Czemu właśnie ty... 24
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 03 2011 23:17:47
Rozdział XXIV
- Wiesz, że to co robisz, jest nielegalne? - rzuciłem mimochodem, z irytacją wyprzedzając osiemnastą już dziś śmieciarkę.
- Tak? - uśmiechnął się do mnie Tomek, delikatnie głaszcząc moje kolano. Moje ukochane diabelskie nasienie w okolicach Sadlinek uznało, że jest śpiące, a ponieważ nie chciało się przeprowadzać do tyłu, zwinęło się na przednim siedzeniu (co przy tych jego rozmiarach nie było aż takie trudne, niemniej pewnych zdolności akrobatycznych wymagało), a swoją czarnowłosą główkę umieściło na moich kolanach i upierało się, że mu bardzo wygodnie.
- Tak. - westchnąłem. Popatrzył na mnie i zachichotał cicho.
- Chyba.... mogłoby być jeszcze bardziej nielegalne..... - zamruczał z zalotnym uśmieszkiem.
- Nawet o tym nie myśl..... Nie zamierzam wylądować w rowie... - mruknąłem. - I tak mam podwójną dozę stresu przez te twoje szaleńcze akrobacje.
- Ech.... - westchnął, przymykając oczy i przesunął palcem po kierownicy. - O wiele gorszym szaleństwem z mojej strony jest powrót do ciebie.
- A dziękuję ci bardzo. - prychnąłem sarkastycznie.
- Nabieram się na najstarsze sztuczki świata... i jeszcze się z tego cieszę..... Boże, naprawdę mi odbija.... - wymruczał ocierając się o mnie lekko. - Wiem, że będziesz mi wygłaszał najstarsze wersy świata, że będziesz mnie tymi swoimi sofizmatami usidlał, że to twoje "Kocham cię" , "Będę inny" i "Wszystko będzie dobrze" nic nie może zmienić, a mimo to za każdym razem chcę tylko, żebyś tak mówił i mówił i mówił..... Nie chcę od ciebie odchodzić chyba nawet bardziej niż ty tego nie chcesz..... - wyszeptał. - Dlaczego ja już nie umiem po prostu być zakochanym i o nic się nie martwić? Kiedyś wszystko było takie proste....
- Zmienność jest zasadą wszechrzeczy.
- Mój filozof.... - uśmiechnął się. - Więc dlaczego mi z tym źle?
- Bo ludzie rzadko nadążają za zmianami....
- Żeby to było takie proste....
- To jest takie proste. Nigdy już nie będzie tak jak kiedyś. To po prostu minęło.... Ale czy to znaczy, że musi być zaraz gorzej? Tobie szybciej przestało wystarczać zauroczenie i fascynacja... Pewnie dlatego, że ty masz ode mnie mniej wad. - westchnąłem. - Ale wiesz.... Z tego co słyszałem to się wszystkim zdarza. Ludzi z masą wad też można kochać.... Zresztą..... ty też się trochę zmieniłeś od czasu, kiedy cię poznałem. Nie jesteś już taki... Ale ja mimo to cię kocham. I będę cię kochać, chociaż wiem, że za dziesięć lat zmienisz się jeszcze bardziej.... Tomek, ja..... Nigdy nie zaufałem nikomu..... tak jak tobie.... To ty mnie na nowo nauczyłeś kochać...... Nie możesz wymagać, żebym pogodził się z tym, że chcesz odejść...
- Przecież wróciłem.... - szepnął.
- Ale wciąż nie powiedziałeś mi..... czy już na stałe...
- Bo nie wiem...
- No właśnie.... Nie wiesz.... Tomek, ja rozumiem, że nie było ci lekko, ale..... czy ty się za łatwo nie poddajesz? Chyba trochę za szybko chcesz postawić na nas kreskę.
- Wcale nie stawiam żadnej kreski. - powiedział z pretensją. - Dałem ci się nawet wyciągnąć na ten wariacki wyjazd, jak to się zaleca w poradniach małżeńskich. Mało?
Zjechałem na pobocze i zahamowałem ostro, opierając głowę o fotel i zamykając oczy.
- Co jest? - Tomek podniósł się zdziwiony. Nie odpowiedziałem mu; siadł z powrotem na swoim siedzeniu, opierając głowę o szybę. - Dowiem się? - spytał ze złością.
