Pięć wieków 1891
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 21:56:04
Victor i Amanda znali się od wieków. Dosłownie od wieków.
Tak dokładniej, to od pięciu. Czasem tylko Victor dziwił się, jak zdołał wytrzymać z nią tyle czasu i ani razu nie rzucić się na nią, nie próbować wydrapać jej oczu, nie chcieć jej zabić ani nie pójść z nią do łóżka.
Zimą 1891 roku urządzili sobie "rocznicowe obchody". Fakt, że przyjaźń z osobistością tak nieobliczalną jak Amanda, mogła przetrwać tyle czasu i dla nikogo nie zakończyć się tragicznie, był zdaniem Victora wart tego, by go uczcić.
- "W czasie ostatniego miesiąca miało miejsce około dwudziestu ataków wampirów." - Victor chodził po pokoju i czytał na głos artykuł z tamtejszej gazety. - "Ludzie byli wywlekani ze swoich domów w środku nocy przez trzech młodo wyglądających mężczyzn..."
- A my? - pisnęła Veronique, pociągając nosem z nie udawanym smutkiem. Wstała z sofy i nalała sobie mleka do kufla od piwa.
- Cierpliwości - powiedział Victor. - "...Bądź też atakowani we własnych łóżkach..."
- Ja im dam mężczyzn. Nazwisko autora, proszę. Jest moją jutrzejszą kolacją. - Amanda wykonała ręką kilka znaczących gestów, które miały obrazować, co zrobi ze stronniczym redaktorem. Victor pomyślał, że nie chciałby być na jego miejscu.
- Trochę wyrozumiałości skarbie - zaczął Daniel, dłubiąc końcem nożyczek pod paznokciami. - Po prostu jesteście tak piękne, że żadna ofiara o was nie wspomniała. Pozakochiwali się w was - usiłował wyjaśnić, siląc się na powagę.
- Po namyśle - zaczęła Amanda otwierając trzecią tego wieczoru butelkę wina, - muszę przyznać, że możesz mieć rację.
- "Nieraz zdarzało się, że ofiary znały wcześniej swoich oprawców. Młodych mężczyzn kusiły przy pomocy diabelskich sztuczek... To o was. ...wampirzyce. Zwabiały ich w odosobnione miejsca obiecując im "największe rozkosze". Jednak to ktoś inny odczuwał rozkosz..."
- Skąd ta pewność? - zapytał z przekornym uśmiechem Anthony.
- "...rozdzierajac młodzieńcom żyły..."
- TĘTNICE! - wrzasnęła Veronique.
- Spokojnie - mruknął Dan, po tym, jak podskoczył od jej wrzasku. Amanda wybuchnęła śmiechem.
- "...Powoli, żeby zadać większą udrękę - kontynuował Victor. - Na podstawie zeznań tych odważnych i bogobojnych obywateli, którzy odważyli się powiedzieć, iż zostali zaatakowani, udało się..." Przestań się śmiać, cholera!
- No co? - Amanda wydęła wargi i wygięła je w podkówkę.
- "...Ustalić rysopis umarlaków oraz ich sposób postępowania. Trzem mężczyznom o diabelskich, czerwonych oczach i białej jak mąka cerze towarzyszą..."
- Dlaczego to my towarzyszymy WAM, a nie wy NAM? - zapytała Veronique.
- Cicho. Trzeba się było urodzić mężczyzną - wytłumaczył Anthony.
- "...Dwie kobiety, w których każdy uczciwy człowiek natychmiast rozpozna wysłannice Szatana..."
Amanda znowu wybuchnęła śmiechem, czy raczej, zaczęła śmiać się głośniej niż do tej pory.
- "...Mają bowiem żółte oczy o kocich źrenicach... Zgubiłem się. Kocich źrenicach... A tak. Razem podróżują przez wielkie miasta i maleńkie wsie..."
- A maleńkie miasta? - zapytała Amanda.
- A wielkie wsie? - uzupełnił Daniel.
- "...W poszukiwaniu ofiar. Wkradają się w łaski szanowanych obywateli, uwodzą nieświadomą i jakże podatną młodzież..."
- Nie nasza wina, że są tacy smaczni - powiedziała Veronique. Postanowiła przestawić się z mleka na wino i teraz szybko nadrabiała zaległości, jakie miała względem Amandy.
- "...używając diabelskich sztuczek..."
- Uroku osobistego - sprostował Anthony.
- "Pozbawione są wszelkich uczuć. Bawią się swymi ofiarami, dopóki się nimi nie znudzą..." Obrażam się. "Wtedy zabijają je lub porzucają, udając się na poszukiwanie kolejnych. Niegdyś byli ludźmi, ale zaprzedali duszę... pla pla... w zamian za... pla pla... jedynym sposobem... poświęconego... boją się... co jest dla... ognia... jak... nic ciekawego... Kropka." Dalej czytajcie sobie sami - powiedział Victor. - Mam dość.
Amanda sturlała się z łóżka na podłogę. Jej oczy były zaczerwienione i wilgotne od łez, trzymała się za brzuch i śmiała na całe gardło.
- Co z tym zrobimy? - zapytał Anthony. - Darujemy im?
- Ta zniewaga krwi wymaga - mruknął Dan uśmiechając się ironicznie.
- Przecież wszystko, co o tobie napisali, to prawda ty tworze ciemności! - krzyknął Victor rzucając w niego gazetą.
- Jak żeś mnie nazwał? - zapytał, podnosząc się z krzesła. Zaczął powoli iść w jego kierunku, usiłując wyglądać groźnie. Nie bardzo mu wyszło.
- Nie zbliżaj się do mnie! - Victor złożył palce wskazujące w znak krzyża i zaczął się cofać. - Przecz, Szatanie!
Potknął się o Amandę, która na nowo wybuchnęła śmiechem i upadł na łóżko.
- Czego rżysz, konkubino Lucyfera? - zapytał.
- Napiszmy do nich list - zaproponował Daniel. Dał krok nad Amandą i usiadł obok Victora. - Zażądamy sprostowania. Bezpodstawnie nas oczernili, dranie. Niech przeproszą.
Victor pokiwał głową, Anthony wyjął z szuflady papier i zaczął rozglądać się za atramentem, Veronique dostała ataku czkawki.
- Szanowna redakcjo... - powiedział Victor.
- Szanowna redakcjo... - zapisał Anthony, kiedy wreszcie znalazł pióro i atrament.
