Ukryty trop 12
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 19:54:04
CZĘŚĆ DWUNASTA - TOŻSAMOŚĆ JEREMY’EGO
Część ostatnia. Aż trudno uwierzyć, czyż nie?
Moja wspaniała beta -readerka stwierdziła, że tak naprawdę część
12 jest tak inna od poprzednich 11, że aż nie wie jak ma ją oceniać.
Jest inna. Tyle czasu upłynęło zanim się za nią wzięłam,
że wiele rzeczy jest już we mnie innych, nic więc dziwnego, że także styl.
A jednak - od samego początku Trop miał skończyć się tak, jak się kończy.
Zatem Ci, którzy wytrwali, niech przymkną oko na moją zawodną pisarską rękę
i pozwolą poprowadzić się tej historii aż do jej kresu.
Mężczyzna był członkiem Ciem. Tym, na którego czekali. Niezależnie od tego, jak nieprawdopodobne to się wydawało, taka była prawda, a oni obaj przeszli już zbyt wiele, by zwątpić w to, co oczywiste i zaufać temu, co najbardziej nieprawdopodobne. W ich sytuacji każdy pewnik wydawał się pułapką, złudzeniem, mirażem... i choć bardzo pragnęli - tak samo, jak wędrowcy na pustyni pragną dostrzec choć cień oazy - bardzo pragnęli owym mirażom zaufać, tego jednego uczynić nie mogli.
Pozostały im już tylko te niepewne wyjścia, ryzykowne rozwiązania, hazardowe posunięcia.
Obstawiali zuchwale, jak ludzie którzy nie mają nic do stracenia, a wszystko - do zyskania. Nawet jeśli czarnym koniem był narkoman.
Dowson był ćpunem. To nie był jedynie unik, zmyłka, by wślizgnąć się za drzwi posterunku i dalej przemknąć pozornie tajemnymi korytarzami do niewielkiego pokoiku, ze wszystkich stron przypominającego bunkier.
O swoim uzależnieniu poinformował wprost, bez wstydu, patrząc prosto w oczy. Im pozostawił wybór - zdając sobie znakomicie sprawę, że nie mają żadnego. Jeremy zareagował na te rewelacje bez zdziwienia. Ostatnio nie dziwił się niczemu. Z każdą sekundą, minutą, godziną, dziwił się wszystkiemu coraz mniej, coraz mniej znaczące mu się to wydawało, coraz bardziej rozmyte. Nie znaczyło to, że nie zależy mu na życiu, stanowiło jedynie oznakę coraz intensywniejszego fatalizmu.
Skoro nic nie jest zależne od nas, na nic nie mamy wpływu - może wszystko jest częścią jakiegoś większego planu? A jeśli tak jest, jaki sens ma nasze zdziwienie? Czy niechęć, jeśli już o tym mowa? Od chwili, gdy Anthony po pijaku zdradził mu prawdę - tę swoja własną, głęboko skrywaną, wojenną prawdę, coś w nim pękało, pojawiały się drobne rysy na tym wszystkim, co definiowało jego poglądy i przekonania. Przez pewien czas zastanawiał się, czy prawda ta nie przyśniła mu się jedynie- tak był pijany tej nocy, a rankiem nie wrócili już do tematu, jednak coś - może sposób w jaki Hudson unikał patrzenia mu w oczy - kazało mu uwierzyć, uwierzyć bez zastrzeżeń, bez kwestionowania. I Jeremy przestał kwestionować. Cokolwiek. I wszystko.
Anthony z kolei jakby odwrotnie - im mniej kontroli miał nad tym, co się dzieje, tym rozpaczliwiej o nią walczył.
Choćby miał toczyć bitwy o sprawy beznadziejne i z góry przegrane.
Takie, jak cudze uzależnienie.
Konflikt między nim, a Dowsonem narastał - powoli, tak jak narasta każdy konflikt, rodził się w ciszy i za obopólnym przyzwoleniem.
Jeremy go wyczuwał... ale nie obchodziło go to. Bez słowa zebrał swoje rzeczy, mijając siedzącego na niewielkim łóżku zafrasowanego Anthony'ego tak, jak mija się mebel - zbyt ciężki, by przestawić, kiedy zawadza.
Dowson czekał za drzwiami.
-Ufasz mu? - zagadnął Hudson, obserwując spokojne ruchy chłopaka.
Jeremy wzruszył ramionami i spojrzał mężczyźnie w oczy. Stał blisko, tak że Anthony wyraźnie widział ciemniejsze plamki w jego zielonych tęczówkach. Nieposłuszne kosmyki jasnych włosów wymknęły się zza spinającej je gumki i zafalowały wokół bladej twarzy.
-Co to ma za znaczenie?
Agresja wezbrała w Anthonym, jak fala przypływu w morzu, agresja, która kazała mu złapać chłopaka za ramiona i mocno nim potrząsnąć - ale zaraz opadła.
Jeremy wciąż patrzył i Hudson nagle zdał sobie sprawę, że musiał ten jego nagły gniew zauważyć. Nie cofnął się jednak. Spokojnie wrócił do pakowania tych niewielu rzeczy, które posiadał, a które w większości zawdzięczał Gouldowi.
-Ufałem Gouldowi - mruknął jasnowłosy, jakby czytając w myślach Anthony'emu.
-Gould prawdopodobnie...
-Wiem.
-Idziecie? - zawołał Dowson z korytarza.
-Tak! - odkrzyknął mu Anthony i wstał - Pójdę do niego.
Jeremy skinął głową i kucnął, zaglądając pod łóżko.
-Jeremy... - zaczął Hudson, nie wiedząc właściwie co chce powiedzieć - Gdyby to była pułapka...
Chłopak uniósł na niego zmęczone oczy i Anthony pojął, że nic co powie, nie będzie miało znaczenia. Zacisnął usta i wyszedł.
Michels westchnął i oparł czoło o szorstką tkaninę pokrywającą tapczan.
Nie wiedział dlaczego, ale nagle coś zakłuło go w sercu, niemal wyciskając łzy.
Nie myślał w tej chwili o niczym - ani o rodzicach, ani o Robertsonie, ani o Gouldzie... ani o Anthonym, jeśli już o tym mowa. Nie myślał o żadnej z tych rzeczy, która mogłaby wywołać łzy. Smutek po prostu przyszedł, przypomniał się i odszedł zaraz, pozostawiając jeszcze większe zmęczenie.
Jako ostatni opuścił pomieszczenie, który na parę chwil dało im schronienie. Odwrócił się jeszcze w wejściu, omiatając pożegnalnym spojrzeniem obojętne wnętrze. Wyglądało tak samo, kiedy tu przyszli i tak samo, kiedy stąd wychodzili i będzie wyglądać tak samo przez kolejne lata, niezależnie od tego ilu skazańcom udzieli przelotnego azylu.