- Wiem że.... - powiedziałem cicho. - Ostatnio koncentrowałem się na własnych problemach jeszcze bardziej niż zwykle... Że pewnie..... całkiem przestałem zwracać uwagę na te twoje sprawy.... Ale... ostatnio ty byłeś dla mnie.... po prostu.... ratunkiem..... Tylko tyle zdołałem chcieć, bo to... bo to wszystko było dla mnie za trudne.... Znów zacząłem się szarpać za swoimi marami... To ty sam chciałeś, żebym ci o tym wszystkim powiedział..... To ty mi chciałeś pomóc... A ja..... wiedziałem, że jeśli tobie nie powiem..... jeśli ty tego nie zrobisz..... to już zostanie tak na zawsze..... że nikt inny nie zdoła mi tego wydrzeć i.... i zmienić mnie, pozwolić mi być takim, jakim mógłbym od zawsze być, gdyby nie to całe moje piekiełko... Ale mimo to..... bałem się.... Bałem się, że mnie przez to zostawisz... że znowu zostanę sam.... A ty tego nie zrobiłeś.... Zostałeś ze mną.... Nie dziw się, że od tej pory zrobiłem się "cholernie pewny siebie". Ja bym to po prostu nazwał.... zaufaniem. Pierwszy raz w życiu uwierzyłem, że mam coś dobrego.... na stałe.... że to już się nie zmieni... że nie muszę się w końcu niczego bać, niczego ukrywać.... I właśnie w tym momencie kiedy wreszcie poczułem się naprawdę spokojny i szczęśliwy, kiedy wszystko zaczęło się układać ty.... ty mówisz mi, że to nie ma sensu.... że nie wierzysz, że uda nam się być ze sobą.... że ja nie jestem taki, jak ty tego chcesz..... Nie dziw się, że.... że nie mam ochoty ani w to wierzyć ani przyjmować tego do wiadomości... Bo jeśli to zrobię, to znowu wszystko mi się zawali.... A ja zwyczajnie nie mam siły, żeby jeszcze raz próbować pozbierać się z jakichś cholernych gruzów mojego własnego życia. Tomek, kochanie moje, ja..... przysięgam, że to nie będzie tak.... Potem będzie normalnie, tak jak ty chcesz.... wszystko będzie jak chcesz.... Tylko daj mi na to czas. Pozwól nauczyć się tego normalnego życia. Jeśli w końcu będzie normalnie to..... ja też będę umiał być taki jak chcesz, cieszyć się i załamywać choćby najgorszymi bzdurami... Tylko pozwól mi się z tego wszystkiego do końca wygrzebać. Nie zostawiaj mnie z tym. Nie rozumiesz, że ja..... ja się po prostu..... boję?
- Chyba rozumiem..... - szepnął. Poczułem jego ramiona delikatnie obejmujące moją szyję i muśnięcie warg na policzku. - Ja mogę poczekać.... zresztą muszę.... bo tak naprawdę to ja nie zdołałbym ci już uciec.... Tego wcale nie musisz się bać, bo ja nie dam rady sam odejść... niezależnie od tego co bym mówił i jak bardzo się starał.... Ja tylko..... chciałem móc wierzyć, że kiedyś będzie czas i na mnie.... Wiem, że tobie nie jest łatwo, ale.... ja po prostu nie wytrzymałem..... Przestraszyłem się, że zostanie tak już.... na zawsze.... Ale nie zostanie, prawda? - poprosił po dziecinnemu. Uśmiechnąłem się i otworzyłem oczy, dotykając jego policzka.
- Nie zostanie... Wszystko zrobię, żeby "nie zostało". Co ty sobie myślisz, zgago jedna, że ja nie chcę, żebyś był najszczęśliwszym okropnym łobuzem na świecie?
- Umiesz mnie sobie owijać wokół palca.... - wymamrotał w moje włosy. - To straszne, potworne i niegodziwe. Ale co tam....
Kamil zadzwonił do mnie w jakieś dziesięć minut potem, jak wróciłem od niego do domu. Nie żeby mnie to specjalnie zaskoczyło - do wszystkiego się można przyzwyczaić. Nieszczególnie mnie też zdziwiło, kiedy oświadczył, że mam do niego natychmiast wrócić, bo "on już nie ma siły" i "naprawdę nie wie co ma zrobić z TYM CZŁOWIEKIEM" i że kategorycznie domaga się mojego wystąpienia w charakterze sędziego pokoju. Podkreślam, naprawdę mnie to nie zdziwiło. Nie zniecierpliwiło także. Ja przecież dokładnie zdawałem sobie sprawę z tego, kogo mi się zachciało mieć za chłopaka, a mi się mianowicie zachciało mieć za chłopaka ni mniej ni więcej tylko współczesnego aktywistę. Do tej pory ta jego zaleta lub wada, zależy jak na to patrzeć, nie wchodziła zbytnio w moje życie, bo mieliśmy za dużo kłopotów z sobą nawzajem, żeby jeszcze dokładać sobie Kamila interwencyjny charakter. Odkąd jednak nasza własna sytuacja się unormowała, Kamil nie ma najmniejszych skrupułów, żeby wciągać mnie we własne brudne interesy. Pół biedy jeszcze, kiedy Kamil się bawi w tzw. dobrą wróżkę, prawdziwy problem pojawia się, kiedy zaczyna czuć w sobie powołanie na wymiar sprawiedliwości. Drżyjcie narody, przed jego niepokalanym życiorysem, żadne, choćby najdrobniejsze wykroczenie nie znajdzie usprawiedliwienia w jego oczach. Chwilowo jednakże narody mogły spać spokojnie, bo, z tego co wiem, od bardzo długiego już czasu głównym źródłem zmartwień, a zarazem ulubioną ofiarą Kamila był Majat Jarosław, jego kolega z ławki i osoba z całą pewnością nie uważająca drobiazgowego przestrzegania litery prawa za główny cel swojego życia. Z okazji półrocznego urlopu od kontroli jaśnie oświeconego księcia, który wszystkie swoje środki skierował w moją stronę, rzeczony młodociany przestępca rozwydrzył się do tego stopnia, że teraz Kamil miał wręcz pełne roboty. O czym miałem okazję się wielokrotnie przekonać, gdyż mój mądry chłopiec po pierwsze lubi piec dwie pieczenie na jednym ogniu ( w danym wypadku podciągając pod to pożyteczne zajęcie posiadanie mnie w odległości nie przekraczającej metra i mycie głowy swemu nieszczęśliwemu przyjacielowi), a po drugie przywykł uważać mnie za człowieka o rozumie wręcz salomonowym( a ja nie miałem ochoty zbyt szybko mu tego przekonania rozwiewać).
