Moth to the flame 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 22:04:14
Tekst tej piosenki "ukradłam" cudownemu zespołowi Thunder. Mam nadzieję, że spodoba wam się ten songficzek.
Mrówka.
PS. Jak ktoś kojarzy kapele od których zapożyczam sobie teksty(jak nie kojarzy, nio to też nie tragedia) niech pisze: amrowa@tenbit.pl. Napewno odpiszę, papa.
--------------------------------------------------------------------------------
Wake up on the floor like you did before
And you don't know what today is
So you shut out the sun until the day is done
But you can't run away from it
Silve przetarł oczy. Leżał w ciepłym łóżku. Obok kogoś. Potwornie bolała go głowa. Ale pościel pachniała ładnie-chyba była świeża. Z pewnym wysiłkiem podniósł głowę. Obok niego leżał przystojny, ciemnowłosy mężczyzna. Wciąż spał głęboko. Leżeli w dużym, wygodnym łóżku. Te zaś stało w gustownie urządzonej sypialni. Z cichym jękiem, Silve usiadł na brzegu łóżka. Żołądek wywijał koziołki, w ustach czuł alkohol i ten szczególny smak, który pojawia się, gdy nie umyje się wieczorem zębów.
- Już wstajesz? - mężczyzna miał przyjemny, zmysłowy głos. Silve bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie jego imię.
- Tylko do łazienki. - stęknął i spróbował wywindować się do pionu. Dzięki nieocenionej pomocy ściany udało mu się utrzymać na nogach.
- Drzwi po lewej.
- Dzięki.
Wyglądał koszmarnie. Zielona cera, przekrwione oczy, zwichrzone włosy. Ochlapał twarz zimną wodą i przepłukał usta, starając się pozbyć obrzydliwego smaku. O dziwo, żołądek jakoś się ułożył i nie próbował już pozbyć się swojej, skąpej skądinąd, zawartości. Leto - przemknęło przez zmasakrowany mózg. - Koleś ma na imię Leto.
Kiedy wreszcie wyszedł z łazienki, okazało się, że łóżko już jest puste. Poprzednio nie zwrócił na to specjalnej uwagi, ale teraz fakt, że był kompletnie nagi, zaczął Silve przeszkadzać. Znalazł na podłodze pomiętą koszulę i bokserki. Powoli i ostrożnie założył je i poczłapał szukać gospodarza.
Znalazł go w kuchni. Przygotowywał śniadanie. Silve pogratulował sobie. Nawet po pijaku udało mu się zachować poczucie estetyki. Facet prezentował się świetnie w samych tylko dżinsach. I jakoś dziwnie pasował do kuchni.
- Zjesz coś?
Blondyna zemdliło na samą myśl o przyjmowaniu pokarmu. Leto zauważył to i uśmiechnął się lekko.
- Napij się chociaż herbaty. Powinno pomóc.
- Masz może aspirynę?
- Coś się znajdzie.
You must've done it all this time
And nothing's realy changed
You pushed reality away
And still wake up to find
It wasn't all in your mind
Silve siedział przy barze, popijając drinka i lustrując otoczenie fachowym spojrzeniem. Błękitne oczy ślizgały się po gościach, szukając tego właściwego, na tę noc. Nagle zachwiał się i omal nie spadł z wysokiego stołka. Tylko mu się wydawało, ale facet był bardzo podobny do Leto. Oczywiście Silve nie podejrzewał ex-kochanka o bywanie w takich miejscach: właśnie dlatego je wybrał, ale nigdy nic nie wiadomo.
Niezbyt chętnie wracał myślą do tego okresu. Dziwnie się wtedy czuł. Leto ofiarował mu wspólne mieszkanie, stabilizację. Chyba naprawdę się w nim zakochał. I przez jakiś czas to funkcjonowało. Ale Silve po prostu nie był stworzony do stałych związków. Czuł się ograniczany, kontrolowany. Na nic się zdały wyjaśnienia kochanka. Wyprowadził się. "Dziwką się urodziłem i dziwką zostanę." - podsumował Silve. Czuł się podle, zostawiając Leto. Jakby kopał szczeniaka. Bo takie też mężczyzna robił wrażenie - duży, silny, ale z oczami skrzywdzonego dziecka. Jego wina. Trzeba było nie szukać życiowego partnera w podrzędnym klubie.
