian zmarszczył brwi i opuścił broń.
- Twój pan jest dla nas zagrożeniem - powiedział już tylko, wyraźnie hamując wściekłość.
- On chce z wami jedynie porozmawiać. Nie przyprowadził ze sobą wojska, chociaż was jest wielu, a on tylko jeden. Moglibyście to docenić... - odpowiedział powoli. Se'rian uśmiechnął się pod nosem i spojrzał w górę.
- Rozmawiać... Doprawdy, ciekawe - zaśmiał się nieprzyjemnie. - Dobrze, chłopaczku - popatrzył na ciężko oddychającego Nissyena, który wciąż nie miał sił wstać. - Twój lojalny niewolnik zabawił mnie na tyle, że jestem skłonny ciągnąć tę farsę dalej - machnął dłonią i jego ludzie wycofali się pomału. Sam uśmiechnął się drwiąco i odszedł za nimi.
- Jeśli chcesz z nami rozmawiać, przyjdź do nas sam. I przetrwaj próbę ognia - rzucił za siebie, zanim zniknął w korytarzu.
Avae przyklęknął obok Nissyena, ale on odzyskał już część sił i odsunął go, wstając samodzielnie, choć wciąż miał problem z równym oddechem.
- Nissi... - szepnął chłopak, wstając za nim i podchodząc do niego. Delikatnie dotknął jego ramienia, próbując spojrzeć mu w twarz.
- Puść mnie - syknął.
- Nissi...
- Powiedziałem, żebyś zabrał rękę! - krzyknął, odpychając ją. Avae zagryzł wargę i cofnął się nieznacznie, pochylając głowę. Intensywne spojrzenie mężczyzny przesunęło się na tę posmutniałą osłonę z włosów, osypujących się na skrytą twarz.
- Dlaczego się na mnie złościsz... - szepnął cicho chłopak. Nissyen oderwał od niego wzrok i oparł się rękami o stół. Boleśnie zacisnął dłonie i milczał, oddychając ciężko.
- Nie... złoszczę się... - powiedział wreszcie z trudem.
Avae spojrzał na niego powoli i znów z kojącą, czułą delikatnością dotknął jego ramienia.
- Połóż się...
- Nie trzeba - zacisnął powieki.
- Połóż się, proszę. Nie wiemy, co właściwie ci dali. Odpocznij.
Mężczyzna wolno wypuścił powietrze z płuc i popatrzył na jego poważną, smutną twarz. Westchnął cicho i pogładził go lekko po policzku, czekając aż on jak zawsze tak zwyczajnie się w tę dłoń wtuli i przymknie na moment oczy.
- Dobrze, kwiatuszku... - szepnął z bezwiedną czułością. - Dobrze.
- No to chodź - uśmiechnął się, biorąc go za rękę i prowadząc w stronę sypialni. - Jak się starasz, to jesteś mądry.
- Tylko ze względu na ciebie - powiedział, przyglądając się jego zeszczuplałej nieco sylwetce. Ostatnio dał mu w kość... Biedactwo milutkie, za co on tak go kochał? Czy można wybrać sobie bardziej beznadziejny obiekt uczuć?...
Chłopiec puścił jego dłoń i zrzucił z łóżka narzutę, sadzając go na jego kraju i rozbierając jak lalkę. Prawie się roześmiał, on był naprawdę słodki. Jakim cudem ten dzielny, wygadany chłopak zamieniał się przy nim czasem po prostu w urocze, niewinne i dziecięco nieśmiałe stworzenie nadające się tylko do najdelikatniejszej tkliwości?
Chwycił jego dłonie, całując je z uśmiechem.
- Poradzę sobie. Nie jestem obłożnie chory.
- Przestraszyłeś mnie... trochę... - szepnął, uśmiechając się nieco niewyraźnie.
- Nie martw się, wszystko jest w porządku - cmoknął go lekko w nos, podnosząc się i kończąc rozbieranie. - To musi być sehenina... Samo ustąpi. Ale nie bój się, będę ci bezwzględnie posłuszny... Zresztą... - westchnął, kładąc się powoli. - I tak muszę to wszystko... przemyśleć. Muszę zdecydować, co zrobię - przymknął oczy.
- Nissi... Co to jest ta próba ognia? - spytał cicho, głaszcząc troskliwie jego włosy.
- Palenie rąk.
- Co? - pobladł, patrząc na niego zszokowany.
- Dawny zwyczaj Braci na Claire. Bardzo dawny. Stąd nieco niehumanitarny. Prowincje Eau Claire od lat były już dość cywilizowane. Ta hałastra aspiruje do miana kontynuatorów Bractwa. Szkoda tylko, że nie kieruje się ich zasadami honoru.
- A... ale... na czym to polega?
- Aspirujący do zaprzysiężenia musi trzymać dłonie w ogniu, aż przywódca pozwoli mu przerwać. A ktoś spoza Bractwa, o ile chce zostać wysłuchany przez radę Braci na Claire, musi trzymać dłonie nad płomieniem, by udowodnić, że może mówić przed nawet najwyższymi z Bractwa bez pokalania ich. Jak drastycznie to wypadnie, zależy od przywódcy. To może być krótki moment, ale i godzina... o ile ktoś godzinę tak ustoi bez utraty przytomności.
- To jest... okropne... I oni tak naprawdę... sami z siebie?
- Może zazdrościli rozrywek innym prowincjom, Eau Claire rzadko kiedy w historii posuwali się do okrucieństw - wzruszył ramionami.
- Nie pleć... - przewrócił oczami. - Ale ty do nich nie pójdziesz... prawda? Nie tak chyba?
- Nie wiem - westchnął. - Możliwe, że... inaczej się nie da... Ale może nie będę musiał.
Se'rian stał na wzgórzu, w milczeniu przyglądając się zaśnieżonym polom. Dobrze wiedział, że sytuacja się skomplikowała. Prawa, których zaprowadzenia domagał się ten chłoptaś, poważnie zagrażały jego pozycji i temu porządkowi, jaki zaprowadził w Claire. On nie powinien się do nich wtrącać. Claire... wcale nie jest takie, jak Argento. Jego pomysły były idiotyczne. Musiał się go jak najszybciej pozbyć...
- Panie, czeka na ciebie niewolnik uzurpatora - młody mężczyzna stanął za nim bezszelestnie, kłaniając się głęboko.
- Tamten chłopak? - obejrzał się, unosząc lekko brwi.
- Chłopak, który był przy nim, panie - skłonił się znów.
- Czego chce? - ponownie spojrzał na pola.
- Rozmawiać, panie.
- Tego się domyśliłem, czego... - odezwał się z gniewem, ale młodzieniec ośmielił się mu przerwać.
- Rozmawiać z Radą, panie. Rozpoczęliśmy przygotowania wielkiej sali.
- Co takiego? - obejrzał się gwałtownie. - A kto was o to prosił?
- Przecież próby nie odmawiamy nikomu... - spojrzał na niego zdziwiony. - To niewolnik, ale...
- Racja - powiedział spokojnie. - Róbcie swoje, idę do niego. Jest u mnie?
- Tak, panie.
Minął go i ruszył po skałach tworzących wschodnią ścianę zamku. Nieśpiesznie dotarł na szczyt i wszedł do swojej komnaty oświetlonej tylko kilkoma pochodniami. Chłopiec stał przy stole i bez większych emocji wpatrywał się w drzwi.
- Witam - odezwał się cicho na jego widok.
- On cię przysłał.
- Nie.
- Więc czemu przyszedłeś?
- Odczuwałem nieodpartą ochotę - zakpił, przechylając się lekko w tył i opierając dłońmi o stół. Se'rian uniósł nieco głowę, patrząc na niego przenikliwie.
- Dlaczego chcesz mu pomóc? - powiedział powoli. - Nie obchodzisz go.
- Na jakiej podstawie tak twierdzisz? - spytał spokojnie. Mężczyzna parsknął krótkim śmiechem.
- Przecież chciał cię sprzedać.
- Nieprawda - uśmiechnął się.
- Po co to kłamstwo? - uniósł brwi. - Dobrze wiem o wszystkim, to mój targ.
- No właśnie. To była tylko nasza wspólna próba. Chcieliśmy się tam rozejrzeć.
Se'rian odwrócił się szybko i niespokojnym krokiem podszedł do przeciwległej ściany.