Patrzył na pokój z mieszaniną melancholii i tęsknoty, wiedząc, że może była to ich ostatnia spokojna przystań - i wiedząc, że to ona najgłębiej wryje mu się w pamięć, nieomylnie kojarzona z poczuciem bezpieczeństwa, bardziej nawet niż rodzinny dom, o którym pamięć wciąż usiłowała zawzięcie... nie pamiętać.
Gdy tak stał, wodząc oczyma po spękanym suficie, obsypanym tynku i brudnej podłodze, coś zamigotało w zimnym świetle jarzeniówki - podszedł bliżej i dostrzegł jednorazową strzykawkę, napełnioną przezroczystym płynem, prawdopodobnie narkotykiem. Dowson musiał ją zgubić, gdy siedział przy stole, nie dalej jak pół godziny temu. Jeremy otworzył usta, by zawołać wyprzedzających go mężczyzn i poinformować o znalezisku, ale nagle zawahał się i bez słowa schował strzykawkę do kieszeni. Odwrócił się, nie poświęcając wnętrzu już ani jednej więcej myśli, ani jednego spojrzenia - i dogonił towarzyszy. Cicho wymknęli się na policyjny parking, nie wzbudzając żadnego zainteresowania. Znaleźli porzuconego przez Anthony'ego ciemnoniebieskiego forda. Wsiedli i podjechali do bramy. Z okienka budki wartowniczej wychyliła się twarz młodej policjantki.
Dowson bez słowa podał jej plastikowy kartonik z uprawnieniami i rozkazami. Wsunęła ją w czytnik.
Podejrzliwym spojrzeniem obrzuciła kierowcę - Dowsona i ich obu, siedzących z tyłu, ukrytych w półmroku. W żaden inny sposób nie okazała zdumienia, jakie bez wątpienia musiało wywołać całe to zdarzenie. Sam wygląd kierowcy budził nieufność i ostrożność, z drugiej strony zdarzało się jej widywać dziwniej przebranych policjantów.
-Czy coś jest nie tak z moimi papierami? - zagadnął mężczyzna spokojnie. Wiedział, że nie było, że nie mogło być. Osobiście nad nimi pracował.
-Nie, nie. Wszystko w jak najlepszym porządku - policjantka, mimo że zdawała się nie być przekonana, zwolniła blokadę bramy, która rozsunęła się bezszelestnie.
-Żegnam - mruknął Dowson.
Włączył się do ulicznego ruchu i znikł z jej pola widzenia.
-Co to za papiery? - zagadnął cicho Anthony. Jeremy zerknął na niego z boku. Mężczyzna wydawał się dziwnie milczący, napięty, jakby oczekiwał uderzenia, nie wiedząc jednocześnie z której strony może ono nastąpić. Chłopak wzruszył ramionami i skupił wzrok na drodze. Pozwolił by, tak jak w ciągu ostatnich dni, silniejsza emocja pogrążyła się w otchłani nic-nie-czucia i nic-nie-doznawania. Nie był pewien, czy to, co się z nim dzieje oznacza, że pogrąża się w głębszym szoku, w szaleństwie.. a może, że właśnie z szoku wychodzi, że od teraz będzie tak już zawsze. Myślał o tej ostatniej ewentualności z ulgą, nigdy wcześniej obojętność nie wydawała się tak kusząca.
Dowson zachichotał i ten dźwięk dziwnie rozbrzmiał w cichej, napiętej atmosferze samochodu.
-Jestem przedstawicielem biura śledczego. Mam nieograniczone niemal uprawnienia.
-Podrobiłeś coś takiego? - zdziwił się Anthony.
-Ja umiem podrobić wszystko - roześmiał się w odpowiedzi - A swego czasu rzeczywiście miałem niemal nieograniczone uprawnienia. Nie potrzebując do tego celu członkowstwa w biurze...
-Ćmy już nie działają - mruknął Jeremy cicho.
-Naprawdę w to wierzysz? - łagodnie zakpił Dowson - my zawsze byliśmy indywidualistami... artystami w swoich dziedzinach. Nie wiązały nas więzi administracyjnych i biurokratycznych zobowiązań - Ćmy były jednym bytem, ale złożonym z autonomicznych jednostek. Można było nas rozbić, ale każda jednostka wciąż zachowywała swobodę działania. Każda jednostka to jeden człowiek. Ćmy będą latać przy ogniu do końca świata, niezależnie od tego, czy wiąże je jakakolwiek struktura.
Anthony prychnął, Jeremy tylko skinął głową. Budynki za oknem zlewały się w jeden ciąg, żaden kolor w ciągu nie wyróżniał się, jedynym zróżnicowaniem była poszarpana górna linia tego tworu powoływanego do życia przez ruch. Jeremy patrzył nań bezmyślnie, nawet nie próbując skłonić siebie do większej czujności. Coś się działo. Z nim. Ze światem. Ze wszystkim. Nie wiedział co.
-Gdzie jedziemy? - zagadnął Hudson po pewnym czasie, gdy wjechali w podmiejskie ulice, wyraźnie kierując się w stronę dróg wylotowych z metropolii.
-Do małego miłego domku w lesie, gdzie dopracujemy szczegóły planu, mającego na celu uratowanie waszych tyłków - w głosie rudowłosego po raz zabrzmiało coś w rodzaju irytacji, spowodowanej zmęczeniem, narkotykowym głodem, lub może brakiem zaufania Anthony'ego.
Michels mimochodem wsunął dłoń do kieszeni, czując pod palcami chłodną powierzchnię strzykawki.
Zwalczył chęć, by pokazać ją Anthony'emu. Gdy patrzył na jego profil, obrysowany przez blade, zimne światło dnia, wpadające przez okno samochodu, zdał sobie sprawę, że coś jeszcze odchodzi, zmienia się bezpowrotnie. W profilu Anthony'ego, w jego bladej, zmęczonej twarzy, zmrużonych oczach, Jeremy nie dostrzegał już tego chłopaka z długimi niesfornymi włosami, którego uśmiech był tak zaraźliwy, że nikt nie umiał się mu oprzeć. W jego źrenicach nie widział już tego błysku, który niezawodnie zawsze kojarzył z nim, i tylko z nim. Zorientował się, że ich wspólne wspomnienia, z boiska szkolnego, szkolnych korytarzy i przelotnych spotkań - te wspomnienia, którym zawsze jakoś w przedziwny sposób towarzyszyło słońce, nigdy deszcz, niezależnie od pogody, która rzeczywiście kiedyś towarzyszyła samym wydarzeniom, że te wspomnienia też blakną, tracą znaczenie, jakie miały dotychczas.