Szybko przegonił nieprzyjemne myśli, bo na sali pojawił się smakowity kąsek. Dobrze ubrany, wręcz elegancki blondyn. Wyglądał na nadzianego i napalonego. Silve posłał mu zabójcze spojrzenie znad drinka. Gdy przybysz zwrócił na niego uwagę, dołożył, zdolny powalić każdego uśmiech. Poskutkowało. Mężczyzna skierował się w stronę baru i siedzącego przy nim blondynka.
Przeliczył się. Cholernie się przeliczył. Co za skurwiel. Obolały Silve wytoczył się na chodnik. Cholera, jak to boli! Facet jednak dżentelmenem nie był. Skopał Silve i niezbyt delikatnie przerżnął w brudnym zaułku. Dobrze, że przynajmniej nie podarł za bardzo ciuchów. Chłopak miał jak wrócić do domu. Powoli pozbierał wszystkie kości i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Klął na czym świat stoi i marzył o gorącej kąpieli.
Od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Na korytarzu nie czatowała gospodyni, upominająca się o zaległy czynsz. Może wyszła po zakupy? Resztki wątpliwości rozwiały się, gdy wtoczył się do ciasnej kawalerki. Ktoś poukładał rzeczy, posprzątał...no tak. Na zaścielonym po raz pierwszy od kilku miesięcy łóżku, siedział Leto. Widać było, że zmartwił go stan w jakim były kochanek wracał do "domu".
- A ty co tu robisz?
- Chciałem sprawdzić, jak sobie radzisz.
- No to przekonałeś się, że jesteś niezastąpiony, bez ciebie co najwyżej wyląduję na śmietniku, etc. A teraz daj mi spokojnie zarastać syfem. - nie był dziś w nastroju na sentymentalne gadki. Miał nadzieję, że Leto się obrazi i szybko wyniesie. Jednak szatyn tylko uśmiechnął się i pokręcił ze smutkiem głową.
- Chyba nie miałeś najlepszej nocy. - skomentował spokojnie.
- A co ci do tego?
- Nic. Ale chyba marzysz o tym, żeby ktoś ci przygotował kąpiel.
- Jeśli myślisz, że to cokolwiek zmieni...
- Nic nie myślę. I tobie też radzę. - Leto spokojnie wszedł do niewielkiej łazienki. No tak, tam też pewnie posprzątał. Silve chciał, naprawdę bardzo chciał być na niego zły, ale nie miał już na to siły. Powoli, niezręcznie wyplątał się z ciuchów. To chyba jednak nie był najlepszy pomysł, żeby pokazywać się Leto w takim stanie. Posiniaczone, wychudłe i brudne ciało, mogło go tylko utwierdzić w przekonaniu, że chłopak zupełnie sobie nie radzi. Jednak było już za późno. Leto wszedł do sypialni. Tylko przez chwilę, na jego twarzy pojawił się gniewny grymas. Szybko wróciła na miejsce maska obojętności.
- Kąpiel gotowa. Nie śpiesz się.
Ach, woda była cudownie ciepła. Nie za gorąca i nie za zimna. Dokładnie taka, jaką lubił. Swego czasu Leto uwielbiał przygotowywać mu kąpiel. I uprawiać seks w wannie. Miał do tego warunki: jego łazienka była obszerna, ze sporych rozmiarów basenikiem...Dość. Z żalem, Silve wygramolił się z wody. Czysty, w świeżym ubraniu, ale nadal nieco sponiewierany, dotarł do miniaturowej kuchenki. Tu także panował idealny porządek. Skąd, do licha, bogaty biznesmen wiedział, jak zajmować się domem?!
Na stoliku stała już porcja pysznej potrawki z kurczaka: jednej ze sztandarowych potraw Leto.
- Wydawało mi się, że lodówka była pusta. - mruknął Silve, siadając do jedzenia.
- Była. - przyznał szatyn, spokojnie przyglądając się jedzącemu. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale blondyn i tak wiedział, co kryje się pod tym pozornym chłodem. Leto mógł sobie udawać twardego i bezlitosnego człowieka interesu, ale w głębi duszy był romantycznym dzieciakiem. Gdyby było inaczej, nie przyszedłby tutaj.
- Po co to robisz? I tak nie zamierzam wracać, więc od razu możesz sobie darować...