- I mam w to wierzyć? - zapytał, nie oglądając się na niego. Avae skrzywił się lekko, przymykając oczy.
- Przecież mnie NIE sprzedał - odezwał się z wyczuwalną drwiną. Mężczyzna popatrzył teraz na niego, powoli prześlizgując się po nim spojrzeniem i nie odzywając się przez długi, nieznośny moment.
- Sypiasz ze swoim panem?
- Słucham? - Avae spojrzał na niego zaskoczony.
- Byłby idiotą, gdyby nie używał cię do łóżka - powiedział tonem rzeczowego wyjaśnienia. Chłopak zmarszczył brwi.
- Jesteś... a właściwie to szkoda nawet słów - odwrócił wzrok.
- A ty się w nim kochasz, chłopaczku. Jakie to naiwne... - uśmiechnął się kpiąco. - Ale za to jakie przy tym urocze...
- Posłuchaj, przyszedłem tu tylko po to... - popatrzył na niego z gniewem.
- Wiem, po co przyszedłeś - przerwał mu. - Ale my zażyczyliśmy sobie rozmowy z twoim panem. Nie z tobą. Jesteś przecież tylko niewolnikiem.
- Nie chcę, żebyście...
- Żebyśmy zrobili mu krzywdę, śliczny chłopczyku? - roześmiał się. - Takie mamy zasady. Kto chce wystąpić wobec Bractwa, musi być w stanie znieść to, że wyrządzamy mu krzywdę.
- To bezsensowne - zirytował się.
- Bezsensowna jest twoja wizyta tutaj - powiedział z uśmiechem. - Myślę, że wiem, o co ci chodzi. Chcesz zastąpić swego "ukochanego", tak?
- Jeśli nie będę miał innego wyjścia... - spojrzał mu w oczy, ignorując ironię.
- Typowe dla twojego wieku - pokręcił głową. - Same emocje i żadnego myślenia. Takie impulsywne działanie jest domeną smarkaczy. Poświęcanie się w imię miłości wydaje ci się zapewne szalenie pociągające w całej tej aurze szlachetnego bohaterstwa i pełnego ofiarności oddania. Brzmi pięknie i porywająco. Tylko czy warto narażać się na upokorzenie, jakie ci przez to przypadnie?
- Upokorzenie? - spytał obojętnie.
- Stchórzysz - wyjaśnił ze spokojem. - Albo spróbujesz i przy nas wszystkich tam rozpłaczesz się z bólu. Natychmiast, już w pierwszej chwili - z przyjemnością wpatrywał się w jego dłonie.
- Co poniżającego jest w bólu? - smutno uśmiechnął się chłopak. - Może najwyżej dla was, skoro bawi was zadawanie go... Ale nie martw się. Nie będę płakał. Nie przy tobie.
- Uparty jesteś... - roześmiał się. - Uparty i zawzięty. Ale dobrze! Powiedzmy, że wytrzymasz i nie cofniesz dłoni, dopóki nie powiem... Czego dokładnie chcesz?
- Chcę, żebyście porozmawiali z nim normalnie. Bez tego całego... cyrku... - syknął.
- A nie, żebym od razu ustąpił? - spytał z szyderczym uśmieszkiem.
- Nie. Nie zgodzisz się, a poza tym to jego rzecz. On i tak prędzej czy później z tobą wygra. Zawsze wygrywa.
- Czyżby? - zmrużył oczy. W drzwiach zjawił się odziany na biało młodzieniec, przyglądając im się z zainteresowaniem.
- Sala gotowa, panie - skłonił się i wyszedł.
- Więc jak? - uśmiechnął się Se'rian. - Chcesz?
- Nie. Nie jestem tak nienormalny jak wy - spojrzał na niego z gniewem. - Ale chodźmy. Zrobię to.
- A więc jesteś nienormalny tylko nieco inaczej - zaśmiał się głośno. - Marnujesz uczucia, chłopaczku.
- Nie twoja sprawa.
- Po co właściwie chcesz próbować? Byłeś arystokratą, nawet nie znasz bólu.
- Mylisz się, znam ból doskonale - uśmiechnął się gorzko. - Jak starego nieprzyjaciela.
- Doprawdy? Czułeś kiedyś własne ciało trawione ogniem?
- Nie.
Se'rian roześmiał się głośno i oparł dłoń na jego ramieniu.
- Uwierz mi. Nie wytrzymasz.
- Zobaczymy - odepchnął jego rękę.
- Cofniesz dłoń już odruchowo - uniósł brwi, patrząc na niego niemal przyjaźnie.
- Wieki temu zatraciłem instynkt przetrwania - przymknął oczy z uśmiechem. - Nie martw się o moje odruchy obronne.
- Rozmarzenie to kiepski stan psychiczny przed próbą ognia - zadrwił. - Jesteś zdecydowanie zbyt młody i romantyczny. Pcha cię tylko głupia brawura i infantylne wyobrażenia o miłości... Ta twoja chęć przyjęcia na siebie jego bólu jest szczeniacka i niedorzeczna, ale pewien jestem, że próba ognia raz na zawsze nauczy cię rozumu.
- Chodźmy... - wzruszył ramionami, odwracając wzrok. - Nie zmienię zdania... Zwyczajnie nie umiem, tracisz czas...
- Skoro tak wolisz... - znów przesunął po nim uważne spojrzenie i otoczył go ramieniem, popychając lekko w stronę drzwi.
- Nie pozwoliłem ci się dotknąć - odsunął go stanowczo, patrząc na niego chłodno.
- Pójdę przodem... - uśmiechnął się. - Czekamy na ciebie...
Avae przełknął ślinę, wpatrując się w jego oddalającą się sylwetkę. Bał się... mimo wszystko. Do tego niemal pewien był, że jemu to się wcale nie spodoba... wolałby tylko wiedzieć, czy dlatego, że mu na nim zwyczajnie naprawdę zależy, czy dlatego, że nie lubił, kiedy ktoś w taki sposób wtrącał się do jego spraw...
Sam też dobrze wiedział, że to, co robił, nie było mądre. Nie miał też pewności, że Se'rian dotrzyma słowa, w końcu jak właściwie miałby to zrobić? Ale musiał spróbować, bo oni go nienawidzili, a on był uparty jak osioł. Nie miał pod ręką żadnego Uzdrowiciela, to mogłoby się źle skończyć.
Wziął głęboki oddech i powoli ruszył w ślad za niewidocznym już mężczyzną. Mrok kamiennego korytarza rozświetlały tylko nieliczne pochodnie. Sceneria w sam raz, jak dla takiej ponurej ceremonii. Mają chłopcy wyobraźnię, to im trzeba przyznać, choć wykorzystują ją w niezbyt odpowiedni sposób.
Dotarł do sali, zatrzymując się na moment u szczytu schodów. Stali tam wszyscy... Dobra setka. Nie patrzyli na niego, tylko na siedzącego na przeciwnym krańcu sali Se'riana; obok niego stał mężczyzna w czarnym płaszczu i masce, trzymając w dłoniach kamienną czarkę, w której błyskały płomienie ognia.
Zacisnął dłonie i przeszedł powoli wśród tych milczących, niepatrzących na niego ludzi i dotarł tam, a wtedy ten mężczyzna zbliżył się do niego i ciepło uderzyło go w twarz. Wyrównując powoli oddech, uniósł ku niemu dłonie, kiedy gdzieś z oddali dobiegł go głos Se'riana.
- Tylko lewa. Jesteś niewolnikiem.
Cofnął prawą rękę, przyciskając ją z całej siły do swego ciała i podniósł wzrok na tę chłodną, wpatrzoną w niego twarz... Patrzył na niego, powoli nasuwając dłoń tuż nad płomień, pot niemal natychmiast pokrył mu całą skórę. Zagryzł wargę, próbując pohamować jej drżenie, ale nie odwrócił wzroku, patrzył mu prosto w twarz, a on patrzył na niego; rozchylił usta, wilżąc machinalnie zaschniętą powierzchnię.
- Dość - odezwał się nagle, mężczyzna natychmiast cofnął czarkę. Avae złapał mocno powietrze, kryjąc ku sobie nieprzytomnie obolałą dłoń.
Se'rian odwrócił wzrok, z zaciśniętymi ustami wpatrując się w boczne drzwi.
- Powiedz mu... żeby przyszedł tu sam.