Tak więc z całym spokojem wracając do domu Kamila, byłem przygotowany psychicznie w zasadzie na wszystko. A jednak mój chłopak w pozie i z miną a la Robespierre oraz ojciec chrzestny wśród empsonowskiej młodzieży w pozie Henryka IV u bram Canossy i ze wzrokiem zbitego pekińczyka byli czynnikiem nieco zbyt napastliwym dla mojego systemu nerwowego.
- Czy ty WIESZ, co ON zrobił? - od razu po moim wejściu i odczekaniu chwili niezbędnej mi do umieszczenia brwi na właściwym miejscu Kamil spojrzał na mnie znacząco wyraźnie wymagając zaocznego potępienia.
- Nie. - przyznałem pokornie. - A co? - postarałem się okazać jak największe przejęcie sytuacją.
- On dał łapówkę Konopielce. - oświecił mnie, po czym wzrokiem pełnym tryumfalnego potępienia zmierzył nieszczęśliwego Jarka.
- Powiedziała, że da mi pałę. - Majat usprawiedliwił się niepewnie.
- To ŻADNA wymówka. - brutalnie uświadomił go Kamil. - Dałeś łapówkę i to jest jedyny fakt istotny.
- A ile? - spytałem, kątem oka dostrzegając u Kamila pewną dozę niezrozumienia dla mojego ilościowego podejścia. Z nastawieniem typowo humanistycznym dostrzegał wyłącznie problematykę jakościową.
- Pół miliona. - westchnął Majat.
- I...ile? - wykrztusiłem po chwili, którą odgórnie przeznaczyłem sobie na pozostawanie w szoku.
- Za mniej by na to nie poszła. Znam tę cholerę. - skrzywił się. - Marek, ja cię proszę..... Wytłumacz mu, że przesadza....
- Przesadzam? - z nie zwiastującą niczego dobrego słodyczą wycedził Kamil.
- No rany..... - mruknął. - Na jakim ty świecie żyjesz? Nie słyszałeś, że tylko ryby nie biorą.... Teraz wszystko się załatwia łapówkami..... Nie moja wina, że wy nie jesteście normalni...
- "My" kto?
- Twoja rodzina....Nie macie służby, macie tylko jeden dom, jednego szofera z autem, który tu nie mieszka i który tylko odwozi i przywozi twojego ojca, a jakby tego było mało to jeszcze łapówek nie dajecie....
- No i sam widzisz, że jakoś można sobie bez tego radzić. - stwierdził tryumfalnie. - A ty...... coś takiego..... - pokręcił z dezaprobatą głową.
- Kamil, na litość boską.... - jęknął Majat. - Z angielskiego mam sześć, z rosyjskiego mam sześć, z niemieckiego pięć, z hiszpańskiego pięć, z włoskiego cztery, z szwedzkiego cztery, a ojciec mnie jeszcze wrobił w fakultet z arabskiego. Jakoś przeżyję, kalecząc żabojadzki!
- To nie jest istotne. - surowo uprzytomnił mu Kamil.
- A co jest istotne? - westchnął.
- Jesteś od teraz przestępcą. - grobowym tonem obwieścił Kamil.
- Wielkie mi co.... - prychnął. - W takiej na przykład Georgii wy też jesteście. - malowniczo wskazał nas dłonią.
- W Georgii? - zdziwił się Kamil. - A... - zaczerwienił się po chwili. - Nie jesteśmy.... - mruknął.
- E.. - Majat zamrugał powiekami i uniósł brwi, patrząc to na mnie to na Kamila. Po chwili uśmiechnął się lekko. - Nie gadaj..... - powiedział wyraźnie rozbawiony z już jak na mój gust zbyt szerokim uśmiechem. - Poważnie?
- My tu ZDAJE SIĘ, rozmawiamy o twoim karygodnym postępku. - przypomniałem.
- A tak, właśnie. - na nowo połapał się w sytuacji Kamil.
- Nie no, dajcie spokój..... - jęknął. - Stało się, i tak już nie ma wyjścia.
- Owszem, jest. - z niebezpiecznym błyskiem w oku odezwał się Kamil. - Poprawisz się z francuskiego, tak żeby więcej mi do czegoś takiego nie doszło. I zrobisz to przez ferie. Już ci nawet znalazłem nauczyciela.
- Nie..... - szepnął z błagalnym niedowierzaniem.
- Tak. - uciął Kamil, bez cienia litości odbierając mu nadzieję.
No cóż, to właśnie jeszcze jedna z licznych twarzy mojego chłopaka. Ale teraz nie przeszkadza ani nie niepokoi mnie już żadna z nich. Nauczyłem się w każdej rozpoznawać miłość. Taką trudniejszą, przy tym prostszą i bardziej zwyczajną. Tylko w tym, że nawet do tego potrzebuje mnie.
Jeśli ktoś myśli, że wielka miłość polega na ciągłym szale uniesień przeplatanym wzdychaniem i monologami do księżyca to jest niestety w błędzie. Zakochałem się. Pierwszy raz w życiu naprawdę się zakochałem i mimo to wiem od razu, że to właśnie jest miłość. Nie wiem skąd, to nie ma znaczenia. Wiem, że Kamil jest zupełnie inny od moich dotychczasowych, szczeniackich "miłości", ale to nie jest tylko to. Ja po prostu wiem, że go kocham, bo czuję, że tak jest, nawet gdy na siebie nie patrzymy.