Leto uśmiechnął się cierpliwie. Zupełnie jak rodzic do niesfornego, ale ukochanego dziecka.
- Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie liczę na to, że do mnie wrócisz. Ale przyszedłem, bo chciałem zobaczyć jak sobie radzisz. Martwiłem się.
- Dlaczego? Przecież nie jesteśmy już razem. Nie powinno cię obchodzić, co się ze mną dzieje.
- Śmieszny jesteś. To, że nie jesteśmy razem, nie zmienia podstawowego faktu. Kocham cię. Nigdy nie będzie mi obojętne, co się z tobą dzieje. Nie mogę być z tobą, ale mogę przynajmniej się o ciebie zatroszczyć. Zawsze to coś.
- Gadasz jak bohater taniego romansu. W końcu ci się znudzi takie łażenie za mną. Możesz od razu dać sobie spokój.
- Śmieszny jesteś. - powtórzył Leto. - Kocham cię. Nie możesz mi się znudzić.
- Sam jesteś śmieszny! - nie wytrzymał Silve. - I przestań wreszcie powtarzać te bzdury! Za parę miesięcy przejdzie ci, znajdziesz sobie następną "dozgonną miłość". Sam siebie oszukujesz! To nie jest książka, tylko życie.
- Zauważyłem.
And it's always the same
another bad movie now
You'll go crawling back again, oh
Like moth to the flame
Dał się namówić. Sam nie wiedział czemu. Znów wprowadził się do Leto. Wytrzymał niecały miesiąc. Na szczęście, profilaktycznie nie zrezygnował z obskurnej kawalerki, więc od razu miał gdzie wracać. Nienawidził siebie za to, ale po prostu nie potrafił sobie poradzić z tym facetem. Bo to naprawdę miłe: mieć ładne mieszkanie, pełen żołądek, troskliwego kochanka...ale Silve to nie wystarczało. Gorzki uśmieszek wykrzywił wąskie, intensywnie czerwone usta blondyna. Tyle razy naśmiewał się z romantyzmu Leto, a sam był jeszcze gorszy. Nie lubił się do tego przyznawać, ale gdzieś w głębi duszy wciąż liczył na tę "porywającą", "wielką" miłość. Jak z taniego romansidła. Może właśnie dlatego nie potrafił znieść stabilizacji u boku Leto. A może po prostu denerwowała go obecność drugiego takiego naiwniaka...
Co za różnica, jakie były powody. Znów siedział w obskurnym klubie, popijając taniego drinka i wypatrując odpowiedniego partnera na tę noc. I wtedy zobaczył JEGO...
Take it to the edge, stumble on the ledge
You're a candle that has to burn
Cos you bought the dream
And from the way that in seems
You're living in that other world
ON nazywał się Mariss i był pisarzem. Wiecznie niedojadający, nigdy do końca trzeźwy...artysta. Jednak alkohol, narkotyki i nieprawdopodobne ilości wypalonych papierosów nie zdołały jeszcze zniszczyć cudownego ciała, za to przydały głosowi seksownej chrypki. Silve czuł się, jakby ktoś rozwalcował go na parkiecie. Po prostu musiał go mieć TEJ nocy...i jeśli się da, każdej następnej. Mariss zwrócił uwagę na blondyna...trudno było tego nie zrobić. Dziś prezentował się wyjątkowo dobrze: w obcisłej, czerwonej koszulce i podartych dżinsach. Rozmowa potoczyła się bardzo gładko. Silve czuł się, jakby znał swego rozmówcę od wieków. Ten pewny siebie uśmieszek, z papierosem w kąciku ust, zmrużone, błękitne oczy...Mariss.
Jak było do przewidzenia: wylądowali w łóżku. Łóżku Marissa, czyli rozpadającej się kozetce, w obskurnym pokoiku, który służył mu za mieszkanie. Ale Silve to nie przeszkadzało. Nie widział brudu, nie widział obłażącej ze ścian farby, ani doszczętnie zdeptanego dywanu. Widział tylko Marissa. Nie czuł ani panującego w pomieszczeniu chłodu, ani niewygody połamanego materaca. Czuł tylko rozkoszne ciepło leżącego obok ciała. Był szczęśliwy, jak nigdy w życiu. Krew krążyła szybciej, cały świat nabrał kolorów i wypiękniał w jednej chwili.