- Ty mały głuptasku... - westchnął cicho, zmieniając okład na jego czole i zanurzając go w misce. - Chyba muszę zmienić wodę... - popatrzył znów na niego. - Aleś sobie narobił biedy... Żebyś chociaż się przede mną nie chował. Spartoliłeś ten opatrunek.
- Jedną ręką to nie takie proste - naburmuszył się, zsuwając głębiej pod kołdrę.
- Wiem, kiciuniu - pocałował go delikatnie w nos. - Ale dobrze wiesz, że powinieneś był przyjść do mnie. Jeszcze trochę i pewnie trzeba by ci było odciąć tę śliczną łapeczkę.
- Akurat - burknął.
- Akurat, akurat, ale gorączkę jakoś mamy i to jaką. A przede mną się kryliśmy na całego, a potem to co było? Kto mi wmawiał, że nie ma na co patrzeć i że zwykłe zwyczajne najzwyczajniejsze w świecie skaleczenie. Taak... bo ja pewnie nigdy w życiu nie widziałem skaleczenia...
- Daj już spokój... - szepnął.
- Teraz? Jeszcze nie doszedłem do najważniejszego. Do tej pory ci odpuściłem, ale teraz nie daruję: Po co cię właściwie tam, zakało, poniosło? To moja sprawa. Żadnych myszy nie prosiłem, żeby się wtrącały.
- Chciałem ci pomóc... - odwrócił wzrok.
- No to bardzo dziękuję. Nie ma to jak odwrócić uwagę od zmartwień, przysparzając gorszych zmartwień.
- Jakoś nie widzę, żebyś się tak bardzo przejmował... - wyszeptał, zaciskając usta.
- Pewnie... bo to nie ja umierałem ze strachu, jak ci się to rozjątrzyło na całego i do rana majaczyłeś półprzytomny. Jak ty mi jeszcze kiedyś wytniesz podobny numer, to dostaniesz takie lanie, że zapomnisz o istnieniu czynności siadania.
- Nie dokuczaj mi już... - poprosił bezsilnie. - Nie umiałem... nic nie zrobić... Ty byś umiał?
Pokręcił głową z westchnieniem.
- Po co ja ci w ogóle o tym wszystkim powiedziałem... - zacisnął powieki, opierając czoło na dłoniach. - Powinienem był przewidzieć, że coś takiego strzeli ci do tej niemądrej, milutkiej główki.
- Gniewasz się? - spytał cicho.
- Na ciebie? Za nic - pocałował tkliwie przymknięte powieki. - Jesteś moim ulubionym zmartwieniem. Poza tym to moja wina, wiedziałem, jaki z ciebie dobry, nierozsądny głuptas. Ty jesteś najwspanialszy na świecie, a ja jestem ślepa oferma.
- Nie pleć... - uśmiechnął się.
- Wiesz co... - przymknął oczy. - Chyba... poproszę Kassi, żeby teraz się tobą zajęła... Ja... Sam wiesz. Muszę.
- Nissi... - pobladł, siadając powoli. - Nissi, nie idź do nich, proszę cię... Oni się nie zgodzą rozmawiać... Będą chcieli...
- Wiem - popatrzył na niego łagodnie. - Nie szkodzi. Poradzę sobie.
- Nissi, proszę cię... - objął go delikatnie, opierając głowę na jego ramieniu. - Proszę... To tak... - urwał.
- Co?
- To naprawdę potwornie boli.
- Dziecinko... - szepnął z czułością i westchnął, całując lekko jego ciepławe czoło. - Dlaczego wymagasz ode mnie, żebym nie miał tyle odwagi co ty?
- To nie jest odwaga, tylko głupota.
- A ty? - ujął ostrożnie jego lewą dłoń, podstawiając mu pod nos opatrunek. - Jesteś głupi?
- Oczywiście - żachnął się. - Przecież cię kocham.
- Mój mały... - pogładził pieszczotliwie ciepły policzek. - Avae... Nie mogę pozwolić, żeby to tak zostało.
- Nie puszczę cię... - delikatnie ujął jego dłoń, patrząc na niego błagalnie.
- Koteczku... Ja pójdę. Przepraszam, ale muszę. Nie martw się o mnie, na pewno dam sobie radę - pocałował go delikatnie i wstał, zbliżając się do drzwi.
- Nissi... Nissi, poczekaj...
- Avae, ja nie zostanę, nie mogę... - zatrzymał dłoń na klamce.
- Wiem... - westchnął cicho. - Przecież cię znam... Tylko... Postaraj się najpierw porozmawiać z Se'rianem, on... on mi obiecał, że jeśli wytrzymam, to... to z tobą porozmawia... i... nie każe ci... Przyrzeknij...
- Przyrzekam, Avae - skinął głową. - Postaram się nie dodać ci zmartwień.
Se'rian najwyraźniej czekał na niego, choć nie uprzedzał, że to teraz się zjawi... Siedział w starym, rzeźbionym fotelu, zapewne istotnie spadku po Przywódcy Braci na Claire. Nie wyglądał na zabytek gustu arystokracji ani na własność żołnierzy. Naprawdę się postarali o odtworzenie klimatu w najdrobniejszych szczegółach... Uśmiechnął się nieco ironicznie, podążając za nim spojrzeniem. Wstał już jakiś czas temu, zaraz po tym, jak wymienili pierwsze dwa zdania. Teraz opierał się ramieniem o nierówny brzeg wąskiego okienka, wyglądając na zewnątrz, w milczeniu już od dawna.
Nie zamierzał pierwszy przerywać tej ciszy, jemu najwyraźniej też o coś chodziło, a wobec ich ogólnie nierównej pozycji, to nawet w obecnej sytuacji dawało mu to sporą przewagę. On dobrze wiedział, że załatwia to sam tylko dlatego, że to najbardziej dyplomatyczne i najbardziej odpowiedzialne wyjście. Ale nie jedyne. Równie dobrze mógł się od razu odwołać do swojej przewagi, do przyznanych mu praw i do pomocy sąsiednich prowincji. Był legalnym przywódcą, a Se'rian tylko uzurpatorem, choć oni nazywali to odwrotnie. Nawet jednak jeśli jego ludzie w to naprawdę wierzyli, to Se'rian nie mógł być aż tak głupi. Musiał wiedzieć, że wdał się w te negocjacje jedynie dlatego, że uważał to za najwłaściwsze na początek, zanim - i w takim razie o ile - nie zdecyduje się na cięższe argumenty.
- Posłuchaj mnie... - odezwał się w końcu, spoglądając na niego. - Nie sądzisz, że to wszystko nie jest nam potrzebne?
- To wszystko? - spytał spokojnie.
- Możemy porozmawiać normalnie... Bez tych całych zabaw... Ostatecznie jesteśmy cywilizowani.
- Doprawdy? - uśmiechnął się w nieco kpiący sposób. Se'rian zmarszczył brwi.
- Oczywiście. To moi ludzie potrzebują tych rozrywek. Ja... Ja jestem człowiekiem interesu. Nie potrzeba mi do szczęścia bandaży na twoich dłoniach. Możemy się dogadać jak cywilizowani ludzie.
- Ale?
- Ale? - uśmiechnął się.
- Nie chce mi się wierzyć w twoją bezinteresowność - wstał i wsunął ręce w kieszenie, przyglądając się mu.
- No cóż... - spojrzał w górę.
- Słucham.
- To nie powinien być dla ciebie żaden problem...
- Powtarzam: słucham.
Se'rian roześmiał się i popatrzył na niego.
- Daj mi tego chłopaka.
Nissyen nie zareagował, wpatrując się tylko w jego poważną twarz.
- Co? - wykrztusił po chwili osłupiałego milczenia.
- Daj mi Avae. Nie na zawsze. Na jedną noc.
- To nazywasz dogadaniem się "jak cywilizowani ludzie"?! Straciłeś rozum, Se'rian? Jakim prawem... Co ci odbiło, żeby w ogóle pytać o coś takiego?
- To proste, liczę na zgodę - uśmiechnął się kątem ust.
- Zwariowałeś... - wsunął dłoń we włosy, śmiejąc się nerwowo. - Naprawdę zwariowałeś...
- Zdawało mi się, że z nas dwóch to ty jesteś nienormalny - zmrużył powieki, opierając się plecami o ścianę.