- My, wampiry z północnej Anglii, w składzie: trzech mężczyzn o kocich oczach i dwie kobiety z czerwonymi źrenicami... - mówił Victor.
- Odwrotnie, imbecylu! - krzyknęła Amanda.
- Możliwe - powiedział, drapiąc się w potylicę.
- ...Anglii w składzie... - mówił Anthony - trzech mężczyzn o...
- Czerwonych oczach.
- Czerwonych oczach...
- I dwie... kobiety...
- I dwie kobiety.
- O kocich źrenicach.
- ...o kocich źrenicach...
- Czujemy się urażeni waszym (z wielkiej) niezbyt pochlebnym artykułem - mówił Victor. Wstał i znowu zaczął w kółko chodzić po pokoju.
- Dostaję oczopląsu - mruknęła sucho Veronique.
- Zapisałeś?
- Chwila. Już.
- Nie nasza wina, że atrakcyjność naszej piątki powoduje demoralizację nie nasyconych seksualnie wyrostków, nie nasza wina, że ślinią się na nasz widok. Kropka.
- Dobra - powiedział Anthony, kiedy skończył zapisywać. - A teraz?
Victor chciał coś powiedzieć, ale Veronique przerwała mu.
- Może zaproponujemy im współpracę? - zapytała.
- Hm?
- Niech podczas każdej pełni składają nam w ofierze kilku największych grzeszników, a my damy reszcie spokój.
- I zmniejszymy przepełnienie w więzieniach - zauważyła Amanda.
- Ciekawe. Pisz. Świadomi tego, że społeczeństwu Anglii... Cześć, Louis. Co ja...? Aha. Społeczeństwu Anglii nie podobają się nasze metody zaspokajania głodu... Proponujemy alternatywę...
W drzwiach stanął obudzony ich wrzaskami młody człowiek, ktoś w rodzaju niewolnika, którego w swoim roztargnieniu zapomnieli poinformować, że w tym kraju niewolnictwo nie istnieje już od paru ładnych lat. Przetarł zaspane oczy i usiadł obok Dana, podciągając kolana pod brodę. Daniel przyciągnął go do siebie i objął ramieniem. Veronique dalej walczyła z czkawką. Amanda zaklęła, zorientowawszy się, że kolejna butelka wina jest już pusta.
- Niech ktoś ze mną zatańczy - powiedziała.
- Alternatywa ta - kontynuował Victor - pozwoli na spokojny sen uczciwych i bogobojnych obywateli, podczas gdy nieuczciwych grzeszników...
- To masło maślane - przerwał Dan. - Grzesznicy chyba nie mogą być uczciwi.
- Wśród ludzi?! - mruknął ironicznie Anthony.
Amanda uwiesiła się na Victorze.
- Zatańczymy - zakomunikowała.
- Spotka zasłużona kara - dokończył Victor. - Odklej się - mruknął do Amandy.
- Nie. Tańczymy.
- Złotko... - Victor myślał przez chwilę, który z jego stałych sposobów pozbycia się jej będzie w tej sytuacji najskuteczniejszy. - W twoim pęcherzu znajdują się trzy butelki wina, prawda? - zaczął w końcu. - Powiedz, słonko, nie chce ci się przypadkiem siusiu?
Amanda zastanowiła przez moment, po czym przytaknęła i wybiegła.
- Jedna z głowy - mruknął Anthony. - Teraz jeszcze tylko pozbędziemy się Veronique i nareszcie będziemy w gronie inte... - Veronique rzuciła się na niego z poduszką. Dwa razy dostał po głowie, potem chwycił dziewczynę w pasie i odepchnął od siebie. Złapała go za ramię, pociągnęła za sobą. Oboje wylądowali na podłodze i kilka razy się po niej przeturlali, okładając się przy tym poduszkami.
- Zrobię się zazdrosny - mruknął sucho Daniel.
- Odezwał się monogamista - prychnął Anthony, patrząc przy tym wymownie w stronę Louisa i jednocześnie mocno szczypiąc Veronique w ramię.
- AU!
Anthony podniósł się z podłogi i usiłował odepchnąć dziewczynę trzymającą go za nogę.
- Przez nią zrobiłem kleksa - mruknął. Veronique w końcu puściła go, ułożyła się na podłodze z głową wspartą na łokciach.
- A więc - zaczął Anthony. - Prosimy... Nie, żądamy. Prosimy, żądamy, czy proponujemy? - zapytał.
- Proponujemy - powiedział Dan.
- Proponujemy. Aby... ludność okolicznych miast... Wielkich miast i maleńkich wsi... wydawała w nasze ręce trzech... czy ilu?
- Pięciu - zaproponowała Veronique - będzie po jednym dla każdego.
- Ja swojego już mam - powiedział Dan, podnosząc rękę i pieszczotliwym ruchem gładząc szyję i krawędź ucha Louisa, który rzeczywiście, teoretycznie należał tylko do niego.
- Chyba nie chcesz go wyeksploatować zbyt szybko? - zapytała Veronique.
- To zależy, czy będzie grzeczny - zaśmiał się Dan.
- Nie narzekaj. To aniołek. Zapomniałeś już, co to znaczy użerać się z ludźmi.
- To w końcu ilu ma ich być? - zniecierpliwił się Anthony.
- Pięciu. Najwyżej będzie jeden na zapas - powiedziała.
- W porządku. "Proponujemy - czytał, - aby ludność okolicznych wielkich miast i maleńkich wsi wydawała w nasze ręce pięciu największych bezbożników w tej okolicy." Co dalej?
- Obiecujemy, że jeżeli nasza prośba zostanie spełniona - mówił Victor, - już zawsze każdy uczciwy mieszkaniec...
- Wolniej - przerwał Anthony.
- Każdy uczciwy mieszkaniec - powtórzył po chwili przerwy - będzie mógł spać spokojnie i nie obawiać się naszego ataku...
- Czy słowo "zawsze" nie jest aby troszeczkę na wyrost? - zapytał Anthony.
- Dla nich "zawsze" to jakieś dwadzieścia lat - Dan wzruszył ramionami.
- Wy naprawdę myślicie o tym poważnie? - odezwał się nieco zaskoczony Louis.