I znów ogromny smutek zdławił mu oddech, smutek, którego nie byłby w stanie wypowiedzieć słowami, nawet gdyby miał taką możliwość, smutek, który nigdy nie opuści serca wraz z potokiem łez. Smutek, który rozepchnął się gdzieś w głębi jego jestestwa, tam, gdzie sądził, że nie ma już na więcej smutku miejsca... i wyglądało na to, że zamierza się tam rozgościć i pozostać.
Jeremy skulił się na siedzeniu, odwrócił twarz do okna i zagryzł wargi.
Obraz za szybą rozmazał się jakoś przed jego oczyma, tracąc nawet ostrość poszarpanej granicy dachów.
Wyjechali z miasta.
Zmierzch już zapadł, gdy wjechali poza granicę drzew. Jasne światła samochodu omiotły stojące spokojnie pnie, wydobywając je z mroku i odzierając z tajemniczości. Gdzieniegdzie coś błysnęło, poruszyło się w cieniu - ale nie sposób było rozsądzić, czy to zwierzę - a tych było już na wolności niewiele, człowiek, czy może igraszki światło-cienia.
Jechali takimi ścieżkami, że Anthony bał się o samochód, ale Dowson prowadził pewnie, nie wahał się nawet przez moment. Zatrzymał się pośrodku lasu, zdawało się - w samym jego sercu i Anthony nie umiałby już określić jak daleko znajdują się od najbliższych ludzkich siedzib. Nie sądził, że takie miejsca jeszcze istnieją, a przecież wydawało mu się, że dość dobrze zna okolice własnego miasta. Może niespodziewanie przekroczyli granicę świata, z którego istnienia do tej pory nie zdawał sobie sprawy. Dowson gestem kazał im wysiąść, a potem z plecaka wyjął coś, co postawiło wszystkie włoski na karku Hudsona. Ładunek wybuchowy.
-Schowajcie się gdzieś - polecił. Jeremy posłusznie udał się w stronę krzaków, ale Anthony złapał Dowsona za nadgarstek, unieruchamiając dłoń, która trzymała niewielką bombę.
-Co ty wyprawiasz? - wysyczał.
-Zacieram ślady - wycedził w odpowiedzi mężczyzna - Czy może wolisz je zostawiać niezatarte?
-Samochód jest bezpieczny, nie jest zarejestrowany na mnie. Ani na Jeremy'ego.
-Ale jest skatalogowany w policyjnych rejestrach! Uważasz, że tak trudno się tam włamać?
-Gould nikomu nie ujawnił, że nas ma.
-Tak... - zakpił Dowson - A wy byliście niewidzialni.
Nachylił się w stronę mężczyzny.
-Za bardzo ufasz w ludzką głupotę. A może za słabo w nią ufasz? Naprawdę myślisz, że nikt was nie zauważył? Nikt nie zaczął myśleć? A teraz, kiedy Gould nie żyje - bo jestem pewien, że go dopadli - myślisz, że nie zaczną pytać na posterunku? Naprawdę sądzisz, że tylko ja potrafię dobrze podrabiać dokumenty? Wierzysz, że nikt - NIKT - nie zacznie odpowiadać na ich pytania? Jeżeli w to wierzysz...
-Nie! - krzyknął Anthony. Coś zaszamotało się w krzakach.
Głęboko zaczerpnął tchu. Dowson miał rację, niezależnie od tego, jak bardzo wołałby, żeby było inaczej.
-Czym będziemy podróżować dalej? - zapytał już spokojniej.
-Pieszo - mruknął Ćma - To już niedaleko. Kilka mil.
-Jest noc.
-Mamy latarki. Dobrze znam drogę.
Anthony wzruszył ramionami i przestał się spierać. W milczeniu patrzył, jak Dowson uzbraja ładunek, wrzuca go na przednie siedzenie forda i spokojnie oddala się w stronę zarośli. Ruszył za nim.
-Ogień nikogo nie zastanowi?- zagadnął, kucając przy Jeremym.
-Nawet jeśli... - zaczął Dowson, ale przerwał mu wybuch. Anthony nie usłyszał drugiej części zdania. Samochód wzniósł się, niesiony siłą eksplozji, ziejąc ogniem z podwozia, i szyb niczym mechaniczny smok, a potem opadł na ziemię, wciąż ogarnięty płomieniami. Krzaki ochroniły ich przed odłamkami niesionymi falą podmuchu, ale nie przed uderzeniem gorąca.
Dowson przez chwilę obserwował płonący samochód, a potem skierował ich na niewidoczną na pierwszy rzut oka ścieżkę.
-Nawet jeśli ktoś zauważy ogień, on zgaśnie zanim ktokolwiek tu trafi. Idźmy już.
Weszli w mrok lasu, wtapiając się weń, a wąskie i małe światła latarek tylko uzmysławiały im ogrom ciemności.
Dowson prowadził, Anthony zamykał ich niewielki pochód. Wilgotne igliwie trzaskało cicho pod ich stopami. Ziąb był przejmujący, wyraźnie dowodził, że zima jest już bardzo blisko. Nie mówili wiele, w zasadzie nic, dlatego docierało do nich więcej głosów lasu.
A las nie był zadowolony z wtargnięcia.
Szumiał liśćmi drzew, skrzypiał gałęziami. Zdawał się mówić im, jak niemile widziani są tu goście. Zdawał się ostrzegać.
Jeremy poczuł się bardzo mały i bardzo samotny we wrogiej ciemności. Był dzieckiem miasta, przyzwyczajonym do blasku tysiąca sztucznych jasnych gwiazd i tysiąca księżyców. Teraz księżyc był tylko jeden - w dodatku nawet nie w pełni, a jego blask był rozszarpywany przez korony wielkich drzew, gwiazd nie było wcale. Jeremy jak zahipnotyzowany wpatrywał się w migocące światełko latarki Dowsona, które drgało w rytm jego kroków. Fragmenty krzewów i pni wyłaniających się na krótkie chwile z mroku przybierały fantastyczne kształty. Zdawały się ożywać.
-Czy są tu jakieś zwierzęta? - zagadnął cicho.
-Są.
-I...?
-Nie musisz się ich obawiać.
"Nie musisz się ich obawiać" powtórzył bezgłośnie chłopak odrobinę zjadliwie.
-Zdaje się pan dobrze czuć w mroku... - szepnął, patrząc na niemal nadnaturalny wdzięk z jakim poruszał się Dowson w zacierającej wszelkie granice ciemności. Nie potknął się ani razu, jeżeli zwalniał to tylko po to, by poczekać na nich.
-Ćmy zawsze dobrze się czują po zmroku.
-Ale lgną do światła. - dociął mu chłopak.