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że niezależnie od tego jak bardzo on jest niezwykły i jak wiele dziwnych rzeczy się wokół niego dzieje, żyjemy w świecie jak najbardziej zwyczajnym. Połowę życia spędzamy w szkole, bo tak się składa, że Empson ma wyjątkowo "rozwlekły" podział godzin z uwagi na rozszerzony zakres przedmiotów. Popołudnia upływają nam zazwyczaj w pokoju Kamila, gdzie on dewastuje kolejne ołówki nad zadaniami, które mu daję na czas swojego ślęczenia nad powtórkami do matury. I może to dziwne, ale wtedy chyba najbardziej czuję, że go kocham. Kiedy leżę na tapczanie z nosem w zabazgranym zeszycie i wiem, że on tam z tyłu siedzi przy biurku, rzucając w duchu klątwy na moją matematyczną głowę.
Wszedłem całkowicie w rytm drugiego domu; wiem, kiedy z regularnością zegarka nadciągnie pani Magda, przeganiając nas z pokoju do pokoju przy użyciu miotły, kiedy nadciągnie Majat, wprowadzając w całym domu zamieszanie, wytrącające te stateczne mury z równowagi na dłuższą chwilę, kiedy mniej więcej można się spodziewać wizyty kota Małgorzaty, kiedy zjawia się ojciec Kamila, którego słychać jedynie kroki, jeśli jesteśmy w pokoju i który obdarza nas tylko przelotnym spojrzeniem, jeśli jesteśmy w salonie lub kuchni.
Po paru dniach zmodyfikowaliśmy bieg dnia, ponieważ nie mogłem się przyzwyczaić do restauracyjnych obiadów, które dowożono do domu Kamila, natomiast Kamil nie miał najmniejszych problemów z przystosowaniem do obiadów w moim domu, więc zazwyczaj ze szkoły szliśmy do mnie i albo już zostawaliśmy albo dopiero stąd szliśmy do Kamila. Kilka razy nocował u mnie, choć to nie było najlepsze dla naszej formy, bo wtedy nasz sen ograniczał się do kilku godzin, a reszta czasu upływała nam na nadrabianiu zaległości z dnia czyli całowaniu się bez opamiętania.
Cóż, moja wielka miłość płynęła swoim torem, spokojnie i bez jakiejkolwiek egzaltacji. Trudno się było tego spodziewać po tym gorączkowym szukaniu po omacku na jakim upłynęło nam całe docieranie do siebie. Jednak jakimś dziwnym trafem odkąd wiemy już co się dzieje i mamy pewność, że chcemy ze sobą być, nagle ustała cała szarpanina i pośpiech. Tak jakbyśmy teraz już byli pewni, że tak czy inaczej wszystko musi być dobrze i najlepiej spokojnie dalej żyć po swojemu. Zresztą teraz jeden szybki, ukradkowy pocałunek daje mi więcej niż cokolwiek kiedykolwiek. Nie potrzeba mi szaleństwa i płomieni, przynajmniej na razie. Teraz wystarczy, że po prostu go mam. I że więcej żaden z nas nie ucieknie.
- Proszę Olu. - potulnie podałem jej, szacując z grubsza, dwieście czterdziestą chusteczkę higieniczną, stwierdzając jednocześnie, że (z przerażeniem) to ostatnia jaką mam w domu i że ( z ulgą) Piotrek właśnie wchodzi z wykupionym zapasem, który wystarczyłby zapewne na Międzynarodowy Kongres Zawodowych Płaczek. Ledwo wróciłem z moim świeżo obłaskawionym kochaniem (które, muszę mu to przyznać, było przez te dwa dni najsłodszą, najpromienniejszą i najcudowniej zwariowaną rekompensatą za ciężkie chwile, jaką otrzymałem w życiu.), a tu już czekało na mnie najście moich ukochanych przyjaciół w wyraźnym kryzysie małżeńskim. Ledwie co swój załatałem, a już cudzy związek muszę zszywać.
Ola właśnie wykończyła melancholijnie następną chusteczkę i od nowa zalała się łzami. Piotrek nieśmiało podszedł do niej z kolejną.
- Nie zbliżaj się do mnie, potworze. - wyszlochała Ola, mimo wszystko biorąc chusteczkę. Totalnie zgnębiony Piotrek pokornie wrócił na swój fotel.
- Dziewczyno, weź się opamiętaj. Ostatecznie, z tego co pamiętam z lekcji biologii, ty też miałaś w tym swój udział. - zauważyłem. - W pojedynkę się tego nie załatwi....
- Pewnie, zrzućcie całą winę na mnie.... - rozpłakała się na dobre.
- Łukasz...... - Piotrek spojrzał na mnie z wyrzutem. Przewróciłem oczami i wcisnąłem się w krzesło. Poddaję się.
- A ja..... A ja jestem pewna, że..... to było wtedy.... jak wróciliśmy od cioci..... i..... i on się mnie nawet nie zapytał. Pięciu sekund mi nie dałeś, draniu! - cisnęła w Piotrka chusteczką.
- No to ja widzę, że wy w tych wyższych sferach wszyscy tacy niepohamowani. - mruknął Tomek, przymierzając ogryzkiem do kosza. - Jabłka się skończyły. - poskarżył mi się.
- To sobie weź marchewki. - westchnąłem.
- A gdzie są? - zaciekawił się.
- W żółtej szafce.