- My nie. Ale może oni tak - odparł Daniel, po czym lekko ugryzł go w ucho i potarmosił po ciemnych włosach, na co dzieciak, zgodnie z przewidywaniami, nie zareagował. Chłopak był dla Daniela czymś na kształt domowego zwierzątka, pieszczoszka, którego prędzej zagłaskałby na śmierć, niż uderzył, tyle że przy tym pozbawił resztek swobody i trzymał jak pieska na smyczy. Louis, dzieciak o raczej słabym charakterze, szybko przyzwyczaił się do bycia głaskanym, tulonym, tarmoszonym, smeranym, przytulanym, pieszczonym, całowanym, lizanym, no i oczywiście gryzionym, i bez słowa sprzeciwu znosił wszystkie te zabiegi, już nie tyle ze strachu, co z przyzwyczajenia. - Jeszcze trzeba wyznaczyć miejsce, w którym mają ich nam zostawiać.
- Cmentarz - zaproponowała Veronique.
- Odpada. Poświecona ziemia - mruknął Dan.
- Ale przecież wampiry mieszkają w grobach.
- Zapomniałem. To dlaczego boją się poświęconej ziemi?
- A boją się?
- A widziałaś kiedyś wampira w kościele?
- Od czasu ślubu mojej psiapsiółki, chyba nie.
- Zawsze myślałem, że woda świecona zabija nas na miejscu... - zaczął Daniel, drapiąc się za uchem.
- A nie?
- To dlaczego możemy bezkarnie nocować w ziemi, na którą została wylana?
- Może, żeby zrobić nam krzywdę, musi być silnie stężona? - zapytała Veronique.
- Jesteśmy za mało obeznani w temacie, żeby dyskutować o takich rzeczach, trzeba by...
- Może to nie jest taki głupi pomysł? - Anthony uśmiechnął się, jak dziecko, które zamierza nabroić. Amanda weszła do pokoju zataczając się lekko. Usiadła na podłodze i zapytała, co straciła.
- Idziemy do kościoła - zakomunikował Anthony.
- Aha. Co?!
- Tutejszy pastor to lokalny autorytet. Któż inny może znać odpowiedź na nasze pytanie?
- Jakie pytanie?
- Jaka musi być procentowa zawartość Ducha Świętego w jednym centymetrze sześciennym wody święconej, żeby wampir zamienił się w proch.
- Aha - mruknęła. - A co z listem?
- Napiszę "cmentarz" - powiedział Anthony.
- Co: "cmentarz"? - zapytała Amanda. Została zignorowana.
- "Do zobaczenia w czasie pełni... Z wyrazami szacunku... - pisał Anthony. - Wampiry z Północnej Anglii." Kropka. Która godzina?
- Szósta - Powiedziała Veronique patrząc na zegarek.
- Rano czy po południu?
- A bo ja wiem? Louis, zachowałeś jeszcze jako taką orientację?
- Po południu.
- Aaaa. A pora roku? Ciągle jest zima?
- Mhm.
- Dobrze. Więc idealna pora na spacer - powiedziała wstając. Podniosła Amandę i pociągnęła ją w stronę ich pokoju. - Wsadzę jej tylko głowę do miski z wodą i zaraz będziemy gotowe.
Pastor mieszkał samotnie w małym domku przy kościółku na skraju miasta. Chętnie ugościł podróżnych, ze współczuciem pokiwał głową, kiedy Victor powiedział, że musi podtrzymywać Amandę (która bez tego zataczałaby się na wszystkie strony), bo kilka godzin wcześniej stała się ona ofiarą jednego z grasujących w okolicy wampirów. Daniel dyskretnie zgasił kilka z kilkunastu palących się świeczek, jednocześnie usiłując uwolnić się od wiszącego na nim Louisa, który od kilku minut zachowywał się, jakby odejście od Daniela dalej, niż na pół metra, mogło się zakończyć natychmiastową śmiercią. Nie były to obawy całkiem wyssane z palca, zwłaszcza, że za tą półmetrową strefą chronioną znajdował się Anthony. Chłopak był na niego solidnie obrażony, bo kilka minut wcześniej wampir przyłożył mu batem po brzuchu, - tak "zapobiegawczo", jak stwierdził, żeby przypadkiem człowiekowi nie przyszło do głowy się tego wieczoru spowiadać. Louis podejrzewał, że owa "profilaktyka" na tym się nie skończy, więc przy najbliższej okazji wydostał się z rąk Anthonego i władował pod głaszcząco-pieszczące dłonie Daniela. Miał takie manewry opanowane do perfekcji. Tak długo, jak długo Anthony respektował wprowadzony przez Daniela zakaz naruszania jego prywatnej przestrzeni w miejscach publicznych, chłopak był tu całkowicie bezpieczny.
Pastora nie dziwiło pragnienie wiedzy na temat wampirów, zwłaszcza w przypadku kogoś, kto mało nie stracił przez nich bliskiej osoby. Chętnie odpowiadał na wszystkie pytania, popisał się nie lada wiedzą z dziedziny demonologii, tak się rozgadał, że po pewnym czasie zaczął mówić o wilkołakach i Veronique musiała mu przypomnieć, jakiego typu upiory ich interesują.
- Można je dosyć łatwo rozróżnić od ludzi, jeśli tylko ma się szeroko otwarte oczy. Nie mają wcale takich wielkich zdolności do kamuflażu, po prostu my, ludzie, często nie dopuszczamy do siebie możliwości, że takie zło może istnieć tuż obok nas i jesteśmy ślepi na oczywiste znaki rozpoznawcze. Na przykład, wampiry wyraźnie śmierdzą zgnilizną...
- ŻE NIBY CO?!! - wrzasnęła nagle Amanda. Victor położył jej dłoń na ramieniu, przyciągnął bliżej siebie i kazał być cicho. Uśmiechnął się do pastora, który przez chwilę patrzył na nich zdezorientowany, po czym kontynuował:
- Często zdarza się, że ofiara wampira staje się od niego uzależniona, wydaje jej się, że potrzebuje kolejnych ukąszeń. Czytałem kiedyś o pewnym mężczyźnie, który wierzył, że anemia i bóle, jakie odczuwał po ugryzieniu, ustąpią po kolejnym. Dlatego też zazwyczaj wampiry wiele razy piją krew tego samego człowieka, często dopóki on nie umrze. Musi pan teraz dobrze pilnować swojej małżonki - zwrócił się do Victora. - Na pana miejscu wyjechałbym z wyspy.
- Jak on ma mnie pilnować, jeśli nie będzie go na wyspie? - zapytała. Victor znowu ją uciszył.