-Już niedaleko - odparł mężczyzna i dało się słyszeć śmiech w jego głosie - Jeśli o to ci chodzi.
-Mniej więcej - mruknął Jeremy i zamilkł. Czuł za plecami milczącą obecność Anthony'ego. Miał ochotę obejrzeć się, ale tego nie zrobił. Zamiast tego potknął się o rozwiązaną sznurówkę i nieomal przewrócił. Kucnął, by ja zawiązać i wyczul, że Anthony zatrzymał się przy nim.
-Idź - pogonił go.
Anthony bez słowa ruszył dalej. Zdrętwiałe z zimna palce chłopaka nie chciały poprawnie zawiązać prostego supełka. Jeremy położył dłoń na czubku buta i uniósł twarz. Przed sobą widział tylko słaby blask latarki Dowsona. Poczuł nagły lęk. Poderwał się i zaczął biec. Wydało mu się, że blask, a wraz z nim jego towarzysze skręcił lekko w lewo i oddalili znacznie bardziej, niż pozwoliła na to ta krótka chwila, którą poświęcił na wiązanie buta. Przestraszony, wbrew głosowi rozsądku, który mówił, że Anthony nigdy by go tak nie zostawił, zboczył ze ścieżki, chcąc przeciąć drogę wyprzedzającym go mężczyznom. Ale krawędź ścieżki była jednocześnie krawędzią stromej skarpy, którą mrok skutecznie ukrył przed oczyma chłopaka. Jeremy wydał jeden zduszony krzyk - kiedy padał, a potem przekoziołkował, lecąc w dół, zahaczając po drodze o kępy krzaków, które podrapały mu twarz i paprocie, które musnęły go przerażająco delikatnym dotykiem. Próbował łapać je, zsuwając się głąb jamy, ale unikały jego rozpaczliwie wyciągniętych dłoni ze zdumiewającą wprawą. Skarpa, po której się zsuwał kończyła się raptownie, a poniżej znajdował się głęboki, porośnięty paprociami dół. Chłopak sturlał się poza granice ziemi, na chwile zawisł na krawędzi, a potem ciężko spadł poniżej, głową uderzając o całkowicie porośnięty mchem głaz.
Pochłonęła go ciemność głębsza od mroku nocy.
Anthony i Dowson usłyszeli najpierw zduszony krzyk, a potem dźwięk upadku i szelest zarośli.
-Jeremy ! - krzyknął Hudson i odwrócił się na pięcie. Cofnęli się biegiem. Ścieżka przed nimi, odkrywana przez żółty blask latarki była jednakże pusta. Dowson omiótł światłem pobocze i zaklął widząc nagły uskok ziemi.
-Musiał spaść. Po jaką cholerę złaził ze ścieżki?
-To teraz nieważne... Trzeba go stamtąd wyciągnąć!
Anthony zaczął rozglądać się za najdogodniejszym zejściem.
-Jeremy! - krzyknął Dowson, starając się przebić wzrokiem ciemność - Jeremy !... Dlaczego nie odpowiada?
-Myślisz, ze coś mu się stało, gdy spadał?
-Nie wiem. Lądowanie musiał mieć raczej miękkie... Jednak mógł mieć pecha i trafić na jakiś pieniek, korzeń, kamień. Nie wiem...
Usta Anthony'ego zacisnęły się w wąską kreskę. Bez słowa poprawił plecak na ramionach i rozgarnął krzaki.
-Zaczekaj. Znam lepsze zejście.
Hudson skinął głową. Wrócili na ścieżkę, która rzeczywiście łagodnie skręcała w lewo, otaczając leśną rozpadlinę. Kilka metrów dalej dół, w który stoczył się Jeremy, otworzył się przed nimi, aby dotrzeć do jego serca musieli tylko przedrzeć się przez krzaki. Potykając się mimo światła latarki, brnęli naprzód, szukając ludzkiej sylwetki wśród leśnych zarośli.
-Tu jest! - krzyknął nagle Dowson i wyrwał do przodu. Anthony podążył za nim i odepchnął go od Jeremy'ego gdy podeszli bliżej. Kucnął przy chłopaku, delikatnie odwracając go twarzą do góry. Z piersi wyrwało mu się westchnienie ulgi, gdy doszedł delikatny obłoczek pary wymykający się wraz z oddechem z ust chłopaka.
Dowson kucnął obok.
-Musiał się zdrowo uderzyć - mruknął, patrząc na solidny kamień wyłaniający się spośród uschniętych i skulonych z zimna liści paproci.
Anthony najdelikatniej jak potrafił obmacał głowę chłopaka i zmarszczył brwi, czując pod palcami spory guz. Wyciągnął dłoń do światła, modląc się by to, co czuje było tylko wilgocią wody skraplającej się przy ściółce, ale blask latarki ujawnił prawdę - to była krew. Dowson tylko pokręcił głową.
-Musimy go stąd zabrać - rzekł i nagle urwał, wsłuchując się w leśne odgłosy.
-Co? - zaczął Anthony, ale mężczyzna przerwał mu
-Shhhhh....- Dowson nagle zgasił latarkę.
Gwałtowny mrok był zimny i wilgotny. Hudson odruchowo zacisnął dłoń na bluzie Jeremy'ego, a po zastanowieniu położył drugą rękę na ustach chłopaka, tłumiąc w zarodku każdy ewentualny jęk.
-Ktoś jest w lesie - szepnął Dowson.
-Mówiłeś, ze nikt nie odnajdzie pożaru.
-Nikt by go nie odnalazł... Chyba, ze jechałby tuż za nami.
-Skąd?... - zapytał Hudson i urwał, bo tym razem i on to usłyszał. Głosy - ciche, lakoniczne i dość jeszcze odlegle, lecz niewątpliwie ludzkie.
- Może samochód miał pluskwę... - wyraził przypuszczenie Dowson niemal bezgłośnie.
-Co robimy?
-W normalnych okolicznościach zgubilibyśmy ich, ale z nim... - Anthony wyczul jego gest wskazujący Jeremy'ego - nie damy rady.
-Więc?...
-Ty tu zostaniesz. Z nim. A ja...
-A ty? - ponaglił go.
-Ja zapoluję - Dowson kucnął przy nich dwóch.
-Sam? - zaprotestował Hudson - Nie wiesz nawet ilu ich jest.
-Będę ich ściągał pojedynczo. Dobrze znam ten las. Założę się, ze lepiej niż oni.
-I my. Co zrobimy jeżeli coś ci się stanie? Nie wiemy nawet gdzie jest ta twoja cholerna chata.
-Pójdziecie na zachód. Chyba wiesz jak sprawdzić gdzie jest zachód?
Oczywista kpina w głosie mężczyzny doprowadziła Anthony'ego niemal do ślepej furii.