- Ok. - zeskoczył ze stołu i pobiegł do kuchni. - Otworzę! - krzyknął, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Zaraz potem dobiegło mnie radosne szczekanie i, sądząc z huku i rozmiaru chichotów, Tomek wylądował na podłodze. Po tych dzikich odgłosach przywitań rozległ się głuchy tętent i w ciągu jakiejś nanosekundy zdążyłem tylko otworzyć usta i powiedzieć "N..." i już Ver wylądował na moich kolanach, krzesło niebezpiecznie przechyliło się do tyłu i zgodnie z wszelkimi prawami fizyki wylądowało na ziemi, zaś moment spadania w zupełności wystarczył Verdiemu do dokładnego wylizania całej mojej twarzy.
- Boże, co on w tobie widzi? - westchnął Tomek, z powrotem wskakując na stół.
- Psy upodobniają się do swoich panów. - w drzwiach ukazała się promiennie wyszczerzona twarz Ewki, która niemal natychmiast znikła z pola widzenia, uchylając się przed pantoflem Tomka. - Więcej szacunku dla starszej siostry. - stwierdziła z oburzeniem.
- Dwie minuty i to tylko dlatego, że jak każda baba rozpychałaś się łokciami. - pokazał jej język i wgryzł się w marchewkę.
- Kanalia. - prychnęła Ewa. - Przyprowadziłam go, bo bałam się, że tym razem wybierze się zwiedzać polskie zaśnieżone plaże.... - rozejrzała się, spod uniesionych brwi lustrując chlipiącą Olkę i zgnębionego Piotrka. - Co się dzieje? - spytała niepewnie.
- Piotrek okazał się nieokiełznanym samcem i bez niezbędnych działań wstępnych dokonał na Oli aktu lubieżnego, w wyniku czego za jakieś osiem miesięcy możemy się spodziewać przyrostu naturalnego w rodzinie Witkowskich. - promiennie oświadczył Tomek. Jego siostra zmierzyła nas wzrokiem, pokiwała głową i podeszła do Olki, stając obok niej i głaszcząc ją po głowie. Rzuciła na nas mordercze spojrzenie.
- Mężczyźni... - jadowicie wysyczała Ewka, czym momentalnie wgniotła mnie w podłogę, a Piotrka to chyba nawet do piwnicy. Natomiast Tomek nie wyglądał na szczególnie wgniecionego. Siedział na stole, machał nogami i najspokojniej jadł marchewkę.
- Matko, i jest o co robić problem. - mruknąłem niewyraźnie. - Ludzie między innymi po to się pobierają, żeby mieć dzieci i wychowywać je przy pełnej aprobacie rodziny, społeczeństwa i księdza proboszcza.
- Ja mam dwadzieścia dwa lata! Chcę skończyć studia, imbecylu! - wrzasnęła na mnie Ola, odbierając mi wszelką ochotę do dalszych wypowiedzi.
- Olunia, nie łam się. - pocieszył ją Tomek. - Tak to już jest z tymi niewyżytymi samcami z wyższych sfer. Ty myślisz, że to moje zwierzę jest lepsze? Nic tylko seks, seks i seks. W ten weekend zaliczył mnie z pięćdziesiąt razy, założę się, że Piotrek takich wariactw nie odstawia.
- Ty w każdym razie w ciążę nie zajdziesz! - wyrzuciła wśród szlochów.
- Ja tam nie wiem.... - westchnął Tomek. - Teoretycznie to niby nie, ale przy tym co on ze mną wyprawia wszystko jest możliwe. Boże, ja jestem dopiero w liceum..... Jestem za młody, żeby być ojcem..... to jest mamą..... to jest sam nie wiem.... I to ty masz problemy?! Kobieto!
Olka roześmiała się przez łzy, opierając czoło na dłoni, a Tomek mrugnął do mnie z promiennym uśmiechem.
Powinienem iść na spacer, bo Tomek beztrosko opowiadający o seksie, a potem z najnieświadomiej w świecie niewinną miną wsuwający w usta marchewkę to trochę za dużo jak na moją odporność psychiczną, a względy przyzwoitości nie pozwalały mi w tym momencie tak po prostu się na niego rzucić. Na spacer jednak też mi nie wypadało iść, więc miałem tylko jedno wyjście: jak najszybciej rozwiązać problem i już spokojnie rzucić się na Tomka.
- Oluś, przecież poród ci wypada na wakacjach. - powiedziałem prawie błagalnie. - Nawet nie będziesz musiała opuszczać zajęć. A później..... Przecież Piotrek ci we wszystkim pomoże. I my też... Poza tym masz taką furę kuzynek, cioć i babć, że od pomocy to się raczej będziesz musiała opędzać niż ci jej zabraknie. I nie jestem tego pewien, ale kobiety w ciąży chyba nie można wywalić ze studiów..... Ma zdaje się coś w rodzaju immunitetu. Więc życie będziesz miała nawet ułatwione. - orzekłem promiennie.
- Aleś ty inteligentny.... - zmierzyła mnie wzrokiem Ewa. - Ty chyba nigdy nie mieszkałeś z małym dzieckiem...... wiecznie płacze po nocy, wiecznie głodne, wiecznie ma mokro, wiecznie coś mu się dzieje, wiecznie je noś na rękach....
- W zeszłe wakacje pojechała do Niemczech jako opiekunka. - radośnie poinformował mnie Tomek.