- Może i nienormalny, ale na pewno nie na tyle podły, żeby handlować czyimiś uczuciami. Lepiej cofnij te słowa i zapomnijmy o tym, bo inaczej skończy się możliwość negocjacji - powiedział lodowatym tonem.
- Naruszysz interes ogólny z powodu jednego niewolnika? Nie rozśmieszaj mnie.
- Nie tkniesz Avae, Se'rian - wycedził zimno. - I na twoim miejscu zostawiłbym już ten temat.
- Przykro mi, ale to jest mój warunek. Możemy porozmawiać, ale jeśli ja dostanę tego dzieciaka. Tyle.
- Przykro mi, ale wybrałeś niewłaściwe żądanie. Za nic bym mu tego nie zrobił. To koniec wstępnych negocjacji... Kiedy wróci twój młody przyjaciel? Powinniśmy już tam iść, tracimy czas.
- I po co ten teatr? - spojrzał na niego, mrużąc lekko powieki. - Przecież masz gdzieś, co się z nim stanie. Dopiero co próbowałeś go sprzedać.
- Nie mów o rzeczach, o których nie masz pojęcia - przymknął oczy, odwracając się od niego.
- Nie bądź głupcem, Nissyen. To twój niewolnik. Możesz z nim zrobić, co zechcesz, a on nie może się sprzeciwić. Zresztą i tak by się nie sprzeciwił... Ja chcę go tylko na jedną noc, a potem możesz go sobie pocieszać. Ten naiwny chłopczyk durzy się w tobie na tyle, że nawet nie będzie mieć żalu. Nad czym się tu zastanawiać? Wszyscy odniosą korzyść, a jemu nic aż takiego się nie stanie.
Nissyen słuchał go w milczeniu i stał w bezruchu jeszcze przez dłuższą chwilę, ale w końcu odwrócił się do niego powoli, mierząc go chłodnym spojrzeniem.
- Posłuchaj mnie... Se'rian... - odezwał się wreszcie. - Jesteś nędznym śmieciem. Beznadziejnym cuchnącym ścierwem i nic nie wartym bydlakiem. Ktoś taki jak ty nigdy nie będzie godzien, żeby całować chociaż jego buty. Nawet zlizywać proch sprzed jego drogi to byłby dla ciebie zbytek łaski... I jeszcze coś ci powiem, ty podła, łajdacka szujo... Nie bawię się w rozmowy z takimi robakami jak ty... takie świństwo zwyczajnie miażdżę...
Se'rian zacisnął usta, patrząc na niego z hamowaną wściekłością, ale nic nie powiedział, bo otworzyły się drzwi i do środka wsunął się młody mężczyzna.
- Sala gotowa, panie - zawiadomił z ukłonem i wycofał się od razu.
Wargi Se'riana wykrzywił szyderczy uśmiech.
- To jak... idziesz?...
Już dość długo byli w Claire, ale nie zanosiło się na to, żeby mogli wkrótce wyjechać. Sprawy bardzo się komplikowały, choć on naprawdę poradził sobie świetnie, lepiej niż się spodziewali. Zdołał wywalczyć swoje, doprowadził nawet do rozmów, a przy okazji na tyle zachwiał pozycją Se'riana, że nikt się w końcu nie sprzeciwił, kiedy aresztowano go za samowolne przejęcie władzy i liczne nadużycia, pod eskortą odsyłając do Rady w Helmand. A Nissi niezmącenie robił swoje, choć wszystko uległo zastopowaniu z powodu konfliktów wśród nowych prowodyrów Braci na Claire. Wybierał się wprawdzie do nich znów wieczorem, ale nie spodziewał się, żeby dziś miało dojść do jakiegokolwiek przełomu. Ale to tylko kwestia czasu. Wygra. Wiedział, co robi, idąc tam tamtego dnia... Solidnie zresztą za to zapłacił, choć nie wyglądał na zbytnio tym przejętego, może co najwyżej w tej chwili, kiedy wrócił do niego, a on się rozpłakał. Nie powinien był, ale nie dał rady. Przy nim nie umiał być taki silny i opanowany jak przy innych, za bardzo się przyzwyczaił do szukania przy nim ukojenia i za bardzo go kochał. A on był taki uparty... nie chciał posyłać po Uzdrowiciela, "nie miał na to czasu".
Dobrze chociaż, że tak często pomagał Zee i dość dobrze wiedział, jak zająć się taką raną, bo on sam zrobić tego na pewno nie był w stanie. Nie przejmował się tym do tego stopnia, że nie przerwał nawet rozmów, załatwiania wszelkich innych spraw, które leżały w Claire odłogiem, od kiedy Bracia na Claire przejęli władzę i wygnali zarządcę. Miał rację, że tak postąpił, bo oni patrząc na to, byli jeszcze bardziej zdetonowani i coraz skłonniejsi do ustępstw. Nie mogli go już uważać za jakiegoś chłopaczka, którego wierne swojej tradycji Argento wybrało z uwagi na pochodzenie od rodu, do którego Argentończycy mimo wszystko mieli spory sentyment. Przypuścił szturm na tę ich surową warownię tą swoją stroną, która najmocniej musiała do nich przemówić - władczego, nieustępliwego i zdecydowanego mężczyzny, z którym się po prostu nie dyskutuje. Miał w sobie tę siłę urodzonego przywódcy, która zmuszała ich do wycofywania się.
Tak, on wiedział, jak powinien postąpić i tak postąpił, co jemu z kolei przysporzyło zmartwień. To nie były jakieś tam sobie ranki, tylko naprawdę poważne, ciężkie rany. On jednak nie powinien ich tak lekceważyć, nawet jeśli "nie miał czasu." Ale nic mu się nie stało, nic, a rany goiły się spokojnie i czysto, choć powoli. Aż sam czuł pewien wstyd, że swoją niegroźną w gruncie rzeczy raną wywołał aż takie zamieszanie. Ciekawe jak by się pochorował z takich ran, skoro tamta wywołała wysoką gorączkę i niemal utratę przytomności. To rzecz jasna mogła być tylko kwestia zakażenia, ale i tak było mu trochę wstyd... co właściwie było głupie, bo nikt nie ma wpływu na reakcje własnego organizmu, a skoro jego ciało uznało za stosowne gwałtownie zaprotestować przeciw podobnym jego wybrykom, to powinien przyznać, że miało więcej rozumu niż oni obaj razem wzięci.
Zresztą i Nissyen miał swoje słabości i będąc takim spokojnym, niezmordowanym i skutecznym przy załatwianiu swoich spraw, to jednocześnie w domu, tylko przy nim, bywał nawet marudny i niecierpliwy jak dziecko. Opiekował się nim tak czule i troskliwie, jak tylko się dało, ale on z trudem to wszystko znosił, choć dla niego cały czas był miły i traktował go tak ciepło jak zawsze, mimo całego tego bólu, który lekceważył - ale czuł, niewygody, która wszystko tak utrudniała i zniecierpliwienia, o jakie przyprawiało go czekanie i niesprawność rąk.
Nie, nie miał na co narzekać, zdecydowanie można mieć gorszych pacjentów. Jego irytacji nie mógł się przecież dziwić ani też uskarżać się na nią, skoro wcale nie kierowała się na niego. Cieszył się tylko, że on może mieć przy sobie kogoś bliskiego, bo nie wyobrażał sobie, jak on zdołałby znieść tak wszechstronną opiekę od kogoś obcego, a przecież teraz nawet z samodzielnym jedzeniem miał takie problemy, że bez jego pomocy zajęłoby mu to na pewno parę godzin.
Opatrunki zakładał mu tak wygodne, jak tylko to było możliwe, ale i tak bardzo utrudniały wszelkie ruchy palców, które zresztą wciąż sprawiały mu spory ból. Męczyło go to... ale na pewno o wiele bardziej by męczyło, gdyby to kto inny się nim zajmował. Ta myśl w tym całym rozgardiaszu przynosiła sporą ulgę...
- Avae... co robisz? - usłyszał za plecami.
- Muszę tu posprzątać, naskładało się w tych szafkach sporo bałaganu... - domknął szufladkę nocnej szafki, otwierając kolejną. - A co, potrzebujesz pomocy?
- Nie... Nie, tak pytam. Patrzę sobie na ciebie.