Nie zmusił się do odpowiedzi. Zamiast tego słuchał, jak w dłoniach Dowsona coś szeleści i pęka z trzaskiem.
-Co ty wyprawiasz? - wycedził tak zszokowany i wściekły, ze nie zniżył nawet głosu.
-Domyśl się. Ale myśl ciszej niż gadasz, jeśli łaska.
-Posłuchaj...
-Nie. To ty posłuchaj. To wy potrzebujecie mojej pomocy, nie ja waszej, wiec bądź tak miły i przestań się zachowywać jak obrażony pan na włościach, bo mnie cholera weźmie. Pozwól mi robić moją robotę i to na mój własny sposób, albo radźcie sobie sami.
Nie czekając na odpowiedź Hudsona - może dobrze- znikł w leśnym gąszczu tylko przy cichym szeleście liści.
Anthony przez długą chwilę wbijał wzrok w ślad za nim, a potem westchnął i przygarnął do siebie Jeremy'ego. Słuch pozbawiony wsparcia wzroku płatał jego wyobraźni figle. Minuty upływały w ciężkiej ciszy nieznośnie powoli - jakim wrogiem potrafi być czas!
Cisza nie była ciszą zupełną, tylko ludzką ciszą - w tej chwili łatwo byłoby sobie wyobrazić, że są jedynymi ludźmi na świecie - tak zupełnie brak było wokół śladów człowieczej obecności.
Łatwo i bardzo niebezpiecznie.
Musiał minąć kwadrans - przerywany z rzadka krzykiem - nocnego ptaka, rzadziej ludzkim, z których każdy podrywał Anthony'ego, nie przynosząc mu żadnej odpowiedzi, zanim Jeremy poruszył się lekko w ramionach Hudsona i jęknął. Mężczyzna przygarnął go bliżej i zbliżył usta do jego ust, tak ze niemal się zetknęły.
-Shhh... Musisz być cicho.
Chłopak poruszył się ostrożnie, Anthony poczuł na wargach ciepło jego oddechu.
-Co? - tylko tyle był w stanie powiedzieć.
-Spadłeś. Musiałeś uderzyć się w głowę. Wszystko będzie dobrze .
-Boli...
-Wiem, ale musisz być cicho... Ścigają nas.
Szczupłe ciało w jego ramionach zesztywniało na moment.
-Gdzie Dowson? - zapytał Jeremy po chwili, jakby przytomniej.
-Poluje na nich.
Chłopak lekko skinął głową. Anthony powoli uniósł twarz - wargi znad jego warg - z cichym żalem, nie widząc powodu, by trzymać je tak dłużej. Innego powodu niż wyłapywanie słabego ciepła jego oddechu.
-Myślałem, że was zgubię...-szepnął Michels po dłuższej chwili - przestraszyłem się.
-Nie zostawiłbym cię, Jeremy...
W ciemności łatwiej było powiedzieć to, czego lękał się powiedzieć w dzień.
Jeremy drgnął i tym razem to on poszukał ciepła oddechu Anthony'ego na swoich wargach. Tylko oddechu, nic więcej, a jednak... Było to bardziej intymne niż jakikolwiek pocałunek.
Minuty upływały w tym oczekiwaniu, w czasie, który posuwał się do przodu powoli, na złość… ukazując im swoją prawdziwą potęgę. A czas ten był pierwotny, niepoliczalny. Zanim człowiek wymyślił zegarek, czas był nierozerwalnie sprzężony z cyklem natury - z naturalnym przemijaniem dnia, przemijaniem roku, przemijaniem ludzkiego życia. Czas był cykliczny, nie linearny - składał się z powtarzalności zjawisk, był kołem, gdzie koniec był zarazem początkiem, gdzie nic nie odchodziło na zawsze. Człowiek trwał zawieszony w nim, może bezpieczniejszy, na pewno żyjący w mniejszym pośpiechu.
A potem wymyślono zegar - zegar, który odliczał poszczególne chwile, różnicował je, nadawał im indywidualność, odbierając tym samym życie, skazując na bycie przeszłością, na swoisty niebyt - zegar, który wskazywał na początek i koniec, mimo, że jego wskazówki wciąż poruszały się po kole. Ale koło rozbiło się kiedy kurant wybił dwunastą, pękło, stając się linią.
A teraz… teraz czas wracał w postaci, o której ludzie już zapomnieli. Sekundy plątały się, traciły wiarygodność, odmierzane tylko drżącym, niepewnym, ludzkim odliczaniem. Za sobą pociągały w otchłań minuty - skrywający się w leśnym gąszczu ludzie nie wiedzieli już - wciągnęły tam minut pięć, piętnaście, a może trzydzieści pięć… i tak naprawdę otoczenie kpiło z nich, ukazując jak niewielkie ma to znaczenie. Minuty mogły uciekać - lecz przyroda trwała niezmieniona, obojętna - zbyt niebosiężna, żeby zwracać uwagę na krótko trwające ludzkie okruszynki czasu.
Anthony czuł w sercu głuchy, atawistyczny lęk zwierzęcia, które straciło oparcie w tym, co pewne i trwa czujne, osaczone przez wroga.
Ale czasy triumfu przyrody nad człowiekiem należały już do przeszłości - i zmiana nastąpiła, w tempie szybszym niż to dyktowane przez naturę - bo to krótko trwające, przemijające ludzkie okruszynki czasu definiowały rzeczywistość.
To Jeremy pierwszy usłyszał kroki - niepewne, badawcze, rozrywające nocną ciszę nadspodziewanie dużym hałasem. Mocniej zacisnął dłoń na nadgarstku Anthony'ego… ale Anthony już wiedział, słyszał. Upewniał sam siebie, że pistolet który ściska w dłoni jest naładowany. Jak każdy wojownik miewał czasem sny - koszmary - o tym, że broń zawodzi go, gdy jest najbardziej potrzebna. Oczywisty objaw barku pewności w sercu.
Ludzie sięgają po przedmioty wtedy, gdy nie ufają sobie - dopiero wtedy ufają im.
Gdy chcą zdobyć więcej niż pozwala im na to ich ciało. Gdy więcej chcą ochronić. Gdy więcej zwyciężyć.
Tajemniczy ktoś zbliżył się do nich, dzieliły ich tylko zarośla i ściana dołu, w którym się skrywali. Anthony złapał się na odpędzaniu od siebie wizji dyszącego, tropiącego ich zwierzęcia i wycelował.