- Przepraszam bardzo. - stwierdziłem z urazą. - Właśnie że mieszkałem z małym dzieckiem i jakoś sobie wcale nie przypominam, żeby tak na okrągło płakało. Dość dobrze pamiętam. Miałem siedem lat, gdy urodził się mój brat.
- A ja miałem pięć, gdy urodził się mój zięć. - zaśpiewał Tomek i rozchichotał się na dobre.
- Ja go nie znam.... - Ewa zasłoniła twarz dłonią.
- RODZINY się wypierasz?! - jęknął mój chłopak.
- Wszelka młodzież poniżej lat osiemnastu ma w tej chwili opuścić pokój. - zarządziłem.
- Ja nic nie robię. - obraziła się Ewa.
- A ja się nie zgadzam na dostosowywanie mojego wieku do twoich aktualnych potrzeb. - oburzył się Tomek. - Jak mnie zaciągałeś do łóżka to się o metrykę nie pytałeś.
- To TY mnie pierwszy zaciągnąłeś do łóżka i PYTAŁEM się o metrykę, co zostało przez ciebie KOMPLETNIE zignorowane.
- Jak się będziemy rozwodzić nad drobiazgami to nigdy nie dojdziemy do sedna problemu. - zdenerwował się. - Poza tym ja mówię o tym, co było, zanim oni przyszli, kiedy to zaciągnąłeś mnie do łóżka, mimo że byłem BARDZO zajęty.
- Jakie znowu bardzo?! Układałeś pasjansa!
- No właśnie i do tej pory jest nieułożony! A poza tym z tego wszystkiego nie mam pojęcia gdzie są moje spodnie i muszę siedzieć w twoich, które są kapkę za duże!
- A wiesz, faktycznie. - ucieszyła się Ewa. - A ja się zastanawiałam, dlaczego tak dziwnie wyglądasz....
- Postrzegasz jak facet..... - ponuro mruknął Tomek.
- No wiesz..... - spojrzała na niego wstrząśnięta. - Ja bym ci czegoś takiego w życiu nie powiedziała...
- Nie ma to jak przyjść z problemem do przyjaciół. - zmierzyła nas wzrokiem Olka. - Jesteście nienormalni, a ja powinnam unikać stresu. Idziemy Piotrek, bo nie zdążysz zrobić obiadu. Ja muszę wypoczywać.
- Już kochanie! - odćwierkał rozpromieniony i od niechcenia machnąwszy nam dłonią, wybiegł do przedpokoju, zdążając jeszcze otworzyć Oli drzwi.
- No. Chyba jesteśmy w domu. - po chwili milczenia podsumował Tomek.
- No to mogęę??? - jęknąłem po raz nie wiem już który.
- Zaraz. - niewzruszenie odpowiedziała mama. - To zanieś na czwarte piętro, to na szóste, to na dwunaste, to na parter, to na ósme.... a to zdaje się na dziesiąte.... a jakby tam powiedzieli, że nie, to do piwnicy.
- Ja już nie mogę..... - wymamrotałem z twarzą w dłoniach.
- No przecież nie będę robić tego ja, ani Gosia, ani Madzia. - zgorszyła się mama. - Wstydź się, masz dziewiętnaście lat, a zachowujesz się jakbyś przekroczył osiemdziesiątkę.
- Jakbyś cały dzień biegała po całym budynku z tymi waszymi pakami też byś poczuła brzemię wieku. - mruknąłem. - Żeby chociaż windy działały.... Ale nie, to by było za łatwo. Od czego mamy technikę, jak nie po to, żeby utrudniać życie. Nie macie tu jakichś fizycznych, czy co.....
- Oczywiście, że mamy, ale pan Stasio jest w szpitalu, pan Władek w Sopocie, a pan Marcin ma wolne.
- Ogłoszenie byście dali, bezrobocie jest.... - zasugerowałem boleściwie.
- Ja będę tracić czas na szukanie chętnych, jak mam pod bokiem syna. - wzruszyła ramionami. - No już, zanieś to.
- Tylko potem się nie dziw, że mam kiepskie oceny.... - z desperacji posunąłem się do szantażu.
- Jeden dzień cię nie zbawi. I tak się obijasz.
- No wielkie dzięki.... Ciekaw jestem jak ty byś sobie radziła samych języków mając cztery. Na mat- infie! Co to w ogóle za szkoła jest? Ja myślałem, że te bogate dzieciaki to będą jakieś ciemniaczki, a trafiłem do młodocianej Mensy.
- Ale ty dzisiaj gderasz... - roześmiała się. - No roznieś to i możesz już iść.
- Serio? - uniosłem głowę.
- Serio. - potaknęła. - Możesz. Tylko masz wrócić do domu przed dziesiątą, bo uduszę. Mam dość twoich nocnych włóczęg...
- Nie przesadzasz?
- Nie. No już, bierz to i leć na czwarte.
Z resztą mojego tragarzostwa na dziś poradziłem sobie nadspodziewanie szybko, ale NAPRAWDĘ już chciałem iść, co nie jest specjalnie dziwne, jeśli wziąć pod uwagę perspektywę całego popołudnia znowu u Kamila. A gdzieżby indziej.... Chyba nigdy mi się nie znudzi.
