Nie wiem skąd się wziął 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 21:00:52
Jakoś tak się stało, że moja ukeś zostawiła u mnie swój Śpiewnik Szantowy. Jakoś tak się stało, że sprzątałam i go znalazłam. Również czysty przypadek sprawił, że natrafiłam na piosenkę, której tytuł widzicie powyżej.
Teraz, gdy siadam do tego opka, sama nie wiem, co z tego wyjdzie. Mam nadzieję, że żaden potforek ^^"






I
Nie wiem skąd się wziął, bo worka nie miał z sobą.
Nie wiem skąd się wziął, bo niepozorną był osobą.
Nie wiem skąd się wziął, gdy go ujrzałem w górnej koi,
Wyglądał jak ten, co się własnego cienia boi.

"Wot te na, kolejny rejs przed nami" - pomyślałem, wchodząc na pokład. Parę kroków od trapu przystanąłem na chwilę i rozejrzałem się po reszcie załogi. Paru chłopaków grało w karty, większość uganiała się jeszcze po naszym niewielkim stateczku, szykując i sprawdzając łajbę przed wypłynięciem z portu. Przyjrzałem się gnojom przy beczce. Westchnąłem z rezygnacją. Same stare mordy, szykuje się takie samo piekło jak zawsze. Jeden zauważył, że się wgapiam w ich karty, więc szybko złożył wachlarz i spojrzał mi w twarz. Lepiej wiedzieć, komu ma się zamiar przefasonować pysk. Przeorana bliznami twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Zauważyłem, że brakuje mu kolejnego zęba. Wdał się widać w kolejną bójkę w porcie. Takich idiotów nie nauczysz.
- Stary, to ty jednak z nami płyniesz?! - parsknął. - A już myślałem, że zeszłeś na brzeg, żeby już do nas nie wrócić.
- Masz pecha, pomęczę was jeszcze trochę swoją obecnością - mruknąłem.
Roześmiał się, ukazując szereg szczerb i zepsutych zębów.
- Ty mi lepiej powiedz, jak to się stało, że stary zabrał cię na kolejny kurs, moczymordo?
- A gdzie on znajdzie lepszego ochmistrza? - odpowiedział z dumą. - W całym porcie, co tam, w całym kraju...
- Tak, tak... - żachnąłem się, po czym skierowałem w stronę kajuty.
Pod koniec korytarza dostrzegłem paru młodzików tłoczących się przy starym. Kapitan wyglądał, jakby miał ochotę zaraz wszystkich za burtę wywalić. Zaśmiałem się, po czym otworzyłem drzwi do swojej kajuty. Położyłem torbę na ziemi, po czym przesunąłem ją ostrożnie w kąt. Brzdęknęło parę butelek z wiadomą zawartością. Odwróciłem się do koi i stanąłem jak wryty. Z górnego hamaka patrzyła na mnie para niezwykle zielonych oczu, okolona biało-kasztanową rozwichrzoną fryzurą. Podpierając się na łokciu, młody chłopak patrzył na mnie z lękiem.
- Coś ty za jeden? - warknąłem.
Gnojek przełknął nerwowo ślinę. "Gapowicz" - pomyślałem. Niezły tupet miał, to mu trzeba było przyznać.
- Co, ozór ci w rzeźni ucięli? - zapytałem. Przedłużająca się cisza działała mi na nerwy.
Potrząsnął głową.
- N-nie, proszę pana.
Oż niech go, jaki uprzejmy...
- To gadaj.
- P-pan kapitan mi tu kazał przy... - przerwał, przestraszony moją miną.
Szybkim ruchem chwyciłem go za kostkę, po czym brutalnie ściągnąłem z koi. Nie do pomyślenia, żebym jeszcze się musiał pierniczyć z jakimś towarzystwem, a do tego z takim gówniarzem! Co ja, za mało mam roboty? Kuchnia, nawigacja, takielunek... Gdzie jest ten cholerny stary?! Ciągnąc młodego przez korytarze nie zważałem na ostre zakręty, schody, czy nawet innych ludzi. Dla mnie gnojek mógł nawet tej podróży nie przeżyć. W końcu dostrzegłem kapitana na końcu głównego korytarza. Krzyknąłem na niego, po czym podniosłem nogę gówniarza.
- Co to ma być?!
- Stopa - odparł z całkowitą powagą.
- Do ciężkiej cholery, Fred! - warknąłem, ciskając dzieciakiem o ziemię i pokazując na niego. - Co to ma znaczyć?!
Kapitan ledwie zerknął na skulonego szczeniaka.
- Pomocnik.
- Co? - zapytałem po krótkiej chwili.
- Mówiłeś, że brakuje ci kogoś do pomocy w tym twoim królestwie. Dziś się zgłosił. Jeśli go odwołasz, to go wysadzę, ale już więcej mi nie mów, ze nie masz na nic czasu - mówił z chłodną powagą.