- Proszę nie zwracać na nią uwagi. Jest przemęczona. A co z tymi plotkami... O tym, że ofiary wampira stają się wampirami po śmierci?
- Nie sądzę, żeby dotyczyło to tych, którzy przeżyli atak. Ale na wszelki wypadek... W testamencie szanownej pani radziłbym napisać, że zaraz po jej śmierci jej ciało musi być zniszczone, a to, co z niego zostanie, zakopane na rozdrożu. Wiem, że to przykre, ale przecież szanowna pani może żyć jeszcze wiele, wiele lat, a kiedy dusza wreszcie oddzieli się od ciała, co za różnica, co się z nim stanie?
- Moja żona będzie miała chrześcijański pochówek - powiedział stanowczym tonem Victor. Ktoś z obecnych parsknął śmiechem. Pastor rozejrzał się dookoła.
- Oczywiście, są inne sposoby, ale żaden nie tak pewny. Chyba nie chce pan ryzykować duszą obecnej tu damy?
Victor chciał jeszcze się kłócić, ale Anthony mu przerwał.
- A woda święcona? - zapytał.
- Jest dla nich zabójcza - odparł wciąż rozglądając się wokół siebie. - Przepraszam, chyba zostawiłem uchylone okno - powiedział wstając. - Świece gasną.
- Hostia?
- Parzy ich - mruknął, sprawdzając kolejne okno.
- A poświęcona ziemia? Mogliby wejść do kościoła?
- Nie, z pewnością nie. Która to godzina... Przepraszam, muszę się przygotować na mszę.
- Chętnie pójdziemy na mszę - odezwał się Anthony.
- Mów za siebie - mruknęła Amanda.
- Oczywiście, że pójdziemy - powiedział Victor.
Kościół prezentował się raczej mizernie. Był drewniany i chyba niedawno płonął. Pastor mruknął coś o tym, że za kilka minut powinni zacząć się schodzić wierni, zostawił swoich gości stojących przed ołtarzem i poszedł w kierunku zakrystii. Victor zatrzymał go, chwycił za ramię, pociągnął w kierunku pozostałych.
- Jeszcze tylko jedno, pastorze. Chcielibyśmy podziękować, że podzielił się pastor z nami swoją wiedzą, w zamian chętnie podzielimy się własną. Jeśli więc chodzi o NASZĄ wiedzę na temat wampirów, zamyka się ona w jednym zdaniu - wszystko, co mówią ludzie, to bzdura. Pragniemy to jeszcze poprzeć przykładem.
Człowiek patrzył na nich zupełnie zdezorientowany. Został uderzony w kolana i upadł na podłogę. Veronique i Anthony odsłonili mu ręce zrywając rękawy.
- Zaraz ci dam za tę zgniliznę - mruknęła Amanda przekrzywiając jego głowę w bok. Pastor nawet nie krzyknął, był w zbyt wielkim szoku. Louis krążył wokół z rękoma splecionymi na piersi, wyraźnie się denerwując.
- Może to go oduczy - powiedziała Amanda, oblizując wargi. Krew spływała jej po podbródku. Veronique ułożyła bezwładne ciało kapłana na podłodze.
- Chodźmy - odezwał się Victor. - Zaraz zaczną schodzić się ludzie. Amanda, wytrzyj się w coś.
Wampirzyca wstała, zachwiała się lekko i rozejrzała dookoła, po czym podeszła do ołtarza i wytarła twarz w obrus. Victor nie znosił, kiedy zachowywała się w ten sposób. Inna sprawa, myśleć o jakiejś religii, co się chce, a inna profanować czyjejś świętości. Widział już Amandę chłepczącą językiem wodę świeconą z chrzcielnicy i pijącą krew z mszalnego kielicha. Kiedyś "po pijaku" wyznała mu, że chciałaby kochać się na ołtarzu. Znał ją na tyle dobrze, by mieć podstawy do obaw, że kiedyś zrealizuje to marzenie.
Gospoda, jedyna w tej zabitej dechami mieścinie, była jednym z ich ulubionych miejsc polowań. Póki co jednak, po załatwieniu pastora, mieli chwilowo dosyć dręczenia niewinnych istotek. Rozsiedli się więc, kupili Louisowi kolację i rozglądali wokół szukając okazji do nabrojenia.
Amanda znalazła ją najszybciej. Już w pięć minut później siedziała na kolanach podpitego kobieciarza, któremu pozwoliła się bezczelnie obmacywać. Wypita przed chwilą krew rozjaśniła jej nieco w głowie, ale Victor podejrzewał, że nie była w pełni świadoma tego, co robi. Zazwyczaj staranniej wybierała mężczyzn, ten tutaj raczej nie przynosił chluby gatunkowi.
Amanda wtuliła się w ramię człowieka i mrugnęła w stronę przyjaciół.
- To prawie zoofilia - skomentowała Verovique.
- Nie przesadzaj - odezwał się Dan, wodząc rozmarzonym wzrokiem za dwudziestoparoletnim synem karczmarza. - Jest pewna różnica. Ludzie są znacznie mniej owłosieni, niż pozostałe zwierzęta.
- POZOSTAŁE? - zapytała ze śmiechem. - W sumie, całkiem trafne określenie. Tylko że zawsze myślałam, że wychodzisz z założenia "wszyscy równi". Ty mnie w ogóle słyszysz, Dan?
Drgnął, spojrzał na nią i zapytał, co mówiła. Widząc po jej uśmiechu, że to raczej nie było nic ważnego, znów skierował wzrok na obiekt swoich westchnień.
- Daj mu spokój - powiedział Victor. - Nie widzisz, że myślami jest gdzie indziej?
- Nawet wiem, gdzie - skomentował Anthony.
- Wszystkim wam się na łby rzuca. Dobrze, Victor, że przynajmniej ty jesteś normalny - ciągnęła. - Możecie mi powiedzieć, co takiego jest w tych krótkozębych, rozlazłych ciepluchach?
- Wcale nie są rozlazłe - powiedział Dan.
- Teraz, to słyszy - mruknął Anthony.
- To choroba. Nawet jeżeli nie zoofilia, to...
- Humanoseksualizm - zaśmiał się Victor.
- Raczej "antroposeksualizm" - stwierdził Anthony.
- Moja wersja ładniej brzmi.
- Dla mnie to humanofilia - powiedziała Veronique. - Zboczenie jak każde inne.