Where everyone is beautiful
And you don't feel the pain
But you woun't find an answer there
Cos the question still remains
You better hear what I say
Tak, Silve czuł się jak w raju. Oczywiście zamieszkał razem z Marissem. Nie przeszkadzała mu ani ciasnota pomieszczenia, ani spartańskie warunki. Ważne, że mógł być blisko ukochanego. Po raz pierwszy w życiu był zakochany i czuł się, jakby mógł latać.
Przeprowadzka miała jeszcze jedną dobrą stronę: Leto nie mógł go znaleźć. Nie wiedział, czemu jego myśli wciąż wracają do szatyna, ale potrafił się ich pozbyć. Za to w żaden sposób nie zniósłby nagłego pojawienia się ex-kochanka. Każde spotkanie z biznesmenem napełniało go irracjonalnym poczuciem winy, więc wolał go unikać. Szczególnie teraz, kiedy mógłby zachwiać tak długo wyczekiwaną idyllą.
Jednak nic nie trwa wiecznie. Tak było też ze spokojem i niezmąconym szczęściem Silve. Pewnego wieczora Mariss wrócił do domu w naprawdę podłym nastroju. Od progu nawarczał na witającego go radośnie kochanka, potem nie chciał się już w ogóle odzywać. Silve zrozumiał, co musiało się stać.
- Nie przyjęli jej do druku, tak? - spytał pełnym współczucia głosem. Wiedział, jak Marissowi zależało na tej książce. Włożył w nią tyle pracy, nawet wycyganił od któregoś ze znajomych zdezelowany komputer gdyż redakcja żądała tekstów na dyskietkach. Przez kilka dni Silve z poświęceniem przepisywał bazgroły kochanka, kiedy Mariss już padł ze zmęczenia...
- Nie potrzebuję twojego pieprzonego współczucia! - pięść pisarza wylądowała na ścianie. Aż dziw, że nie przebiła przeżartej grzybem powierzchni.
- Daj spokój, po prostu nie znają się. - Silve starał się jakoś ratować sytuację. Mariss był taki przewrażliwiony, zwłaszcza na punkcie tego, co pisał.
- Znają, nie znają, ja ciągle piszę do szuflady. Szlag by to!
- A nie mógłbyś tego jakoś sam wydać? W małej drukarni...
- A skąd niby miałbym wytrzasnąć na to pieniądze?! To kosztuje! Witaj na ziemi, kochanie.
Silve westchnął. Dziś nie da się z nim rozmawiać. Musi sam przeżuć kolejną klęskę, oswoić się z nią. Za kilka dni będzie lepiej. A dziś zostaje spanko na zapasowym materacu.
Leżał sam, w ciemnym, zimnym pokoju, którego chłód odczuwał tym wyraźniej, że nie grzało go znajome ciało. Tak bardzo chciałby pomóc Marissowi, ale jak?! Skąd on mógłby wytrzasnąć pieniądze? Nie mógłby pracować nawet jako sprzątaczka, z resztą oszczędzanie z takiej płacy na wydanie książki potrwałoby całe lata...Przez zmęczony umysł przemknął jeden, dość realny pomysł, ale Silve natychmiast go odrzucił. Miał jeszcze trochę godności!
Do you feel like the rain?
Always coming down now
Don't you tell me it's a game
Cos I don't believe it
You're moth to the flame
Miał jeszcze trochę godności. Jednak kilka kolejnych dni cichej depresji, skłoniło go do zastanowienia się nad posłaniem jej do diabła. Po prostu nie mógł patrzeć, jak jego ukochany pogrąża się coraz bardziej. Od tamtego wieczora Mariss praktycznie nie wychodził z mieszkania. Tylko palił i pił, coraz więcej, wciąż w zaciętym milczeniu. Silve szalał.
Kończyły się pieniądze, kończyły mu się pomysły na zdobycie ich...Ale najgorsze ze wszystkiego było to puste spojrzenie. Mariss nie widział nic, nic też nie słyszał. Zupełnie pogrążył się w swoich ponurych rozmyślaniach. W końcu blondyn podjął decyzję. Posłał ostatnie spojrzenie, siedzącemu nieruchomo pisarzowi, złapał kurtkę i wybiegł z mieszkania. Musiał działać szybko, zanim się rozmyśli, zanim zabraknie mu odwagi. Zanim powrócą wątpliwości.