Niemniej jednak zarówno mój pobyt w Warszawie jak i zacieśniająca się więź z Kamilem mają na mnie wpływ niewątpliwie demoralizujący. Mniejsza o obijanie się, urywanie ze szkoły, coraz niegrzeczniejsze odzywki, manię szpiegowania i podsłuchiwania, terroryzowanie wchodzących mi w paradę...... To ostatecznie jeszcze jakoś mieściło się w moim światopoglądzie, choć wcześniej raczej nie dochodziło do głosu. Ale wczoraj tę granicę jednak przekroczyłem. Wczoraj najzwyczajniej w świecie pobiłem człowieka i niezależnie od tego co ten człowiek sobą reprezentuje czy jak bardzo mnie sprowokował niezbicie to świadczy o drastycznej zmianie w moim sposobie bycia. A wszystko to stało się oczywiście z powodu Kamila. Nic na świecie nie było dla mnie tak drażliwym tematem jak Kamil. Jego nikt nie miał prawa nawet tknąć. Wcześniej nie miałem takich odruchów wobec niczego, ale może to dopiero on stał się dla mnie dostatecznym powodem do wszystkiego. Nawet do takiej utraty kontroli nad sobą, żeby komuś solidnie wlać.
No cóż, nie będę bić się w piersi z okazji spuszczenia manta Krzysiowi Wireckiemu, nie mniej jednak kwalifikuje się to nawet jako czyn karalny. Trudno się mówi, nie wytrzymałem po prostu... Nic nie poradzę na to, że ten szczeniak mnie denerwuje. I w przeciwieństwie do Majata nie zamierzałem się przejmować polisami ubezpieczeniowymi Kamila na takie byle co. Nie musiałem zresztą. Wcale nie był zły, najmniejszych pretensji do mnie nie miał, choć doskonale zdawał sobie sprawę, co zaszło. Kamil łamał dla mnie wszystkie swoje niewzruszalne zasady po raz co najmniej setny. Więc ostatecznie ja też mogłem łamać swoje. Może taka jest właśnie miłość, to dziwaczne stworzenie, które mną teraz rządzi, a którego wciąż nie rozumiem. Nie szkodzi zresztą. Nie szkodzi....
- Hej, Marek! - usłyszałem wesoły głos. Obejrzałem się, za mną uchyliły się drzwi od nieziemskiego samochodu, w którym siedział nieznany mi facet.
- My się znamy? - spytałem niepewnie.
- Jasne, że tak! - roześmiał się. - Pracuję u ojca twojego kolegi. Woziłem was w Sylwestra. Idziesz tam, mogę cię podrzucić? No chyba że wolisz się wałęsać po mrozie.... - uśmiechnął się pod nosem.
- Dzie...dzięki.... - wsiadłem, przyglądając mu się z ukosa.
- Co, dziwisz się, że cię zapamiętałem? - zachichotał, ruszając. - Mam pamięć do twarzy...... A poza tym nigdy wcześniej nie widziałem kogoś do tego stopnia zalanego.... No nie pesz się, od tego jest młodość! - zaśmiał się na cały głos. - Odstawiam furę, bo szef wybrał się do Tajlandii. Co, nie wiedziałeś? Chata wolna, co nie? - zachichotał. - Ale Kamil to nawet spokojny jak na milionerską młodzież. Za panowania jego brata to dopiero ten dom przeżywał imprezy. Huk, alkohol i rozpusta. Ta tapicerka też niejedno przeszła.... - obejrzał się melancholijnie. - Dobrze, że teraz już jest spokojnie, nie jestem już taki młody.... - roześmiał się i zaparkował z klasycznym piskiem opon i zarzuceniem tyłem. - Ale takie numery jeszcze lubię..... - zachichotał. - Wyskakuj.
- Dzięki za podwiezienie. - mruknąłem. No proszę..... Chata wolna..... Uchyliłem drzwi, wchodząc do środka. Chata wolna? Tajlandia? Czyli....
- Raczyłeś się przywlec?
Podniosłem wzrok, napotykając niechętną minę Kamila.
- A teraz to ja nie mam czasu. - warknął i ruszył po schodach na górę.
- Kaamil? - spytałem ostrożnie, odprowadzając go wzrokiem. Wyglądało na to, że coś go ugryzło i to coś o charakterze raczej szerszenia niż komara. Nie był na mnie zły już od tak dawna, że całkiem się od tego odzwyczaiłem. - Możesz mi powiedzieć co się stało? - niemal oberwałem w twarz zamykanymi mi przed nosem drzwiami. - Kamil, do ciężkiej cholery! - pchnąłem drzwi, aż uderzyły o ścianę.
- Nic. - burknął. - Mówiłem ci, jestem zajęty.
- Tak? A czym?
- Nieważne. Po prostu nie mam ochoty z tobą gadać. - powiedział chłodno. Opanowałem złość i podszedłem do niego.
- Kamil..... - powiedziałem cicho, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- Nie dotykaj mnie. - szarpnął się, odwracając gwałtownie i strącając moją rękę. Spojrzał na mnie rozzłoszczony. - I daj mi spokój. Słyszysz? Daj mi spokój!
- Proszę bardzo. - wycedziłem, zaciskając dłonie. - Będziesz go miał ile dusza zapragnie. Do końca życia, według woli cholerny arcyksiążę. - cofnąłem się wściekły i odwróciłem, ruszając w stronę drzwi.
- Marek..... - szepnął za mną. Zignorowałem to. Nie miałem ochoty potulnie wychodzić i wracać na jego skinienie. - Marek...... - szepnął znowu. Szarpnąłem za drzwi i chciałem wyjść, ale pobiegł za mną i chwycił mnie za ramię, odwracając do siebie. - Nie idź..... Przepraszam cię, zostań, słyszysz? Błagam.... - prawie wyszlochał, osuwając się na kolana.