- Tu się muszę zgodzić - mruknął Anthony. - I jako stuprocentowy zboczeniec, ogłaszam, że nie ma się tu czego czepiać. Z dwojga złego, ludzie mniej brudzą...
- Jeśli chodzi o ciebie, Vere - przerwał Dan, nie odrywając oczu od chłopaka, - znajduję w tobie wyraźne oznaki humanofobii.
- Gdzie? We mnie?
- No właśnie. Może wyjaśnisz, co takiego ci w nich przeszkadza? - zapytał Victor.
- To idioci - wzruszyła ramionami. - Są ograniczeni umysłowo.
- Nie da się ukryć - stwierdził Anthony. - Nie było to zbyt odkrywcze.
- To nie ich wina... - zaczął Daniel.
- Nie twierdzę, że ich. Ale to niczego nie zmienia.
- Wszystko dlatego że żyją tak krótko. Gdyby mieli na naukę tyle czasu, ile my, niczym by się od nas nie różnili.
- Nieprawda. Cholera, ja czterdzieści lat temu miałam sześćdziesiątkę. Zachowałam się tak idiotycznie, jak oni?
- Noooo... - Victor i Anthony spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- Tylko bez takich - żachnęła się.
- Żyją w innym świecie - mówił Victor patrząc na gapiącego się w sufit Louisa. Nie był w stanie stwierdzić, czy chłopak przysłuchiwał się rozmowie. - Nie widzą rzeczy, które my widzimy. Być może jednak widzą coś, czego my nie zobaczymy nigdy.
- Włosy pod pachami swoich kobiet? - burknął Anthony.
- Takie włosy pod pachami mogą cholernie mocno wpływać na uczucia. A uczucia mogą kształtować wszystko inne. Może, gdyby nie te włosy, staliby teraz na wyższym poziomie intelektualnym od nas - powiedział Daniel.
- Zastanawiająca teoria. Patrzcie ją - Victor wskazał na Amandę. - Zaraz wyssie z niego migdałki.
Faktycznie. Amanda od kilkunastu sekund nie odrywała ust od ust człowieka.
Do gospody wpadła grupa ludzi, uzbrojonych nie tylko w pistolety i szpady, ale też wszystko, co było pod ręką, wliczając połowę czegoś, co kiedyś było taboretem.
Tegodniowy wybraniec Amandy z jękiem odpychał ją od siebie. Najwyraźniej pocałunek przestał mu się podobać. Nowo przybyli ludzie rozejrzeli się dookoła i, gdy zauważyli siedzących obok siebie Victora, Dana, Anthonego i Veronique, chórem krzyknęli "Brać ich!".
Człowiekowi tymczasem udało się wreszcie odepchnąć od siebie Amandę. Usta obydwojga były czerwone od krwi, ona najspokojniej w świecie się oblizała, a jemu jeszcze przez kilka minut ciurkiem z ust leciała jego własna krew.
- Ups - powiedziała.
Uzbrojona grupa ludzi otoczyła jej przyjaciół.
- To oni! To oni! Zaatakowali pastora! Oni są tymi wampirami.
Banda "najdzielniejszych mężczyzn miasta" wyciągnęła zza stołu Veronique, Anthonego, Victora i Daniela. Inna sprawa, udało im się to tylko dlatego, że żadne z nich nie stawiało oporu. Nie zapomniano także o Amandzie ani o Louisie, który, póki co, jako jedyny zdradzał oznaki niepokoju. Ciężko było mu się dziwić.
- To oni, oni! Wampiry! - wrzeszczeli mężczyźni, jak gdyby próbowali przekonać o swoich racjach pozostałych gości gospody, którzy ignorowali zajście i spokojnie kończyli swoje kolacje, doprowadzając bohaterskich pogromców wampirów do wściekłości.
- Powtarza się waćpan - powiedział spokojnie Victor, kłaniając się lekko. - Wszyscy już słyszeli. Więc jaki będzie następny krok, zanim wszyscy rozejdziemy się do domów? Mamy się przeżegnać? Pacierz zmówić? Ma ktoś krucyfiks? Chętnie pocałujemy. Możecie też panowie przyjrzeć się naszym odbiciom w dowolnym lustrze.
Nikt jednak nie był chętny do sprawdzana prawdziwości oskarżeń. Najwyraźniej wszyscy byli ich pewni.
- Ale on rzuca cień! - wrzasnął któryś.
- To czary, idioto.
- To co mówiliście o tym ograniczeniu umysłowym? - Anthony uśmiechnął się ironicznie.
- Co się tak gapicie, ludzie? Przygotujcie, cholera, stosy - krzyknął któryś z mężczyzn.
- Szybka decyzja - skomentowała Amanda.
- Chyba dojdziemy do porozumienia? - Veronique, znudzona bezczynnym siedzeniem z nożem na gardle, wykonała ręką powolny znak krzyża. - Skąd komukolwiek mogło przyjść do głowy, że jesteśmy wampirami? - Stojący dookoła ludzie trzęśli portkami i nie mieli nastroju na dyskusje. Veronique nie poddawała się. - Słońce powinno chyba nas zabić? Poczekajcie do rana, wtedy zobaczycie, kto ma rację. Chyba nie chcecie spalić niewinnych?
- Chcecie tylko zyskać na czasie! - wybuchnął ktoś. - Widziano was, jak jechaliście drogą z kościoła...
- No widzisz! - mruknął Daniel prosto w ucho Anthonego. - Nie wiem, co o tym myślisz, ale mi to wygląda na ślady inteligencji.
- Ślady, to dobre słowo.
- Spłoniecie jeszcze tej nocy, nie damy wam uciec - rzucił któryś z ludzi.
- Nie ja - powiedział cicho Louis. Wszyscy dookoła spojrzeli na niego zaskoczeni. - Nie ja - powtórzył. - Jestem tylko ich więźniem. Dzisiejszym posiłkiem.
- Jesteś trupem - dodał cicho Anthony. Chłopak pochylił głowę i przygryzł wargi.
Otaczający ich ludzie spojrzeli po sobie.
- To podstęp - powiedział któryś.
- Ale była mowa tylko o pięciu.
- Widzicie jego oczy? A ich?!
- Wygląda równie młodo, jak oni.
- No to co? Każdy ma kiedyś dwadzieścia lat.
- To co robimy?