Obejrzał się przyjaźnie na opartego o drzwi mężczyznę, wracając zaraz do sprzątania, ale niedługo potem poczuł go tuż za sobą i zanim zdążył coś powiedzieć, Nissyen otoczył go ramionami i posadził łagodnie choć stanowczo na łóżku. Opierając się o niego, zmusił go ciężarem ciała do położenia się i zawadiackim uśmiechem do śmiechu.
- Co ty znowu wyprawiasz?
- Chodź, kwiatuszku... - zamruczał mu do ucha. - Chcę się kochać.
- Teraz? - spytał rozbawiony. - Masz niesprawne ręce...
- Są przecież różne sposoby - uśmiechnął się szeroko, rozgarniając mu ręce przedramionami i unieruchamiając je, przycisnął je do poduszki. - Śliczny, grzeczny chłopczyk... Już się nie buntuje.
- Podpadasz mi... - pokręcił głową. - Masz zdrowieć, tak?
- Właśnie zdrowieję, iskierko, właśnie w tej chwili... - skubnął lekko jego podbródek i przesunął pocałunki na jego szyję. Avae westchnął z niejaką rezygnacją, ale zaraz potem skrzywił się lekko.
- Kłu... jesz... mnie... Puść.
- I wielkie rzeczy... - mruknął, zębami radząc sobie z zapięciem jego koszuli i schodząc z pocałunkami niżej.
- No może dla ciebie...
- O co ci chodzi? - podniósł głowę, przyglądając mu się spod lekko uniesionych brwi.
- No wiesz, niby o nic... Ale takie doznania zdarzały mi się raczej... dawniej... z tobą mi się nie kojarzą - zachichotał. - Czuję się trochę... dziwnie.
- Avae... - uniósł się, podpierając na łokciach i spojrzał na niego podenerwowany. - Który raz ty już wspominasz o tym... o tym... typie?
- Typie? - zachichotał.
- Nie śmiej się... - wycedził przez zęby. - Wolałbym, żebyś już o nim raz na zawsze zapomniał - dodał nieco nastroszony.
- No popatrz ty się... - zrobił zdumioną minę. - Wyobraź sobie, że mam szaloną wręcz ochotę dokładnie na to samo... U-TRU-DNIASZ-MI. Kłujesz. Co cię naszło? Wcześniej tak nie robiłeś.
- Co mnie NASZŁO? Wcześniej tak nie ROBIŁEM? - popatrzył na niego rozbawiony. - Ty masz naprawdę interesujące poglądy na kwestie męskiej fizjologii. Mieszkasz w Argento już chyba na tyle długo, żeby dysponować tak elementarną wiedzą, jak to, że mężczyźni nie kontrolują zarostu własną wolą. On się zjawia całkiem samoczynnie.
- Ale śmieszne... - wystawił język. - Nie o to mi chodziło. Przecież dotąd nie miałeś zarostu.
- Oczywiście, że miałem, głuptasie - roześmiał się.
- Akurat, w życiu nie widziałem, żebyś się golił.
- Bo mam potwornie słaby i niemrawy zarost, robię to jakieś dwa razy w miesiącu. Akurat tak się złożyło, że nie widziałeś. Miałem meldować?
- Oj, nie czepiaj się... - zbliżył nos do jego podbródka. - Fakt, cienizna jakaś taka... - od niechcenia szarpnął włosek, wyrywając go.
- Ałaaa... - jęknął. - Ty młodociany sadysto...
- Ale z ciebie mięczak, moja matka nawet bez skrzywienia tak sobie wyrywała i to mocniejsze...
- Twoja matka miała włosy na brodzie? - zdziwił się.
- Z brwi wyrywała, głupku... Nie no, normalnie puch niemowlaka... Ciekawe jak byś wyglądał z brodą... - zachichotał.
- Chyba strasznie.
- Chyba tak - znów zachichotał. - Zaraz, przecież ty masz raczej dość ciemną tę swoją czuprynę... - przyjrzał mu się podejrzliwie. - Jak można mieć takie włosy i jasno blond brodę? Farbujesz się?
- A widziałeś, żebym to robił? - spojrzał na niego z politowaniem.
- Żebyś się golił też nie widziałem, a twierdzisz, że to robiłeś... Co?... Uch, nie całuj mnie, powiedziałem - odsunął go zdegustowany. - Coś ty taki napalony dzisiaj, aż tak ci się chce?... Dobra, nie patrz tak, retoryczne... Ale weź przestań, nie zgadzałem się, puść... Nie wytrzymam z tobą... Dobra, to ja już lepiej powyrywam to kłujstwo.
- Zapomnij, sadysto - przytrzymał mu dłonie, przytwierdzając je przedramionami do poduszki.
- Daj spokój, nie tak dużo tego, cienkie, słabe, miękkie, na pewno aż tak nie boli.
- BOLI.
- I to mówi ktoś, kto sobie bez większego protestu pozwolił przysmażyć na wolnym ogniu własne dłonie. Jesteś cokolwiek nielogiczny.
- Nie mam ochoty, żeby bolało mnie coś jeszcze, a zwłaszcza, żeby mnie piekła cała twarz. Sprzeciwiam się twojemu okrucieństwu.
- No to zapomnij o całowaniu - wystawił język. - Wielka panika, parę małych, cienkich włosków.
- Jak takie małe, to o co ty się ciskasz?
- Na końcach ostre, paskudny ty typie ty. Nie będę się z tobą całował, jak mnie od dołu podkłuwasz.
- Jak sobie chcesz, grymasie - odsunął się, wzruszając ramionami. - Znajdę zaraz kogoś mniej wybrednego.
- Akurat - burknął.
- A co, zabronisz mi? Skoro mam ochotę, a ty się nie zgadzasz... Ostatecznie co za różnica.
- Sprawia ci przyjemność dokuczanie mi? - zacisnął usta, odwracając wzrok.
- Jak na razie to ty mi dokuczasz - siadł tyłem do niego, przeciągając się lekko i zamierzając wstać, ale ramiona chłopca przytrzymały go, obejmując delikatnie. - No co chcesz... - spytał łagodnie.
- Nissi, mi nie chodzi o grymaszenie, tylko... - westchnął, całując jego włosy. - Ja nie dokuczałem ci, żeby... Ja mówiłem poważnie... chociaż starałem się... wesoło, bo... bo to jest takie... przykre. Nie chciałem ci popsuć humoru. Ja... Naprawdę tego nie cierpię, bo... - odetchnął głęboko i wyrzucił z siebie jednym tchem. - On jak był nieogolony, to zazwyczaj i pijany i wtedy... Nissi, po prostu nieswojo się czuję, nie chcę żeby to mi się przypominało, kiedy się z tobą kocham. A nie mam wpływu na to, że jak to czuję, to mi się przypomina. Mógłbyś mnie zrozumieć... Czy gdyby tobie coś przypominało o... - urwał zmieszany, ale uspokoił się pod wpływem łagodnego dotyku jego dłoni.
- Cicho... Nie przejmuj się tak takimi drobiazgami, co? - uśmiechnął się do niego i spojrzał melancholijnie na swoją dłoń przy jego policzku. - Sam widzisz, jak jest... Nie mogę cię nawet naprawdę dotykać, cała przyjemność jest dla tej wrednej szmaty. Dość mam już tego, a ty mi w dodatku nawet się całować nie pozwalasz. Ale to jeszcze nie znaczy, że się będę na ciebie wściekał, gniewał i nie wiadomo co. Rozchmurz tę minkę, skarbie, bo nawet pocieszać cię przecież nie mogę po staremu...
- No to nic... - pokręcił głową, przytulając się do niego. - Dobrze już, chodź...
- Jeszcze czego... - uśmiechnął się. - Za bardzo jestem o ciebie zazdrosny, żeby znosić obecność innych w twojej głowie, nawet jeśli ich nie lubisz.
- Nie żartuj sobie ze mnie... - zamruczał cicho, ocierając się o jego szyję i dmuchając mu na kark.
- Ty kocie... - objął go ze śmiechem. - Rąk nie wyleczę, do Uzdrowiciela bez nich też nie dojadę ani nawet ogolić też się nie dam rady, jakbym dał radę, sam bym to zrobił, nie lubię czuć zarostu, nie jestem przyzwyczajony... Ha, a w Claire nie mają balwierzy i sytuacja jest bez wyjścia, zwłaszcza, że bez dotykania i całowania to nic nie da, jeszcze bardziej oszaleję... Przepraszam za słowo.
- Głupek... - burknął. - Ale... może ja ci pomogę? Bo... - zaczerwienił się. - Prawdę mówiąc to też...