- Ka.... Kamil.... - wyjąkałem. - C...co ty.... co ty do diabła wyprawiasz? - krzyknąłem, przyklękając obok i przytulając do siebie. - Ty mały.... głupi.... wariacie..... Co to niby miało znaczyć? - szepnąłem.
- Zostań.... - powtórzył cicho, podnosząc przygasły wzrok.
- Nigdzie się nie wybieram. - zagryzłem wargę i po chwili spojrzałem na niego. Całkiem głupio zebrało mi się na łzy. - A ty... Nigdy..... więcej..... takich.... numerów..... Zrozumiano?
- Hej.... - uniósł dłoń i przesunął palcem pod moim okiem. - Ty płaczesz..... co to ma być? Nie sądziłem, że umiesz....
- Ale śmieszne.
- To przecież ja tu miałem robić za beksę. - oparł głowę na moim ramieniu. - Ja cię kocham...
- No masz..... - westchnąłem. - Przecież wiem. - chwyciłem go na ręce i zaniosłem na łóżko, kładąc się obok i przytulając go do siebie. - I ja też się kocham. To nie ma nic do rzeczy. Po prostu więcej tego nie rób, dobrze? - szepnąłem mu do ucha.
- Co, kolejny macho z uczuleniem na sceny melodramatyczne? - uśmiechnął się smutno. - Przestraszyłeś mnie...... Ja..... za dużo razy już patrzyłem jak.... ktoś się tak odwraca i odchodzi.... za dużo razy to była moja wina... A tym razem... nie chciałem.... Po prostu nie chciałem.
- Czy do ciebie dociera, że ja cię kocham? Ja też nie chcę. - mruknąłem, bawiąc się jego włosami. - Nie chcę, żebyś.... tak mnie traktował, bo to jest tak jakbyś..... był całkiem ode mnie zależny....
- Może jestem....
- Ale ja tak nie chcę, rozumiesz? Nie zdołam ci pomóc, wpychając cię z jednych lęków i uzależnień w drugie. Chcę.... chcę tylko z tobą być. Tak normalnie..... I dlatego to było bez sensu.
- Zostałeś..... - szepnął z uśmiechem.
- I tak bym wrócił, głupi szczeniaku. - pogłaskałem go po policzku i pocałowałem w nos.
- Ale nie dziś. Znam cię, jesteś gorzej uparty niż ja..... - zaśmiał się trochę nieprzekonująco. - A jesteś mi potrzebny teraz. Teraz, rozumiesz? - przytulił się do mnie mocniej, wtulając twarz w moje ramię.
- Powiesz mi, co się stało? - spytałem cicho.
- Nie. Nie dziś. Teraz chcę sobie odpocząć..... Nie martw się, to nic aż tak ważnego..... Po prostu..... trochę mnie to tak.... trąciło.... I wyładowałem się na tobie. Głupi jestem, ale tak już mam. Zapamiętaj to sobie i nie odstawiaj więcej takich numerów z wściekaniem się i wychodzeniem, co? - pocałował mnie lekko. - To ja też żadnych numerów nie będę odstawiać. - uśmiechnął się.
- W to że "żadnych" to jakoś nie wierzę....
- Może kiedyś mi się uda. - roześmiał się już swobodniej.
- Jak długo nie będzie twojego ojca? - wypaliłem.
- Jakieś trzy dni....
- No niech to.... - westchnąłem.
- Co?
- A ja obiecałem mamie, że wrócę na dziesiątą....
- A co.... - urwał i zaczerwienił, opierając się o mój bark. - I tak dziś nie mam nastroju... - wymamrotał. Roześmiałem się i cmoknąłem go głośno w ucho. - Bolało. - poskarżył się.
- Moje śliczne biedactwo.... - wyszeptałem, całując delikatnie sam brzeg. - Wiesz, sam też się czuję koszmarnie..... Okropnie jest się z tobą kłócić.... A miał już być z tym koniec.
- No to od teraz koniec....
- Koniec.... - potwierdziłem.
- I tak się nie uda..... - roześmiał się, odsuwając i patrząc na mnie. - Ale.... zawsze pamiętaj, że nawet jak się kłócimy, to cię kocham. Dobrze? Tak będzie lżej....
- Lżej się kłócić? - zażartowałem.
- Aha. - uśmiechnął się. - Obiecaj mi coś....
- Co?
- Nawet jak.... - zmieszał się. - Nawet jak nie będziemy się widywać w szkole i tak będziesz często przychodzić.... dobrze?
- Oczywiście, ale dlaczego mielibyśmy się nie widywać? - zdziwiłem się.
- Przecież.... - z powrotem ukrył twarz w moim ramieniu. - Zdasz maturę i.... i w ogóle....
- No tak.... - westchnąłem. - Ale to jeszcze sporo czasu.
- Tak.... sporo..... - wyszeptał zmienionym głosem. - Ciekaw jestem, czy Aneczce też tak odpowiadasz. - mruknął po chwili.
- O nie kochanie. Ja tę maturę chcę zdać. - uśmiechnąłem się.
- Zdasz.... Ty zdasz..... - szepnął sennie i zamruczał coś jeszcze.
- Kamil? - spytałem cicho, ale odpowiedział mi tylko spokojny oddech. - Zaczynasz mnie załamywać tym ciągłym zasypianiem w mojej obecności. - wyszeptałem z czułością najciszej jak umiałem i uśmiechnąłem się lekko, naciągając na nas koc.