Jakiś człowiek złapał Louisa za ramię i odciągnął na bok. Victor próbował zobaczyć, co z nim zrobią, ale otaczało ich zbyt wielu ludzi, by mógł coś dostrzec.
- Chłopcy i dziewczęta, pozbyliśmy się właśnie balastu, proponuję opuścić to przygnębiające miejsce - powiedział. Przystali na propozycję. Wstali jednocześnie, wytrącając z rąk ludzi broń.
- Ani kroku - syknął Anthony. Złapał jednego człowieka za kark i przycisnął go do siebie. Ugryzł się w nadgarstek i przysunął go do ust zakładnika, który jęczał żałośnie, zaciskając wargi i odwracając głowę. - Wiecie, co się stanie, jeśli się tego napije? Chociaż kropla. Będziecie mieli na sumieniu jego duszę, rozumiecie? - Mimo całego wstrętu, jaki Anthony odczuwał do wszelkiego typu zabobonów, jakoś nie miał nic przeciwko wykorzystywaniu ich dla własnej korzyści.
Ludzie cofnęli się do tyłu. Krótka chwila głębokiej ciszy, a potem strzał, prosto w głowę Anthonego. Veronique krzyknęła, Anthony upadł. I wstał. Co prawda chwiał się i krwawił, ale wstał. Jego zakładnik uwolnił się z uścisku i odbiegł, dłońmi sprawdzając, czy nie ma krwi na ustach.
- No to leżymy - powiedział Daniel. - Trzeba było umrzeć, udowodniłbyś, że jesteś niewinny - zakpił, podtrzymując Anthonego.
- Trzydzieści sekund i któryś z nich wpadnie na pomysł, żeby wystrzelać nas jak, króliki - powiedział Victor. Trudno było się z nim nie zgodzić. Nie czekając zatem, aż komuś jeszcze przyjdzie do głowy taki pomysł, rzucili się w stronę drzwi. Wywołali w ten sposób lawinę strzałów.
Zorganizowanie zbiorowego mordu nie jest wcale takie proste, szczególnie, jeśli ma się tak wygórowane wymagania dotyczące rodzaju śmierci. Trzeba było zdobyć metalowe kołki, trzeba je było rozgrzać do czerwoności. Trzeba było ułożyć stosy, a do tego potrzebne było drewno.
Dlatego też, świeżo schwytane wampiry, tuż po tym, jak zostały podziurawione gradem kul, z kończynami związanymi sznurami niemal tak szczelnie, jak egipskie mumie bandażami, zostały umieszczone w czymś w rodzaju miejskiego aresztu.
- To żałosne - stwierdziła Amanda, oceniając ich położenie.
- Wygląda na to, że wytrzeźwiała - mruknął do Daniela Anthony.
- Popieram, popieram, żelazo zużywa się znacznie wolniej, niż drewno - mamrotał Victor, przez uchylone drzwi podziwiając wysiłki paru ludzi szykujących kołki. - Jest więc wielorazowego użytku. I, ponieważ jest rozgrzane, od razu dezynfekuje ranę - dodał, uśmiechając się do faceta, który pełnił rolę strażnika.
- To miło, że wam to odpowiada - odparł mężczyzna. Anthony podejrzewał, że miałby on dużo mniejszą ochotę na żarty, gdyby nie dzieliła ich metalowa krata.
- To chyba będzie bolało - ciągnął Victor.
- A co? Wolisz, żebyśmy najpierw odcięli ci głowę?
Victor ucieszył się, że podziurawi go człowiek z poczuciem humoru.
- Ależ skąd, na początek zabawy kołek jest jak najbardziej wskazany. Bo zapewne planujecie coś jeszcze?
- A żebyś wiedział.
- No właśnie. Wbijanie kołków w korpus bez głowy nie sprawia już takiej frajdy. Jeszcze mniejszą frajdę sprawia odcinanie głowy popiołom, które zostają po tym, jak się kogoś spali. Dlatego zabawę należy stopniować. Zawsze zachowana musi być kolejność. Kołek, siekiera, stos. Inaczej, to już nie byłoby to - tłumaczył powoli, jakby wykładał jakąś ważną lekcję małemu dziecku.
Do sali wszedł właśnie, ze sporym nożem w ręku, niedoszły kochanek Amandy. Skinął głową w kierunku strażnika i spojrzał na więźniów.
- A mówił, że mnie kocha - burknęła. - To co, zaczynamy zabawę? - uśmiechnęła się figlarnie do strażnika. Spojrzał na nią, unosząc brwi. Nie chciała wiedzieć, co sobie o niej pomyślał.
- Skoro sobie pani tego życzy...
- Panno, debilu - mruknęła.
Trzech mężczyzn wyciągnęło z za kraty Daniela. Wyrwany solidnym szarpnięciem z zamyślenia, dopiero teraz poczuł, że ma dziurę w policzku. Wypluł rozkruszone kawałeczki trzonowego zęba. Podniósł wzrok i zobaczył niemal przytknięty do swego czoła pistolet. Ktoś inny pchnął go, próbując przewrócić na ziemię, uważnie pilnując, by nie dotknąć przy tym jego krwi, co nie było aż takie proste, zwarzywszy na rany w nodze, w policzku i w ramieniu. Sytuacja przestała wyglądać zabawnie.
Veronique była nieprzytomna. Pewnie dlatego nikt się nią zbytnio nie przejmował. Za to do przytrzymywanej przez dwóch innych osiłków Amandy dosadził się facet, którego jakąś godzinę temu w czasie pocałunku ugryzła w język. Na wypadek, gdyby wampiryzm przenosił się w ten sposób, człowiek chciał osobiście zabić Amandę, święcie wierząc, że to go uchroni od wstania z grobu.
- Mama zawsze powtarzała, nie podrywaj facetów w spelunach, tacy zawsze myślą tylko o twoich cyckach i o tym, żeby ci wsadzić - mamrotała, patrząc na gruby, metalowy kołek. - Veronique, kochana, otwórz oczy, przegapisz zabawę. A ciebie, draniu, będę straszyć do końca twojego życia. I później. Nie zaśniesz już spokojnie, masz moje słowo.
Mężczyzna najwyraźniej nie przejął się groźbą. Wziął umieszczony w metalowych szczypcach kołek i przyłożył go do klatki piersiowej Amandy. Uderzył, a ona wrzasnęła. Tylko raz, potem przestała się ruszać. Człowiek tymczasem wbił kołek głębiej. Victor wiele razy analizował tamtą sytuację, a jedyny wniosek, do którego doszedł, mówił, że życie Amandy uratował wtedy jej duży biust. Kołek po prostu nie dotarł do serca.