- Też? - zaśmiał się, nie przejmując się jego irytacją. - No to chyba musisz mi pomóc... - uśmiechnął się do niego.
- Ale nie wiem jak...
- I to mnie właśnie przeraża... - zerknął na niego. - W łazience jest coś, co wygląda jak jakaś brzytwa, wprawdzie trochę starej daty, ale... Tylko ja nie jestem pewien, czy chcę ci dawać do ręki takie niebezpieczne narzędzie.
- Ale śmieszne... - przewrócił oczami.
- Śmieszne, jak śmieszne, ty masz się z tym poruszać w okolicach mojego gardła.
- Daj spokój, parę razy widziałem, jak to się robi - chwycił go za łokieć, ciągnąc w stronę łazienki.
- No właśnie... widziałeś... - mruknął.
- Co?
- Nie, nic... - westchnął, pozwalając się usadzić i spojrzał smętnie za chłopcem buszującym po półkach.
- Aha... więc to to... - przyjrzał się pod światło ostrzu. - Nie patrz tak na mnie, przecież cię nie zamorduję... - roześmiał się na widok jego miny.
- Czy ja mogę jeszcze zmienić zdanie?
- Nie - uśmiechnął się szeroko.
- Ale...
- Żadnych ale. Skoro jestem "od wszystkiego" to powinienem się wyuczyć i takiej specjalizacji, co? Poćwiczę sobie na tobie, dobrze się składa.
- To mi się wydaje coraz mniej zabawne...
- Cicho tam... - machnął ręką, ledwo mijając brzytwą jego włosy.
- Strzyżenia nie prosiłem... - mruknął.
- Cicho mówię... To jest... zdaje się... do piany...
- Wychodzę.
- Siedź, tchórzu, przecież tym to cię już na pewno nie zabiję.
- Wierzę w twoje możliwości.
- Oj, cicho... - marszcząc brwi, rozprowadził po jego twarzy dzikie ilości piany.
- Avae, zakrztuszę się tą pianą... - westchnął, zaczynając się krztusić w istocie.
- Jakbyś nie otwierał ust, byłoby dobrze. A co? Wolisz na sucho? - uśmiechnął się promiennie.
- Ty chyba naprawdę masz jakieś wrodzone sadystyczne instynkty - mruknął.
- Cicho, nie marudź i się nie ruszaj - szepnął z uśmiechem i pocałował go lekko. Delikatnie przesunął ostrze po jego twarzy. - Jej, jak się można golić czymś tak prymitywnym...
- Znajdź coś innego - westchnął.
- Nie mów nic, chyba że chcesz, żebym cię skaleczył... - zmarszczył w skupieniu brwi. - To nie takie proste....
- Pewnie, dla kogoś, kto się nigdy nie goli...
- Jeśli to była drwina dotycząca mojego wieku, to chciałbym zauważyć, że mnie mój wiek zupełnie nie przeszkadza. - zachichotał cicho.
- No cóż... nawet kiedy ma się siedemnaście lat, to jednak już się nie powinno przypominać małego dziecka... - mruknął złośliwie.
- Kiepskie te twoje dowcipy - zmarszczył lekko nos. - Nie ma co, służba w Cimein się po latach odzywa... Dorosłości nie mierzy się ilością włosów na brodzie, prymitywny żołdaku. Ał, zabieraj to kolano, głupku, o mało cię nie skaleczyłem... Hm... a tak na marginesie to kiepsko na takim systemie wychodzisz, słabiuteńki ten twój zarost... Może trzeba było chociaż to zostawić, żebyś dojrzalej wypadł? Ale co tam, tobie nawet to nie pomaga, oj nie... Nie wiem, co te rębajły powiedzą na tę twoją młodzieńczą buźkę... - pokiwał pobłażliwie głową. - Pewnie się któryś będzie chciał ożenić...
- Ty małpiszonie... - ścisnął mu nadgarstkami dłoń, krzywiąc się tylko lekko i wciągnął go na swoje kolana. - Zaraz ci sprawię lanie...
- Akurat - pokazał mu język, szarpiąc się od niechcenia. - No puść już, puść... No? To cię pocałuję... - nachylił się, ale wykorzystał tylko szansę na wydostanie się. - Albo nie, poczekam aż wyschniesz - zachichotał, ale znów usiadł mu na kolanach, obejmując go jednak mocno nogami, żeby ograniczyć mu ruchy. Uśmiechnął się i uniósł mu delikatnie podbródek, wolno przesuwając ostrzem po jego szyi. - A teraz bądź grzeczny, bo inaczej cię zatnę.
Wszystko poszło dokładnie po jego myśli... co zresztą było do przewidzenia. Claire znów się podporządkowało, bez wielkich oporów zresztą, bo to, jak zajął się jego sprawami, nie miało porównania z poprzednią dyktaturą, na dobrą sprawę dopiero teraz porządnie ruszyła tu odbudowa. Nissyen zostawiał jako zarządcę Aithi, młodego mężczyznę, który pełnił w Bractwie dość pośrednią rolę, a okazał się rozsądnym i kompetentnym człowiekiem; w negocjacjach zaś i przy całej sprawie Se'riana był bardzo pomocny. Zobowiązał się do częstych sprawozdań i przyjmowania kontroli i wszystko wyglądało na załatwione. Claire zerwało nawet ze swoją pozycją ostoi handlu niewolnikami, który zresztą wcale nie był tak intratny. Pojutrze mieli już wracać, bo jego rany zagoiły się na tyle, że mógł jechać konno.
Avae trochę denerwowało to jego polepszenie, bo zrobił się przez nie podopiecznym wręcz nieznośnym - lekceważącym całkowicie wszelkie zalecenia, nie wspominając już o przestrzeganiu zmiany opatrunków. Dziś znów zniknął gdzieś na całe przedpołudnie, zanim zdążył zająć się jego dłońmi. Miał z nim istne urwanie głowy... Wrócił zgnębiony, poważny i zdecydowanie nie w nastroju na awantury, wyrzuty i ruganie, więc to też musiał sobie odpuścić ze sporą szkodą dla własnych nerwów. Pocieszał się tylko, że odbije to sobie, gdy on zupełnie wyzdrowieje, a na razie był pielęgniarzem idealnym, cierpliwym i delikatnym jak ktoś zakochany akurat tak, jak właśnie był on sam.
- No... goi się całkiem nieźle... - obejrzał starannie jego dłonie, naciskając ostrożnie w kilku miejscach. - Boli?
- Nie.
- Naprawdę, czy zgrywasz bohatera? - uśmiechnął się przekornie.
- Naprawdę...
- To cudnie. Ale mimo wszystko w drodze powrotnej zajrzymy do Linai, co? - spytał, kończąc opatrunek.
- Dobrze, Avae, jak chcesz... - powiedział bezbarwnie.
- Nissi... - odezwał się ostrożnie, patrząc na niego z uwagą. - Coś się stało? Lepiej mi powiedz...
Uśmiechnął się niewyraźnie i położył się powoli, przymykając oczy.
- Nissi...
- Wiesz... wiesz, co oni zrobili z grobem mojego brata?
Zmartwiał na moment, niepewny, co miałby powiedzieć. Nie bardzo wiedział, co on miał prócz krwi wspólnego z Tero Eau Claire, tak znienawidzonym w Argento, że rzadko wspominano nawet jego imię. Z tego, co słyszał, on zginął właśnie w walkach z nim i dlatego pochowano go tu... Poza tym pierwszy raz słyszał, żeby kogoś z tej rodziny... nazwał tak wyraźnie i wprost, jakby to akceptując. Jak do tej pory wspomniał o nim tylko raz, raczej mimochodem. Czemu teraz był tak przejęty? Zupełnie, jakby ktoś boleśnie go zranił... Usiadł przy nim, delikatnie umieszczając jego głowę na swoich kolanach i powoli głaszcząc jego włosy.
- Coś złego się stało? - zapytał łagodnie.