Wycelował w ciemność, bo tylko to widział i nagle poczuł się pewniej. W kosmosie panowała wieczna ciemność - rozświetlana dużymi pochodniami gwiazd i planet i małymi - statków. Zawsze jednak był to mrok… nauczony był walczyć w mroku i walczyć w mroku umiał najlepiej. Powoli i niemal bezszelestnie zsunął ze swoich kolan Jeremy'ego i gestem kazał mu leżeć - chłopak posłusznie przywarł do ziemi i - Anthony wiedział to - dla kogoś nadchodzącego od strony ścieżki był zupełnie niewidoczny. Kroki były teraz wyraźniejsze - człowiek, który był już tak blisko, że Hudson słyszał jak igliwie trzaska pod jego butami, najwyraźniej nie wiedział gdzie iść dalej. Jeżeli śledził ich - a na to wyglądało - to musieli mu nagle zniknąć, rozpłynąć się jak poranna mgła. Nie było ich na drodze, choć nią nadszedł nieznajomy - a dalej ścieżka rozwidlała się i - ginęła, jej kontur zacierały zbrązowiałe trawy i coraz gęstsza zasłona krzaków. Droga kończyła się tu i musieliby mieć skrzydła, żeby przedrzeć się dalej w las, nie zostawiając śladów. A jednak… każda droga dokądś prowadzi, po to są drogi. Anthony wiedział, że jedynie kwestią czasu jest, zanim nieznajomy ich znajdzie.
Dało się słyszeć przekleństwo - rzucone bardzo cicho, krzaki zaszeleściły.
Anthony położył palec na ustach, choć przecież Jeremy nie mógł dostrzec tego gestu i położył się na brzuchu, korzystając z hałasu jaki czynił obcy.
I wtedy… znienacka usłyszał inne kroki, niesłychanie lekkie i ciche. Prawdę mówiąc usłyszał je, kiedy zabrzmiały mu tuż nad uchem. I wyglądało na to, że mężczyzna za zasłoną krzaków nie usłyszał ich wcześniej - bo w jego okrzyku dużo było zaskoczenia. Dużo zaskoczenia i bólu. Anthony wyczuł lekki ruch z miejsca gdzie leżał Jeremy, ale chłopak nie wydał najmniejszego dźwięku. Krzyk umilkł zdławiony charkotem, który zaraz także ścichł. Krzaki zaszeleściły, gdy bezwładne ciało opadło w ich objęcia.
Parę chwil później do ich kryjówki wdarł się Dowson.
W pierwszym, gwałtownym skurczu serca, Hudson nie poznał go - i nieomal strzelił. Dowson był zgarbiony, wydawał się znacznie niższy.
-Wszystko w porządku? - zapytał go szeptem, gdy skurcz minął.
-Tak. - odparł Ćma i kucnął obok. Oddychał ciężko, chrapliwie.
-Jesteś ranny - zaniepokoił się Anthony.
-Nie. Tylko narkotyk przestaje działać. Musimy się pospieszyć. Co z chłopakiem?
-W porządku - odrzekł Jeremy niespodziewanie spokojnie. Wstał pierwszy, zachwiał się, ale zaraz odzyskał równowagę.
-To super - Dowson podniósł się na nogi - Zatem ruszajmy. To już niedaleko.
Wrócił na ścieżkę, zboczył z niej… i wszedł prosto w gąszcz, który wydawał się nieprzebyty, ale o dziwo - przebyć dał się łatwo.
To czym szli dalej nie przypominało ścieżki, raczej jej poszarpane fragmenty - tu kawałek, tam kawałek, rozsiane z logiką niemożliwą do zrozumienia. Czy przypadkowego odkrycia.
Anthony idący w środku popatrzył na Dowsona, a potem zwolnił kroku, pozwalając się dogonić Jeremy'emu.
-Pomóc ci?
Oczy chłopaka błysnęły w mroku zdumieniem.
-Nie.
-Jak się czujesz?
-Łeb mnie boli. Zimno mi. Poza tym świetnie.
Anthony parsknął.
Jeremy parsknął w odzewie.
-No, panowie, ale nie ociągać się. Chciałbym dotrzeć do domu przed świtem. - dobiegł ich głos Dowsona.
Bez słowa rozdzielili się i przyspieszyli kroku.
Chata wyłoniła się przed nimi niespodziewanie. Zdali sobie sprawę, że mogliby przejść parę metrów dalej i nawet by jej nie dostrzegli. Chroniły ją drzewa, nagły uskok ziemi - podobny do tego, w który stoczył się Jeremy, tylko znacznie głębszy i rozleglejszy - i gęste zarośla.
Z trzech piersi wyrwało się westchnienie ulgi.
-Nareszcie - wypowiedział na głos Dowson ich niewypowiedzianą myśl.
Karta zgrzytnęła w zamku, który cicho pisnął w przyzwoleniu i drzwi się otwarły. Jeremy uczynił krok naprzód, ale Ćma powstrzymał go.
-Poczekajcie. Mam tu parę pułapek. Rozbroję je najpierw.
Nie było go parę minut, a później zamigotało światło.
-Wejdźcie - usłyszeli ze środka. Skorzystali z zaproszenia.
Na wnętrze chaty składały się pomieszczenie do którego weszli, trzy maleńkie pokoje, jeszcze bardziej minimalna kuchnia i iście mikroskopijna łazienka. Nie było okien, drzwi były tak szczelne, że nie przepuszczały szparami najmniejszych plam światła.
Jeremy poczuł się jak w więzieniu.
Przelotnym spojrzeniem obrzucił kanapę, sztuczną skórę przed atrapą kominka (zresztą kto wie - Dowson był dziwakiem, może to nie była atrapa. Ani sztuczna skóra), stół i pocztówki powieszone na ścianie.
Wzdrygnął się.
-Włączyłem ogrzewanie. Za parę chwil powinno zrobić się cieplej. Rozgośćcie się.
Athony zerknął na Jeremy'ego, mrużąc oczy. Od dłuższego czasu przebywając w mroku, dopiero teraz mógł się przyjrzeć głowie chłopaka. Zaklął cicho.
Michels był kredowobiały, mężczyzna zdziwił się, jak w ogóle może stać prosto. Jasne włosy miał z tyłu głowy zlepione krwią.
-Chodź - wziął go pod ramię i ruszył w stronę łazienki, którą wskazał mu Dowson. Kafelki sięgały jedynie do połowy ścian, wyżej znajdowały się lustra, odbijające każdy najmniejszy ruch. Śledziły ich ich własne oczy - ale już nie do końca… własne, w każdym kolejnym odbiciu bardziej obce i niepokojące. W kącie stała kabina prysznicowa, która jako jedyna zdawała się oferować pewne schronienie przed wszędobylskim spojrzeniem luster. Anthony bez słowa odkręcił wodę w kranie.
-Poradzę sobie - chłopak zaprotestował i próbował się wyrwać.
-Jasne - sarknął Anthony i wsadził jego głowę pod kran.