Oczywiście nietrudno było znaleźć Leto. Wciąż mieszkał w tym samym, eleganckim, zadbanym mieszkanku. Autentycznie ucieszył się na widok chłopaka i Silve ścisnęło się serce na myśl o tym, co ma zrobić, ale było już za późno. Dlaczego nie pamiętał o tym wcześniej? O tych dużych, ciepłych oczach dziecka i absurdalnej nadziei...której teraz pozwolił na chwilę ożyć. Tylko na chwilę. Zgodził się wejść do przedpokoju, ale nie dalej. Mówił szybko, z opuszczoną głową, gwałtownie wyrzucając z siebie zdania. Tak bardzo chciał, żeby Leto uwierzył, że gdyby miał wyjście, nie przyszedłby do niego...
- To źle.
Silve urwał, zupełnie zdezorientowany. Nie odważył, się jednak podnieść spojrzenia z podłogi. Czuł się taki upokorzony!
- Nnie rozumiem. - wymamrotał, chociaż rozumiał aż za dobrze. Leto w końcu przejrzał i teraz nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Och, to był taki idiotyczny pomysł! Jak bardzo chciałby się w tej chwili zapaść pod ziemię. Wyparować. Cokolwiek byle tylko nie musieć dalej znosić tego upokorzenia!
Where everyone is beautiful
And someone else will pay
But you woun't find an answer there
Cos the question still remains
You better hear what I say
- Źle, że nie przyszedłbyś do mnie, mając inne wyjście. Przecież ci mówiłem, że gdybyś miał jakiekolwiek kłopoty, pomogę ci jak tylko będę umiał.
Zaskoczony Silve podniósł wreszcie wzrok na swego rozmówcę. To był błąd. Masywna, smutna twarz znowu będzie go prześladowała.
- Oczywiście, że ci pomogę.
- Dziękuję. - tylko tyle zdołał przepchnąć przez ściśnięte gardło. Znowu odwrócił wzrok. Tak bardzo mu ulżyło! Ach, Mari, będziesz miał swoją książkę! Już skończy się ta depresja, wszystko będzie jak dawniej...po prostu doskonałe.
- Ile potrzebujesz?
Silve czuł się tak absolutnie szczęśliwy! Nie przejął się nawet tym, że Mariss nie zapytał skąd wziął pieniądze. To nawet lepiej. Ważna była radość na zabiedzonej twarzy. I znów przytomne spojrzenie, które nie mijało już Silve, jakby ten był powietrzem. Książka okazała się prawdziwym przebojem, ku szalonej radości Marissa i wydawcy. Silve też się cieszył: nie tylko dlatego, że jego ukochany wreszcie odniósł sukces. Nagle darowizna Leto zmieniła się w świetną inwestycję. To trochę ulżyło sumieniu blondynka. Przeprowadzili się do porządnego mieszkania, zaczęły się przyjęcia, wywiady. Silve musiał trzymać się na uboczu: jak stwierdził Mariss, mógłby zrujnować ich dotychczasowe osiągnięcia. Nie można przecież wywoływać skandalu stojąc u progu sławy: ludzie mogliby przestać kupować jego książkę. A to byłaby tragedia: już zaczęło się podpisywanie umów na wydrukowanie wszystkich pozostałych, a nawet tych jeszcze nie powstałych książek. Oczywiście w ściśle odmierzonych odstępach czasu. Silve nie było słodko, ale przełknął to jakoś. Przecież sam tyle poświęcił tylko po to, by Mari był szczęśliwy: nie miał zamiaru wszystkiego własnoręcznie zrujnować, prawda? Tak więc siedział przez większość czasu w domu, wycierał kąty, trochę sprzątał i gotował, nie wiadomo zresztą dla kogo, bo Mariss wciąż jadał na mieście. Większość ugotowanych przez Silve potraw kończyła jako posiłki dla okolicznych bezpańskich psów i kotów, ale przynajmniej jakoś wypełniał sobie czas w samotne, puste dni. Miał nadzieję, że jeśli będzie zachowywał się odpowiednio dyskretnie, sprawy same się ułożą. Niestety, atmosfera w ich nowym, eleganckim mieszkaniu stawała się coraz bardziej napięta. Silve coraz bardziej tęsknił za obdrapaną, zbutwiałą, niedogrzaną klitką, połamanym materacem i głodem. Tam byli szczęśliwi, tylko we dwóch, oddzieleni od świata, razem dotykali nieba. Teraz Mariss coraz częściej był rozdrażniony, wracał do domu późno w nocy, pijany i przesiąknięty zapachem kobiecych perfum. Silve nie mógł dłużej znosić tego w milczeniu. Zaczęły się awantury, krzyki, docinki. Któregoś dnia, siedząc w zamkniętej, eleganckiej łazience, zapłakany, z przewracającym się od zdenerwowania żołądkiem, Silve zrozumiał. Był potrzebny swojemu pisarzowi tylko wtedy, gdy tamten był samotny i niezrozumiany. Gdy tylko on wierzył w talent Marissa, tylko jego obchodził los "ukochanego". Silve zrozumiał to i poczuł się oszukany i wykorzystany jak nigdy w życiu. Lepiej by się czuł, gdyby ktoś go zgwałcił. Jak bardzo żałował, że był dość głupi, by prosić Leto o pomoc. I na biznesmena, że się na to zgodził.