- Zniszczyli grób i rozwłóczyli końmi jego ciało. Tak po prostu... Czemu ci ludzie tak zdziczeli?... Nie twierdzę... że on zasłużył sobie na uwielbienie... Nie. Wiem, jaki był... co robił... Bywał bezwzględny. Nie bawił się cierpieniem tak, jak robili to inni panowie, ale karał surowo, za każde przewinienie. Chłosta nawet za kradzież jabłka. Kilku ludzi kazał powiesić... Wszystko kipiało w nim nienawiścią, ale... ale w tym jest pewnie i jakaś moja wina... Dziesięć lat już rozumiałem, widziałem... i nigdy nic nie zrobiłem, nie próbowałem... po ucieczce z pałacu nawet nie spróbowałem się z nim zobaczyć... Powinienem był... Mogłem sprawić, że się opamięta... Nie wiedziałem wtedy tego, nie wierzyłem w to, ale... ale powinienem był wierzyć...
- Nissi... - pogłaskał go z czułością po twarzy. - Co ty mówisz? Jak to może być twoja wina?
- Powinienem był mu pomóc...
- Niby w jaki sposób? - pokręcił głową z uśmiechem, całując go delikatnie. - Nie dręcz się, to nie jest twoja wina...
- Avae... Tero nie był złym człowiekiem. Nie był, naprawdę... Wszyscy go znienawidzili, ale... oni o niczym nie mają pojęcia... Nie rozumieją... Ja nie mam sił im wyjaśniać... Zresztą i tak by nie pojęli... Nie było ich tam... z nami... On nie był zły. Oni oboje... I Tero, i Pinnel byli dla mnie naprawdę dobrzy. Pamiętam... pamiętam, jak znalazłem się w pałacu, a... Jej nie było wtedy... Była w Calvi, u brata... Ale Tero był w domu, on... on wiedział, kim jestem, ale... nie mścił się, nie mścił się wcale. Może tobie się wydaje, że nie mścić się na sześcioletnim dziecku to nic nadzwyczajnego, ale... on sam miał wtedy tylko czternaście lat i odpowiedzialności nikt nie mógł od niego wymagać... zwłaszcza po takim życiu, jakie musiał znieść, po tych wszystkich upokorzeniach matki i tym poniżeniu, jakie sam cierpiał, patrząc na bydlęce życie i wybryki zepsutego ojca... Mógł łatwo zwyczajnie mnie znienawidzić lub choćby tylko czuć niechęć, ale nie. Zachowywał się jak najbardziej odpowiedzialny i najlepszy na świecie brat. Czy ty wyobrażasz sobie czternastoletniego chłopaka, który z własnej i nieprzymuszonej woli zajmuje się niemą i niereagującą na nic kukłą dziecka, mówiąc do niej, uśmiechając się i prowadząc za rękę wśród ludzi szepczących o pochodzeniu tego małego bękarta? Byliśmy braćmi, ale on widział mnie pierwszy raz w życiu i wybacz mi, nie rozumiem, zwyczajnie nie rozumiem, czemu właściwie mnie pokochał... On nie wiedział, że Valdez... nie wiedział, po co on tak naprawdę mnie wziął. Myślał po prostu, że zdecydował się przyjąć do domu nieślubnego syna. Pinnel też tak myślała... Wróciła niedługo potem i... i ona też tak od razu czule się mną zajęła, zupełnie bez wyrzutu, niechęci... Aż któregoś wieczoru zapytała Lyanne, gdzie jestem... i potem przybiegła tam, krzyczała, szlochała, mówiła takie rzeczy... on stchórzył przed nią i uciekł, a ona siedziała ze mną, ocierała nasze łzy, jej jeszcze zrozpaczone, a moje martwe jak zawsze... a potem kazała odprowadzić mnie do mojego pokoju, a sama tam została, na tym wielkim łożu i dołożyła do niego własną krew z równo podciętych żył. Tero... Tero nigdy nie darował tego ani ojcu ani światu i był podły, podły i nieszczęśliwy, ale mnie wcale nie znienawidził, choć ja tak myślałem... potem, kiedy nauczyłem się już myśleć. Wcześniej moje zmysły zarejestrowały tylko, że już go koło mnie nie ma. Ale on mnie nie nienawidził, on nienawidził siebie, za wszystko, co się stało i za to, że nie umie nawet mnie ochronić, tak, jak nie umiał matki. On dalej mnie kochał, choć stał się takim opętanym diabłem. Przed tym też uciekał, bo to jego, Valdeza, obecność w pobliżu najwięcej tego w nim wyzwalała, więc uciekał... do Wellandu, do Claire... To tu był z wojskiem, kiedy przyszła decyzja o walce... Musiałem. To była wojna, nie poddał się, więc walczyć musiałem. Ale... tak bardzo miałem nadzieję, że skończę to szybko, że dotrę do niego, że on zdoła się jeszcze opamiętać, że go przekonam... wiedziałem, że nikt w Argento nie sprzeciwi się temu, żeby spróbować mu pomóc, mimo że wtedy jeszcze nie sądziliśmy, że ze wszystkimi się tak uda... Ale... on był taki uparty, walczył do końca... Pędziłem tam tak, że niemal zajeździłem konia, ale nie zdążyłem. Dostał w brzuch i konał już w swoim namiocie, prawie sam, tylko przy wejściu ponuro siedział jakiś żołnierz, też ranny, tylko na mnie spojrzał... Nigdy wcześniej nie cierpiałem tak i nie płakałem jak przy śmierci Tero, zupełnie jakbym płakał za wszystkie te dni mego dzieciństwa, kiedy jeszcze nie umiałem... On mówił do mnie całkiem jak do tamtego dziecka, że tak urosłem, że tyle lat mnie nie widział i że zrobił się ze mnie dzielny, silny chłopiec... i mówił, żebym nie płakał i że przeprasza mnie za cały ból i wstyd, jaki musiałem przez niego znieść... i że przeprasza, że taki jest szczęśliwy, że jestem jego bratem... Potem powiedział mi, że czuł, że to ja, że są mądrzy, że dobrze wybrali... że na pewno poradzę sobie lepiej niż kiedykolwiek mogliby oni... że będę wspaniałym i mądrym przywódcą, tak jak jestem najlepszym, wyrozumiałym dla biednego głupca bratem... Byłem przy nim do samego końca, a on cały czas walczył ze śmiercią tylko po to, żeby mówić mi, jak mnie kocha i pocieszać mnie w tym rozstaniu... Nie chciałem go stracić, ale zupełnie nie mogłem nic zrobić... cieszę się tylko, że to widział, że zanim umarł mógł czuć, że komuś na nim zależy... że mnie na nim zależy - umilkł, przymykając oczy. - Przepraszam, że ci o tym wszystkim mówię... Po prostu musiałem... musiałem wreszcie to komuś opowiedzieć... Nie chciałem ci sprawiać przykrości...
- Ty głuptasie... - uśmiechnął się ciepło, całując go w policzek. - Przecież po to mnie masz... żebym był przy tobie, pomagał cię i słuchał... Przecież cię kocham, nie zapomniałeś chyba? - przytulił go, pieszczotliwie ocierając się o jego nos i zsunął się nieco niżej, kładąc się z głową wspartą o jego pierś. Ujął delikatnie jego dłoń, słuchając bicia serca.
- Nie ma już wcale tego grobu? - spytał cicho po pewnym czasie.
- Jakaś kobieta pochowała przy swoim domu to, co... odnalazła.
- Więc chyba jednak nie wszyscy jeszcze zdziczeli - zbliżył jego dłoń do swojej twarzy, całując jej palce.
- Tak... - przymknął powieki.
- Skoro twój brat cię kochał, nigdy by nie czuł o to żalu. A ich... ich miałby pewnie daleko gdzieś. Uwierz mi... Nie wiem czemu, ale czuję trochę jakbym go znał - uśmiechnął się.
- Chyba wiem czemu - pieszczotliwie wsunął dłoń w jego włosy. Milczeli przez chwilę.
- Nissi...
- Co, kwiatuszku? - spytał, głaszcząc powoli jego policzek.
- Aithi mi coś powiedział...
- Co?
Chłopak westchnął, zataczając palcem małe kółko we wnętrzu jego dłoni.
- Co ci proponował Se'rian. Podsłuchał was.
Nissyen otworzył oczy, patrząc na niego badawczo, ale nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy, więc tylko znów zaczął nieśpiesznie gładzić miękkie włosy.
- Avae... - powiedział ostrożnie.
- Nie martw się, nic... - szepnął z uśmiechem. - Trochę rani, że... to z tego powodu musiałeś znieść tyle bólu, ale... ja zdaję sobie sprawę z tego, że to jego wina, nie moja. Nie martw się.