Daniel dostał młotkiem w czoło, ale zachował równowagę i w dalszym ciągu utrzymywał siedzącą pozycję.
- Mniemam - zaczął, - iż szanowny pan daje mi w ten sposób do zrozumienia, że mam się położyć. - To dziwne, ale poczucie humoru Daniela zawsze ujawniało się w takich nietypowych sytuacjach.
Tym razem został pchnięty za pomocą młotka w klatkę piersiową. Drugi mężczyzna także go pchnął i Dan w końcu wylądował na ziemi. Człowiek uklęknął i przyłożył żelazo do jego piersi.
- Sadysta - burknął wampir. Próbował go sprowokować do dyskusji. Niestety, ta metoda nie poskutkowała i w chwilę potem Dan poczuł ból sięgający nawet czubków palców.
Człowiek odpokutuje. Daniel obiecał sobie, że znajdzie dla niego śmierć świadomą, powolną i bolesną. Będzie umierał w przekonaniu, że jest wiecznie potępiony. Będzie błagał i modlił się. Będzie czuł taki ból, jak ten...
Gorący metal przebijający po kolei każdą tkankę.
Ktoś z siekierą w ręku podszedł do Amandy. Przykucnął nad nią, podniósł siekierę do góry. Amanda otworzyła oczy, chwyciła go za nogę i przewróciła. Siekiera uderzyła w głowę człowieka usiłującego zabić Daniela.
Wampirzyca wstała i rzuciła się w stronę swojego niedoszłego kochanka, który zajęty był właśnie zastanawianiem się, jakim cudem wydostała się z więzów. Chwilę później okazało się, zrobiła to nie tylko ona.
Anthony skręcił kark jednemu ze strażników.
- Chciałeś być potępiony, skurwysynu, to teraz będziesz! - wrzasnęła Amanda, rzucając się na swego eks-wybrańca. Wyglądało to tak, jakby chciała wydrapać człowiekowi oczy. Pluła w jego usta krwią, która podchodziła jej do gardła. Kiedy ją od niego odciągnięto, wyszarpnęła kołek ze swojej piersi. Daniel podniósł się lekko i także wyszarpnął żelazo, na szczęście nie wbite głęboko.
Biedak napastowany przez Amandę pluł i prowokował wymioty, po czym ni z tego ni z owego rzucił się na jednego z ludzi; ku totalnemu zaskoczeniu Amandy, odebrał mu broń i zastrzelił. Wszyscy dookoła oniemiali na chwilę. Mężczyzna rzucił się do drzwi i wybiegł na zewnątrz. Trzech ludzi pobiegło za nim.
Sześć osób mniej, myślał Victor, czując, jak Anthony rozwiązuje mu ręce. Właściwie to siedem, licząc tego rąbniętego siekierą. Amanda pchnęła jednego z trzymających ją dryblasów, a on przewrócił stojący za nimi świecznik. Odwrócił się, żeby go podnieść. Jeden kopniak wampirzycy wystarczył, by wylądował twarzą w gorącym wosku i już nie wstał. To osiem. Teraz będzie już dziewięć, bo Daniel właśnie wbił kołek w brzuch faceta stojącego najbliżej. A to znaczyło, że wychodzi tylko trzech na jednego.
Fajnie.
Sromota, wstyd i hańba. Żeby pięcioro wampirów dało się tak urządzić przedstawicielom niższej formy życia! I jeszcze skorzystać z pomocy człowieka podczas ucieczki. Wstyd.
Były wybranek Amandy, którego niedawno tak brzydko potraktowała, mało nie odgryzając mu języka, szedł obok nich lasem i mamrotał coś o tym, że jeżeli już ma być wampirem, to woli być żywym wampirem. Jego niemal zerowy poziom wiedzy na ten temat, kazał mu wierzyć, że ugryzienie Amandy jego także zamieniło w krwiopijcę. Nikt nie pokwapił się, by wyprowadzić go z błędu. Pół godziny temu wrócił do salki, w której trwała walna bitwa, i zaczął po prostu strzelać do ludzi.
Przez całą drogę prawie się do siebie nie odzywali, nie mieli ochoty. Wiedząc, że są ścigani, związali ze sobą lejcami konie, którymi uciekli, zmuszając je, żeby przynajmniej jakiś czas biegły w tę samą stronę. Sami zaś poszli w innym kierunku.
Dalej, było już jak zwykle. Włamali się do jakiegoś domku, najedli się mieszkającą w nim rodziną. A potem, przez kilka godzin wyjmowali z siebie nawzajem kule.
- To nasza wina - mówił Dan leżąc do góry brzuchem i oglądając drewniany sufit. - Doigraliśmy się. Nasza obrona zazwyczaj polega na wykorzystywaniu przesądów o nas. Nie wolno nam im zaprzeczać.
- A zaprzeczaliśmy? - zapytała Veronique.
- Zaatakowaliśmy pastora w kościele. Spacerowaliśmy po świętej ziemi, a potem dziwiliśmy się, że nie dają się nabrać na numer z cieniem czy lustrem. Spotykamy się z przyszłymi ofiarami w ciągu dnia. W ten sposób mówimy, jacy jesteśmy naprawdę, to nas zgubi.
- Dan ma rację - odezwała się Amanda. - Może i ludzie nie odznaczają się nadprzeciętnym intelektem, ale nie możemy ich traktować, jak niedorozwiniętych. Były czasy, kiedy wystarczyło wziąć do ręki kawał rozżarzonego żelaza i pokazać, że rana goi się w ciągu pięciu minut. A teraz? Możesz się żegnać, rzucać cień albo stawać na głowie. I tak jesteś wampir.
- No a co z Luisem? - zapytał Anthony. - Darujemy mu?
- Chcecie wracać do miasteczka? - odezwała się Veronique.
- Musimy. Tam są wszystkie nasze rzeczy. Pojedziemy w dzień, nikt się nie zorientuje.
- Anthony, nie słyszałeś, o czym przed chwilą mówiliśmy? - zdenerwowała się Amanda.
- A mamy jakiś wybór? Jeśli nie zabierzemy rzeczy nie będziemy mieli za co wrócić do Niemiec. Chcę wiedzieć, co zrobimy, kiedy spotkamy Louisa.