Wściekły i rozżalony Silve miał ochotę zadzwonić do pierwszego, lepszego brukowca, opowiedzieć im całą historię. Niech się drań ma z pyszna, skoro aż tak zależało mu na reputacji! Jednak szybko przyszło opamiętanie i chłodna pogarda. Niech sobie padalec żyje jak chce. Silve jeszcze tego samego dnia wyniesie się z jego mieszkania i życia. I niech myśli, że wygrał, świnia.
And it's always the same
Another bad movie now
And you go crawling back again
Like moth to the flame
Wyprowadzić się jeszcze tego samego dnia. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Silve zrezygnował ze swojego poprzedniego mieszkania i teraz wynajmował je już kto inny. A może to był tylko wybieg gospodyni, która nie chciała przyjmować z powrotem kłopotliwego lokatora? Tak czy inaczej, Silve został na bruku, tylko z niezbyt dużą płócienną torbą na ramieniu. I znów w jego umyśle pojawiła się masywna, spokojna twarz z dużymi oczami dziecka. Z westchnieniem rezygnacji, wiedząc, że robi z siebie już nawet nie kurwę, ale śmiecia, Silve powlókł się w stronę mieszkania Leto. Jakież było jego zaskoczenie, gdy nikogo tam nie zastał. No tak, pewnie po prostu znudził się uganianiem za takim dupkiem i postanowił poukładać sobie życie. Potem stwierdził, że może biznesmen jest jeszcze w pracy. Długo sterczał w budce, jak kompletny kretyn, zanim zdobył się wreszcie na telefon do biura. A tam zastała go szokująca wiadomość.
Jak strzała pognał w kierunku wskazanego szpitala. "To na pewno nic poważnego" starał się uspokoić. "Może coś sobie złamał?". Sam nie wiedział, skąd ta troska o zdrowie biznesmena, ale pędził do szpitala jak na skrzydłach. Dopiero pod samym budynkiem zatrzymał się, żeby złapać oddech. Wiedział, że przedstawia sobą raczej podejrzany widok, jednak nikt go nie zatrzymał. Właściwie, to musiał się nieźle naszukać, żeby znaleźć jakąś pielęgniarkę, która powiedziałaby mu, na jakim oddziale i w której sali znajduje się Leto. Szatyn leżał w czystej pościeli i spokojnie wpatrywał się w sufit. Był trochę blady, a masywne ciało oplatało kilka podejrzanie wyglądających rurek, jednak jego stan nie budził niepokoju. Za to budził go oddział. Dlaczego kardiologia? Usłyszawszy szmer przy drzwiach, Leto powoli odwrócił wzrok. Jego masywna, gładka twarz była kompletnie pusta. Szczerze się ucieszył, gdy zobaczył Silve, jednak była to radość gorzkawa, zaprawiona głębokim smutkiem.
- Nie spodziewałem się ciebie tutaj.
- Ja ciebie też nie. - zaśmiał się blondynek.
Wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi. Kolejnym niepokojącym sygnałem, którego nie mógł zignorować, był fakt, że Leto znajdował się tu sam. Resztę sali zajmował groźnie wyglądający sprzęt.
- Usiądź. - biznesmen poprawił swoje oparcie z poduszek i wskazał gościowi niewielkie krzesełeczko. - Słyszałem, że twój pisarz odniósł niezły sukces. - zagaił. I natychmiast tego pożałował. Twarz Silve pociemniała, odwrócił wzrok.