-Ał - jęknął Michels, natychmiast pokorniejąc.
Mężczyzna mimowolnie uśmiechnął się. Ciepłą wodą zmył krew i uspokoił się nieco. Rana nie wyglądała groźnie - wyrastał koło niej co prawda spory guz, jednak czaszka była cała, co stwierdził z ulgą przy akompaniamencie cichych posykiwań Jeremy'ego.
-Lepiej ci teraz?... - zapytał chłopak jadowicie z ręcznikiem na głowie.
-Pewnie - mruknął mu w odpowiedzi i wyszedł z łazienki.
Dowson siedział na kanapie i gapił się w kominek. Słysząc kroki Hudsona spojrzał w jego stronę. Były żołnierz pomyślał niewesoło, że Ćma nie wygląda lepiej od chłopaka.
-Idę odpocząć - rzekł Dowson, jakby odgadując jego myśli.
-Co z tymi mężczyznami z lasu?
Ćma uśmiechnął się blado i przesunął palcem po szyi.
-Wszyscy? Ilu?
-Trzech.
-Jesteś pewien, że odłowiłeś wszystkich?
-Tak…
Jeremy wyszedł z łazienki i stanął w drzwiach patrząc na obu mężczyzn.
-Przyjadą następni - stwierdził Anthony po krótkim zastanowieniu - Na pewno byli w kontakcie z przełożonymi. Kiedy ten kontakt się urwał… przeszukają ten las piędź po piędzi… nawet tak dobrze ukryta chata nie sprawi im kłopotu.
-Niewielki… jednak sprawi… - uśmiechnął się Dowson - Mam platformy maskujące. Gdy tu podejdą, zobaczą tylko ścianę drzew. No chyba, że spróbują się na któreś wdrapać.
Brwi Anthony'ego podjechały wyżej w nieskrywanym zaskoczeniu.
-To droga rzecz…
Tamten tylko wzruszył ramionami.
Hudson przypatrywał mu się bez słowa. Cisza przedłużała się.
-Czyżbyś wciąż jeszcze nie zdawał sobie sprawy czym były Ćmy? - zapytał Dowson kpiąco.
-Martwi mnie właśnie to, że zdaję sobie sprawę.
-Jestem zmęczony - przerwał im Jeremy - Gdzie mógłbym się położyć?
Ich przewodnik wskazał mu głową pokój.
-W szafie powinny być jakieś ciuchy.
Chłopak kiwnął głową i skrzywił się.
-Zaczekaj - raz jeszcze zatrzymał go Ćma. Podszedł do plecaka leżącego przy kanapie i coś z niego wyciągnął - Masz.
-Co to? - Jeremy i Anthony zadali to pytanie niemal jednocześnie.
Dowson spojrzał na Anthony'ego i zachichotał.
-W porządku, to tylko środek przeciwbólowy. Pomoże ci zasnąć.
-Dzięki.
Zostali we dwóch w pokoju - Dowson wciąż głupawo uśmiechnięty.
-Chcesz osobny pokój, czy wolisz z nim, w jednym?... - zagadnął.
Anthony poczuł gwałtowny przypływ gniewu, a potem spokój. Sięgnął po plecak. Odwrócił się i skierował kroki do jednego z pozostałych pokoi.
-To mój - usłyszał za plecami - Chcesz spać ze mną?
Bez słowa zawrócił, skręcił w niewielki korytarzyk i wszedł do ostatniego pomieszczenia.
-W szafie… - zawołał za nim Ćma.
-Poradzę sobie.
Ćma uśmiechnął się blado, ale nie mógł tego widzieć.
Stał nieporuszony, wciąż ściskając w dłoni plecak. Tuż koło jego nóg znajdowało się niewielkie łóżko, kawałek dalej komódka. Zarysy mebli zacierał niemal absolutny mrok, rozpraszany jedynie przez słabą poświatę z głównego pomieszczenia. Anthony zamknął za sobą drzwi, odcinając i to źródło światła. Pozwolił sobie upuścić plecak.
Nie mając nagle sił na nic więcej, runął na łóżko, czując ulotny zapach wilgoci i stęchlizny. Po chwili podniósł się. Zrzucił z siebie kurtkę, rozpiął spodnie… na moment jakby zabrakło mu przekonania, by je z siebie ściągnąć. Schował twarz w dłoniach.
Brak okien był przerażający, ale paradoksalnie… dawał także poczucie całkowitego odosobnienia. Sam nic tu nie widział. Nikt tu nic nie mógł zobaczyć. Nikt nie widział jego.
I w tej ciemności poczuł, że coś kruszy się, spada. Jego maska.
Tu mógł być sobą.
Nikogo nie zastanowi wyraz jego twarzy.
Nawet jego samego.
Brak kontaktu ze światem zewnętrznym był niemal idealny. Zaledwie parę metrów dalej byli Dowson i Jeremy, ale równie dobrze mogli być na innej planecie. Sami byli zupełnie innym światem.
Jeremy…
Tak, to zupełnie inna opowieść. Zupełnie inna historia.
I Anthony wreszcie pozwolił sobie to stwierdzić.
Snując tę opowieść, zapadł w sen.
-Ichinawa..
-O, witam.
-Jestem zajęty. Będę się streszczał. Szukasz Michelsa i Hudsona na prośbę Robertsona.
-Tak, byłeś przy tym, kiedy…
-Przestań.
-Słucham? - doskonale panujący nad twarzą mężczyzna pozwolił sobie na lekki grymas zdumienia.
-Przestań. Oni - Michels i Hudson - chcą tylko zniknąć. Pozwólmy im na to.
Ichinawa rozluźnił się. Zamyślił. Nie zwykł reagować pochopnie.
-Skąd wiesz? - zapytał w końcu.
-Wiem.
-Co mam powiedzieć Robertsonowi?
-Nic.
Ichinawa zamyślił się ponownie. Puzzel, który układał z takim pietyzmem i wysiłkiem zmieniał nagle swój wygląd. Nie lubił tego, by ł wszakże wystarczająco elastyczny by się do pewnych zmian we wzorcu dostosować.
-Chcesz wyeliminować Robertsona?
-Ja? Nie, dlaczego? Robertson mnie nie interesuje. Muszę lecieć. Do zobaczenia.
-Do zobaczenia…
Ichinawa jeszcze przez chwilę wpatrywał się w ciemny wyświetlacz telefonu. "Jeżeli nie interesuje cię Robertson, to kto?" przeleciała przez jego głowę myśl. Zaraz też znikła.