Zgrzytnąłem zębami, odwracając wzrok. Ktoś od czarnej roboty rzeczywiście by się przydał. Przydałoby się trochę wolnego...
- Ale dlaczego u mnie?!
- Bo masz wolną koję - odparł niemal pogodnie. - Poza tym - to twój pomocnik.
Zacisnąłem szczęki. Komuś, kto nie znał starego mógłby sie wydawać, że jest spokojny i w humorze. Ale nie mnie. Pływałem już pod nim od ponad 14 lat i wiedziałem, że jest wściekły na opieszałych marynarzy, znerwicowany kolejnym kursem i zniecierpliwiony moim sprzeciwem. Zdecydowanie nie był w nastroju do negocjacji.
Nie odrywając oczu od jego twarzy, chwyciłem młodzika za chabety. Patrzyłem się na kapitana jeszcze przez chwile, po czym odwróciłem i zaciągnąłem szczyla z powrotem do siebie. Tym razem nie jęczał.
Rzuciłem gnojem o ścianę, co nie było łatwym osiągnięciem, zważywszy na małe rozmiary mojej kajuty. Skulił się i podczołgał do kąta. Wyglądał jak skatowany szczeniak. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, po czym podsunąłem sobie niski stołek. On wyjrzał ciekawie zza ramienia. Siadłem, oparłem się o drzwi i zlustrowałem go wzrokiem. Był szczupły, ale z dobrego domu - włosy przystrzyżone na grzyba i żadnych starych blizn po zadrapaniach czy otwartych złamaniach, jakie mogłoby mieć dzieciak ulicy. A więc paniczyk. Cóż takie coś by robiło na takim statku jak ten? Nieważne, nie moja sprawa.
- Drzwi się nie domykają - powiedziałem, przerywając ciszę. - Czasem trzeba trzasnąć, ale uprzedzam, że jeśli trzaśniesz, gdy będę spał, to tak cię spiorę, że sobie własne urodziny przypomnisz - zakończyłem groźnym warknięciem. Zadrżał. To dobrze. Mam płytki sen, jeszcze mi brakuje, żeby mi taki gnój przerywał błogie chwile odpoczynku. - Zajmujesz górną koję... Się nazywasz?
- ...
- Jak? Trochę głośniej.
- Piotr...
- Jak?!
- Piotr!
- Nie słyszę!
- Piotr, proszę pana!!! - krzycząc, musiał sie trochę wyprostować.
Stracił równowagę i odwrócił w końcu do mnie, podpierając się rękami. Dopiero teraz miałem okazję przyjrzeć się jego drobnej, delikatnej twarzy i wielkim, szmaragdowym oczom. Aż dziw, że to chuchro zdecydowało się wyruszyć z nami.
- I tak powinieneś odpowiadać, gnojku! - najwyraźniej zrobiło mu się z jakiegoś powodu głupio, bo spuścił oczy i zarumienił się jak baba. - Mnie wszyscy mówią Filozof. Ty też tak możesz. Masz jakiś bagaż?
- Nie, proszę pana...
- Słucham?
- Nie, proszę pana!
- Nie słyszę cię, do kogo ty mówisz?
- Do pana!
Odwinąłem się i strzeliłem go przez łeb. Nim upadł, złapałem go drugą ręką za kudły i podniosłem na wysokość oczu.
- Jak ci kazałem mnie nazywać?
- Ph... Filozof... - wycharczał.
- A wiec jak powinieneś mi odpowiedzieć?
Zawahał się przez chwilę.
- Nie mam żadnych bagaży pa... Filozofie.
Spojrzałem mu w oczy, z których ziało tylko nieme błaganie o litość.
"Ten szczylek nie wytrzyma z nami nawet miesiąca i będzie chciał do mamy" - pomyślałem.
- Jesteś pewien, ze chcesz tu zostać? - zapytałem cicho. - Tu są tylko gorsi ode mnie, nic cię dobrego tu nie spotka.
Spróbował potrząsnąć głową.
- Nie chcę tam wrócić.
"Dlaczego?" - przemknęło mi przez głowę.
- Aleś ty głupi - warknąłem, po czym zamachnąłem się i rzuciłem go na koję. - Jak sobie chcesz.
Usiadłem na hamaku i zacząłem rozwiązywać buty. Przeciągły gwizd i seria szarpnięć dały znać, że chłopaki się uwinęli wcześniej, a my już ruszamy. Z góry doszło mnie ciche chlipanie i fyrkanie. Westchnąłem i sięgnąłem pod koję. Wyjąłem stamtąd małe białe pudełko i podniosłem je do góry.
- Tylko umyj się, zanim użyjesz. Jak się doprowadzisz do porządku, to możesz sobie pooglądać oddalający się port. A potem do roboty. Zrozumiano?