- Nie wspominaj o nim.
- Dlaczego? Coś się stało?
Blondyn z pewną konsternacją stwierdził, że mężczyzna naprawdę jest szczerze zdziwiony. Leto nie umiał udawać.
- Zmieńmy temat. - poprosił.
- Jak sobie życzysz. Na jaki?
- Może powiesz mi dlaczego tu się znalazłeś? Wyglądasz jak okaz zdrowia.
- Pozory mylą. - Leto uśmiechnął się. Smutno, trochę gorzko. To było dziwne, nie w jego stylu.
- Taka mała wada serca. Podobno wrodzona i aż dziw, że wcześniej nie dała o sobie znać.
- To...coś poważnego? - Silve zacisnął dłonie w pięści, żeby tak nie drżały. Czuł jak w żołądku rośnie mu zimna kula.
- Raczej tak. Nawet teraz sztucznie utrzymują mi ciśnienie na odpowiednim poziomie.
- Nie mogą tego zoperować, czy coś? Przecież...
- Już próbowali, ale to zbyt skomplikowane. Więc chwilowo jestem przykuty do całej tej maszynerii. Na szczęście to nie potrwa już zbyt długo.
- Nie potrwa... - na chwilę Silve zalała fala ulgi. Więc jednak stary drań się z tego wyliże! Dopiero po kilku długich sekundach dotarł do niego prawdziwy sens słów Leto.
- Jak długo? - spytał, blednąc wyraźnie.
- Kilka dni. Najwyżej.
Błękitne oczy zrobiły się nagle ogromne i okrągłe jak spodki. Czy to możliwe, żeby ten mężczyzna tak spokojnie siedzący tutaj i rozmawiający z nim, mógł umrzeć w każdej chwili?! To nielogiczne. Nie do pomyślenia.
- Nabijasz się ze mnie. - powiedział, niemal niedosłyszalnie. Cały czas usiłował powstrzymać łzy, cisnące się do oczu i duszące w gardle.
- A wyglądam, jakbym się nabijał?
Taki spokojny...zrezygnowany. Nie, to po prostu niemożliwe! Tak nie może być!
Nawet nie zauważył, kiedy zaczął krzyczeć. Nic to go z resztą nie obchodziło. Tak po prostu nie może być!
- Jak w tandetnym romansidle, prawda? - Silve jeszcze szerzej otworzył oczy.
- Romansidle...- powtórzył automatycznie. - Raczej jak w tanim melodramacie. - wydusił z siebie, przywołując na usta kpiąco-gorzki uśmieszek.
- Tak. Życie jest wyjątkowo podrzędną książką.
Blondyn siedział nieruchomo na krześle, wpatrując się w jakiś bardzo odległy punkt w przestrzeni.
- Si. - po raz pierwszy od kiedy się rozstali, Leto użył tego zdrobnienia. Wyciągnął dłoń, za którą podążył cały warkocz rurek i położył ją na kolanie chłopaka. - Co teraz robisz? Jak sobie radzisz?
- A co to ma do rzeczy? - wyrwany z ponurych rozmyślań, Silve nie od razu zaskoczył.
- Dużo. Skoro już się stąd wynoszę, muszę uporządkować parę rzeczy. Oczywiście rodzinka upomni się o swoje. Nawet ta, o istnieniu której do dziś nie mam pojęcia. Ale sporo przepisałem na ciebie. Między innymi mieszkanie...
- Przestań! Przestań do licha. O czym ty w ogóle mówisz?!
- Przestań zachowywać się jak dziecko. Z faktami można się tylko pogodzić. A ja muszę przecież się tobą opiekować. I nie pozwolę ci zarosnąć syfem, jak to ładnie określiłeś, dopóki mam jeszcze coś do powiedzenia. Gdzieś tu się chyba nawet walają klucze, możesz je wziąć już teraz, bo pewnie jak zwykle nie masz godziwego lokum...
- Myślisz, że się stąd ruszę?
- Oczywiście. To nie hotel, tylko szpital. Nawet nie należysz do rodziny, więc mogą cię w każdej chwili wyrzucić. I żaden z nas nie będzie miał wtedy wiele do powiedzenia. Więc zachowuj się grzecznie. I weź te klucze.