- Jesteś mądrym chłopcem - mruknął z ulgą.
- Wiem - uśmiechnął się lekko rozbawiony, ale i z pewną przyjemnością. Znów jednak zamyślił się na chwilę, przymykając oczy. - Powiedz... zastanawiałeś się kiedyś, czemu zawsze... co we mnie jest takiego, że tyle osób odnosi się do mnie właśnie tak? Ktoś patrzy na mnie i zaraz chodzi mu tylko o jedno.
- Jesteś piękny - westchnął.
- Wielu ludzi jest pięknych, ale takie rzeczy nie spotykają ich na każdym kroku. Mieszkałem z Karinem, on jest nawet piękniejszy i jego nikt tak nie traktował. W nim się zakochiwano, wielbiono go, podziwiano, a nikt nie myślał o nim jak o potencjalnej zabaweczce. A ja... mnie można było zaczepiać, obrażać, wyzywać, obmawiać, dobierać się do mnie... Nawet kiedy jeszcze wszyscy uważali Karina za potwora, a mnie za milutkie dziecko. A kiedy tylko dowiedzieli się prawdy, stałem się łatwą i tanią zdobyczą i można było pozwolić sobie już na wszystko. Tyle tylko, że miałem szczęście do obrońców... - uśmiechnął się nieznacznie. - Ale mówić... mówić można już było spokojnie i wszystko... opowiadać o mnie najplugawsze rzeczy, robić ze mnie jakąś ostatnią dziwkę... Nawet ty w to uwierzyłeś.
- Wcale nie.
- Ale chciałeś...
- ... tak - westchnął. - Tak, chciałem. Ale ze strachu. Nie dlatego, że kiedykolwiek tobą gardziłem, czy... myślałem tak. Bałem się właśnie dlatego, że widziałem w tobie kogoś zupełnie innego i nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. Przecież... dobrze o tym wiesz - przymknął oczy.
- Wiem... - uśmiechnął się. - Inaczej bym cię nie pokochał... Mogę się czasem bać, że i ty... Ale to tylko głupi strach, bo za wiele razy tak się w moim życiu działo. Wiem... zawsze, wiem, nawet kiedy się boję. Dlatego jestem z tobą szczęśliwy, choć w to nie wierzysz... - zmarszczył nos. - Uparty głupolu...
- I znowu mnie przezywasz... - mruknął z westchnieniem.
- Muszę troszkę... to tak z miłości - zachichotał.
- Myszka moja... - podrapał go delikatnie po nosie. - Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił...
- Naprawdę?
- Tak - chwycił go delikatnie i podciągnął do siebie wyżej, układając go przy sobie.
- No co? - uśmiechnął się, przechylając głowę.
- Nie pozwolę nikomu cię skrzywdzić, obiecuję - poprawił mu delikatnie włosy, zsuwając palce na policzek. - Nigdy więcej.
- Przecież już nie pozwalasz - przysunął się, opierając głowę na jego ramieniu.
- Zamorduję każdego, kto cokolwiek takiego powie.
- Ale śmieszne... Musiałbyś wymordować ponad połowę kraju, a potem wybrać się za granicę. Od czasu rewolucji zrobiłem się cholernie sławny. Co najzabawniejsze - siedziałem wtedy w więzieniu. Może to... to wcześniej... - urwał na moment i skończył zupełnie cicho. - Może to przez to... zaczęli to wszystko wygadywać...
- Przez co? - spojrzał zdziwiony.
- Wiesz... - wyszeptał. - Czasem... myślę sobie, że może jest w tym i moja wina...
- Nie pleć głupstw...
- Ale ja... Ja naprawdę taki byłem... Naprawdę zachowywałem się jak... jak jakiś rozpasany szczeniak, któremu wszystko jedno. Może i taki nie byłem, ale zachowywałem się jakbym był... Właściwie tylko przez ten ostatni rok, ale widać wystarczyło. Zachowywałem się prowokacyjnie i to nie tylko w stosunku... do niego... Tylko że ja... robiłem to, żeby się bronić. Może to był i głupi sposób, ale... nie umiałem poradzić sobie inaczej. Nikogo nie miałem... i nie miał kto mi pomóc. A byłem wtedy o wiele za słaby, żeby poradzić sobie sam. Widzisz... ja bardzo szybko zrozumiałem, czego oczekują ode mnie ci, którzy okazywali mi jakieś zainteresowanie. Dostałem kilka twardych lekcji, więc zrozumiałem. Ja zawsze... byłem tylko ładną zabawką, bardzo ładną, ale nie aż tak ciekawą, żeby pobawić się nią trochę dłużej. Raz czy dwa, a potem tylko zniecierpliwienie. Zawsze tak na mnie patrzyli, nawet ci, którzy nie byli na tyle podli, żeby uważać, że nic się takiego nie stanie, jeśli sobie taką urodzoną dziwkę po prostu wezmą, nawet jeśli to miałoby oznaczać gwałt... Więc przestałem się zachowywać jak wystraszone dziecko, bo to tylko dawało każdemu przewagę, a wyrzutów sumienia jakoś prawie w nikim nie budziło i... i zacząłem się zachowywać tak, żebym to ja miał władzę nad nimi. Tak... tak żeby mnie pożądali, ale ze strachem, a nie pewni siebie, jak dawniej.
- I to nazywasz swoją winą? - spytał poważnie.
- Ja tylko... pomyślałem, że gdybym tak się nie zachowywał, to może by o mnie tego wszystkiego nie opowiadali... teraz...
- I tak by to robili. Przecież te plotki nie mówią o tym, jak się zachowywałeś, tylko o tysiącu rzeczy, których nikt nie widział, bo po prostu się nie zdarzyły. Po prostu... Świat się zakręcił w niewłaściwą stronę i oni... Oni uwierzyli, że jesteś zły, że jesteś wcielonym dzieckiem diablicy, a to pasuje do takich rzeczy... I przed wszystkim... Ty jesteś piękny, Avae i... i masz w sobie coś takiego, co naprawdę może opętać.
- Demona? - uśmiechnął się niewyraźnie.
- Nie. Nie, nie patrz tak. Na pewno nie. W tym nie ma nic złego, to jest zupełnie czyste. I właśnie dlatego jeszcze bardziej rozjątrza. Bo ty prowokujesz, nawet kiedy nie prowokujesz, jeśli odpuścisz mi tę małą niejasność słów. To, co jest w tobie najbardziej prowokujące, jest całkiem mimowolne i właśnie dlatego zupełnie niewinne, a to mieszanka wybuchowa, zniewala bardziej niż cokolwiek innego. Uwierz mi, temu ciężko się jest oprzeć... - uśmiechnął się z zakłopotaniem, odwracając wzrok. - Ale w tym nie ma nic demonicznego... wszystko, co złe, jest po stronie tych, którzy uważają to za swoje usprawiedliwienie i sądzą, że mają prawo się tobą nie przejmować. Myśleć tylko o sobie... Sam... przecież kiedyś...
- Cii... - szybko położył mu palce na ustach. - To się wcale nie stało. Nigdy. Ty mi nic nie zrobiłeś, nie pamiętasz? Nie łam umowy...
- Nie umiem się rozdzielać na zdrowego i chorego, nie robiłem tego przez dwadzieścia jeden lat.
- To się naucz. Ja chcę ciebie... a ty mnie tak nie traktujesz nigdy. Nigdy, nawet wtedy, kiedy ja unikałem... nie chciałem z tobą być. Przecież pamiętam.
- Ale ja też ci nic nie daję w zamian za ciebie. Jak wszyscy inni - przymknął powieki.
- Głupku kochany, najmilszy... - roześmiał się, całując go ze łzami w oczach. - Jak to nic? Ty... ty nawet jeśli mnie nie kochasz, to jesteś... jesteś zupełnie inny. Nie traktujesz mnie jak oni... Naprawdę tego nie widzisz? Nie widzisz, że ja... Pierwszy raz w życiu nie przeszkadza mi to, że ktoś mnie pragnie, teraz ja sam tego chcę, z tobą... jest tak cudownie, że nie chce się wierzyć, że to w ogóle możliwe. Ty nawet dotykasz, nawet patrzysz na mnie tak, że czuję, że jestem dla ciebie kimś ważnym... Nie mów, że nic mi nie dajesz. Dałeś mi wszystko, co kiedykolwiek na tej ziemi było moje.