- Dlaczego myślisz, że go spotkamy? - zapytał Dan.
- Bo nie wyjadę stamtąd dopóki go nie znajdę.
- Aaaa. Logiczne.
- Wtedy możesz mu połamać wszystkie kości - powiedziała Veronique. - Tylko go nie zabij, on mi smakuje.
- Odczepcie się od niego - mruknął Daniel. - Na jego miejscu zrobilibyście to samo.
- Gdyby nie on, wykpilibyśmy się.
- Może. Ale nie można go winić.
- A to dlaczego? - zapytał Anthony.
- Bo to dziecko, które od ośmiu lat jest niewolnikiem wampirów.
- No i?
- To, co mówiłem: na jego miejscu zrobiłbyś to samo.
- Możliwe. Mam jednak to szczęście, że nie urodziłem się...
- Nie kończ - przerwał Daniel, spodziewając się potoku niewybrednych epitetów określających rodzaj ludzki.
Anthony zaśmiał się ironicznie.
- Najlepiej od razu się przyznaj, że szkoda ci utracić to cieplutkie ciałko.
- Możliwe - stwierdził sucho. - Kogo jak kogo, ale ciebie nie powinno go dziwić. Złów sobie któregoś ze swoich niedoszłych morderców i wyżyj się na nim. Powyrywaj mu palce, połam kończyny, wykastruj, takie tam... tak jak lubisz, kochanie. Wyżyj się. Ale Louiego zostaw.
- Wcale nie muszę się wyżywać - burknął, z miną urażonego dziecka. - Mówię tylko, że jeśli znajdziemy Louisa, musi dostać w dziób. Inaczej będzie myślał, że wszystko mu wolno.
- Też fakt - powiedziała Amanda. - A jak cię znam, Anthony, znajdziemy go na pewno.
- To już inna sprawa.
- Daj mu w dziób, ale jak człowiekowi. Czasem zdarza ci się zapominać, że jesteś od nich kilka razy silniejszy i wytrzymalszy. To, co dla ciebie jest klapsem, jemu połamie kości. Postaraj się o tym pamiętać - powiedział Dan. Anthony pokiwał głową, głównie dlatego, że nie chciało mu się dłużej dyskutować.
- A co z twoim kochasiem, Amanda? - zapytał Victor wskazując na drzemiącego mężczyznę. Wzięła głęboki oddech.
- Zostawmy go tu - zaproponował Dan.
- Ludzie z miasta go wykończą - powiedziała Veronique.
- To już nie nasz problem - zauważył Anthony.
- Uratował nam życie - zaczął Victor. - Byłoby miłe, gdybyśmy w zamian uratowali go od kołkowej śmierci.
- Mamy go zabrać ze sobą? - zapytał Daniel.
- Jeszcze czego - mruknął Victor.
- On ciągle myśli, że jest wampirem? - zapytała Veronique.
- Może by tak... - zaczęła Amanda.
- Zrób z nim co chcesz - mruknął Dan wciskając głowę w poduszkę. Victor wzruszył ramionami, a Anthony machnął ręką.
- Dzięki - burknęła Amanda. - Tylko żeby potem nie było, że robię coś bez waszej zgody.
- Rób co chcesz - powtórzył dobitnie Daniel.
Prychnęła na niego, po czym podeszła do śpiącego mężczyzny i obudziła go.
- Jak ty właściwie masz na imię? - zapytała.
- Charles - powiedział. Powtórzyła, żeby zapamiętać. Imiona często wylatywały jej z głowy. Ugryzła się w nadgarstek.
- W porządku, Charles, słuchaj. Na wyrzuty i wzajemne pretensje będzie jeszcze pora. Póki co, trzeba cię nakarmić.
- A oni? - zapytał wskazując na drzwi do pokoju, w którym zamknęli mieszkańców domu.
- Ludzie będą na deser - zaśmiała się. - Teraz potrzebna ci silna krew wampira.
Pomyślała, że on ją kiedyś naprawdę znienawidzi. Kiedy już dotrze do niego, że dopiero teraz miał stać się wampirem. Kiedyś z pewnością się zorientuje, że nie był nim, kiedy wybiegał z gospody.
Człowiek pił.
Rano wrócili do miasta.
Anthony od razu chciał jechać do domku pastora, gdzie spodziewał się spotkać cały sztab wampirologów, a także Louisa. Victor jednak przekonał go, że najpierw powinni zabrać swoje rzeczy. Pojechali więc do domu.
Na szczęście nie zastali tam czekającej na nich bandy chłopów uzbrojonych w widły. W środku był tylko Louis.
Sam.
Anthony zeskoczył z konia i rzucił się człowiekowi do gardła, określając go przy tym niewybrednymi epitetami. Uderzył jego głową o ścianę.
- Ty cholerny zdrajco! Wiesz, co oni nam mogli zrobić, skurwysynu?
- Nie chciałem tego - powtarzał w kółko chłopak próbując zasłonić się przed jego ciosami.
Pozostali zaczęli rozglądać się po domu. Z niedowierzaniem stwierdzili, że naprawdę jest pusty. Nigdzie na podwórku nie było widać przygotowanych stosów, nikt nie czekał na nich z kołkami i młotkiem.
- Nie powiedziałem im, gdzie mieszkacie - jęczał chłopak. - Nie powiedziałem. Ja tylko... Nie chciałem... Nie chciałem, żeby mnie zabili... - Przyłożył dłoń do nosa, z którego ciekła mu krew. Veronique i Dan spojrzeli na siebie, a potem na Anthonego.
- Anthony, on... - zaczęła Veronique, próbując odciągnąć go od chłopaka. Anthony odepchnął ją nie przestając okładać człowieka pięściami.
- Nic im nie powiedziałem! - wrzasnął Louis.
- Anthony, on mógł ich tu przyprowadzić, rozumiesz? A jest tu sam. Słyszysz?
Anthony uspokoił się i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Louis tymczasem osunął się na podłogę. Po ostatnim ciosie stracił przytomność.
- Ten cholerny gówniarz czekał tu na nas. Wrócił. Dobrowolnie. Idiota - powiedział spokojnie Victor, podchodząc bliżej.
Dan pochylił się nad dzieciakiem i położył dwa palce na jego szyi. Potem wstał i powiedział cicho, bardzo cicho:
- Niech cię szlag, Anthony.
Były to ostatnie słowa, jakie kiedykolwiek do niego wypowiedział.