Slive stał przez chwilę, wpatrując się w Leto z nieokreślonym wyrazem twarzy. Nagle błękitne oczy zaszkliły się. Odwrócił się na pięcie i wybiegł z pomieszczenia, potrącając w progu pielęgniarkę, która odprowadziła go zdziwionym wzrokiem. Szybko się otrząsnęła i z profesjonalnym, ale nie wymuszonym uśmiechem zwróciła się do Leto.
- Jak się pan czuje?
- Biorąc po uwagę okoliczności, zaskakująco dobrze.
Po krótkim wahaniu, kobieta przysiadła na krzesełeczku. Miała jeszcze sporo obowiązków, ale ten serdeczny, miły mężczyzna budził wielką sympatię na całym oddziale. I współczucie. Mogła przecież przez chwilę dotrzymać mu towarzystwa. Przecież, nie licząc kilku wizyt, leżał w pokoju, zupełnie sam.
- Przyjaciel? - spytała po chwili, niepewnie, jednocześnie zerkając na drzwi.
- Można to i tak nazwać. - Leto wyglądał teraz jak rodzic, zasmucony, że musi skazać niesforne dziecko na samodzielność. - Zdradzić pani pewien sekret? - uśmiechnął się kpiąco, choć pod wesołością czaiła się gorycz.
- Tak?
- Zawsze chcemy najbardziej tego, czego nie możemy mieć, albo wkrótce może stać się nieosiągalne. Psychologia. Ta zasada świetnie sprawdza się w marketingu...i w miłości też. Choćbyśmy nie wiem jak chcieli upoetyczniać życie, taka jest smutna prawda.
Długą chwilę milczał, wpatrując się w ładną, zmartwioną, ale i zaciekawioną twarz młodej kobiety, prawie dziewczyny jeszcze.
- Zapamiętaj to dobrze. - teraz mówił prawie do siebie, nawet nie zauważył, kiedy zrezygnował z oficjalnej formy "pani". Ale pielęgniarka nie miała mu tego za złe: uważnie słuchała tego, co miał do powiedzenia. - Może właśnie dlatego tak mi na nim zależało, bo ciągle mi się wymykał. Jak piasek: im mocniej zaciskasz dłoń, tym mniej zostaje. I dlatego teraz on, który nie potrafił wytrzymać ze mą kilku miesięcy, będzie nosił po mnie żałobę. - kolejny uśmieszek. - Ale on jest lepszy, a przynajmniej szczęśliwszy ode mnie. Nie wie, dlaczego tak robi.
Nagle, Leto jakby ocknął się ze snu. Na masywnej twarzy znów zagościł uprzejmy, serdeczny uśmiech.
- Pani jest pewnie bardzo zajęta, a ja zabieram jej czas.
- Skąd. - zakłopotana zastanawiała się, co jeszcze mogłaby powiedzieć. Na szczęście z pomocą przyszedł jej blondynek, który wrócił do pomieszczenia z zaczerwienionymi oczami, ale już spokojniejszy.
- Ja już pójdę. - gwałtownie zerwała się z miejsca i już jej nie było.
Leto zmarł dwa dni później. Spokojnie, we śnie. Do końca prawie nie czuł bólu. Na pogrzebie był oczywiście tłum ludzi: pracownicy, znajomi, przyjaciele, bliższa i dalsza rodzina. I blady, ale nie zapłakany, trzymający się na uboczu Silve. Nie chciał się rzucać w oczy. I tak będzie niezła afera po otwarciu testamentu. Szacowna familia nie przyjmie łatwo do wiadomości, że spora część spadku ma przypaść w udziale jakiemuś zupełnie nieznanemu, w dodatku podejrzanie wyglądającemu typkowi. Ale będą musieli to jakoś przełknąć. Nie to, żeby Silve bardzo zależało na tych pieniądzach: zawsze sobie bez nich radził. Jednak nie potrafił odmówić sobie przyjemności zagrania na nerwach tym hipokrytom. Sam się sobie dziwił, że wciąż trzymają się go takie przyziemne złośliwości. Nawet tuż po śmierci człowieka przed miłością którego tak długo uciekał, zupełnie nie zdając sobie sprawy z własnych uczuć. Zrozumiał dopiero wtedy, gdy było już zbyt późno, gdy Leto umierał. Jak w kurewskim, tanim melodramacie.
Don't you tell me it's a game
Cos I don' believe it
You're moth to the flame