Lek, który dał mu Dowson był nad wyraz skuteczny. Ból głowy ustał w mgnieniu oka i Jeremy mógł zasnąć. Tylko, że sen wcale nie chciał nadejść. A tak był upragniony…
Michels czul się tak zmęczony, że przewrócenie się z boku na bok wydawało mu się nadludzkim wysiłkiem. A jednak… sen nie przychodził. Myśli obijały mu się po głowie, dziwnie pijane i chaotyczne.
Był to stan nawet przyjemny.
Nie śledził żadnej konkretnej refleksji, pozwalał się im prowadzić, tak obojętny jak przez cały dzisiejszy dzień. I niespodziewanie - kiedy umysł śnił, oczarowany, oszukany chemiczną substancją, ocknęło się ciało.
To samo ciało, które zdradziło i zostało zdradzone - to samo ciało, któremu podświadomie zakazał odczuwać. Nic więcej. Nigdy więcej. Z nikim więcej.
Tylko w taką noc, jak ta, pieszczotą staje się sam dotyk kołdry na rozpalonej skórze. Tylko w taką noc, jak ta, realne staje się wszystko to, co wyśnione - a przynajmniej reakcje są takie… prawdziwe. Bez wstydu. Wstyd przyjdzie później. Bez zahamowań.
Zahamowania dobre są w porze dnia.
Bez ocen.
Choć sam dla siebie jesteś zawsze najsurowszym krytykiem.
Był więc sen.
Był dotyk kołdry na rozpalonej skórze.
Było ciało, zdradzona i zdradziecka fizyczność.
I w końcu… gdzieś na dnie zanurzonego w obłędzie umysłu był…
… Anthony.
-Jak się czujesz?
Jeremy odruchowo sięgnął ku głowie i skrzywił się.
-Jakbym miał solidnego kaca.
-To skutek uboczny sodka przeciwbólowego... - Dowson, kompletnie ubrany i rześki siedział przy komputerze i uśmiechał się - za godzinę ci przejdzie.
Chłopak skinął głową.
Zaintrygowany podszedł bliżej. Anthony i Dowson wpatrywali się w trójwymiarowy model karty identyfikacyjnej.
-... które figuruje w bazie danych. Kod jest niepowtarzalny i nie do podrobienia. W żadnym miejscu na świecie nie da się wyprodukować duplikatu karty identyfikacyjnej. Odczyt zawsze będzie inny. Kiedy odczyt będzie inny, uruchomi alarm i w ciągu kilkunastu minut będziesz miał na głowie odpowiednie, bardzo zaciekawione służby. Nie sądzę, byście kiedykolwiek zastanawiali się, w jak wielkim stopniu wasze dowody osobiste umożliwiają nad wami kontrolę. Nie wyjedziecie nigdzie bez wiedzy państwa. za każdym razem, gdy korzystacie ze środków masowej komunikacji, jest to odnotowywane.
-I powiedz mi jeszcze, że w pewnym tajemniczym budynku, w niewielkich pokoikach siedzą panowie w ciemnych garniturach, którzy krok po kroku śledzą nasze poczynania - mruknął Hudson - To spiskowa teoria.
-Nic takiego ci nie powiem. Nie ma pokoików i panów w ciemnych garniturach...
Jeremy uśmiechnął się półgębkiem.
-... są za to programy, zaprojektowane tak, by informować o... hm, anomaliach w zachowaniu, o posunięciach już obserwowanych podmiotów.
Na chwilę zapanowało milczenie.
-Skoro dowodu nie da się podrobić, co zamierzasz?
-Nie zamierzam dawać wam nowych dowodów. Zamierzam dać wam nową tożsamość.
-Jak?
Dowson pozwolił sobie na pełen wyższości uśmiech.
-Skorzystamy z tych już istniejących. Z wielu z nich...
Anthony wpatrywał się w niego z napięciem.
-W mówiąc wprost - kodu nie da się podrobić, ale da się podpiąć już istniejący kod z innymi danymi osobowymi. Nie dostaniecie nowych dowodów, dostacie nowe nazwiska na nich.
Jeremy zmarszczył brwi...
-A czy możliwe jest... skorzystanie z danych, kto właśnie umarł?
-Bystry dzieciak... - Ćma uśmiechnął się - Jak każdy biurokratyczny system, system rządowy ma także pewne słabostki - jedną z nich jest aplikacja, która gromadzi dane o zgonach. Nie jest ona do końca... kompatybilna z resztą systemu. Powiem tylko, że zanim dane o zgonie wpłyną do bazy i spowodują dezaktywację profilu obywatela mija trochę czasu. Nie jest to czas, który rodziłby istotne problemy dla przeciętnego człowieka - da się go zmierzyć w minutach.... jednak jeśli czeka się na taką lukę i wie się, jak ją wykorzystać można spróbować podpiąć kod z karty identyfikacyjnej pod dane człowieka, który zmarł. To jest dla nas jakaś szansa.
Anthony patrzył na Lauriego uważnie. Jego uwadze nie umknął triumfujący uśmiech Ćmy.
-Dlaczego...? - zapytał nagle - Dlaczego ta aplikacja nie jest do końca kompatybilna?
Uśmiech Lauriego poszerzył się.
-Zgadnij.
Anthony westchnął przeciągle.
-Co teraz robimy?
Dowson wystukał skomplikowany kod na klawiaturze laptopa.
-Czekamy.
-Na co?
-Na śmierć. Zaprojektowałem ten program tak, by poinformował nas o zgonach białych mężczyzn w wieku 20-25 lat, zanim dane te dotrą do baz rządowych. Gdy tylko znajdziemy kogoś o pasujących do was profilach, zmodyfikujemy je lekko, opierając się oczywiście o już istniejące dane, podepniemy ich kody do was i... będziecie wolni.
Ćma wstał, przeciągnął się i skierował w stronę kuchni.
-To nie powinno zająć dużo czasu - rzucił lekko na odchodnym - Ludzie ciągle umierają.
Dowson co rano smażył im jajecznicę. Zawsze do wtóru muzyki operowej, puszczanej na cały regulator.
Z Dowsonem dyskutowało się tak łatwo jak z rozpędzonym bykiem. I z podobnym zwykle efektem.
Przywykli.
Do przypalonych jajek.
Do opery, łzawych arii, które w niezrozumiałym języku opowiadały o czyichś wzlotach - zawsze niebotycznie wysokich i upadkach - nieodmiennie tragicznych.
Poza tym w ciągu dnia Dowson pracował - z wszechobecnej sieci najróżniejszych ludzkich danych wyszarpywał informacje po kawałku, tworząc ich nowe tożsamości, niczym skomplikowanego puzzla. Wykopywał powolutku nisze dla dwóch nowych osobowości - z których żadna nie mogła być tak naprawdę nowa, z których każda miała idealnie wpasowywać się w zastany układ. Jak malarz - odtwarzał rzeczywistość, tworząc ją tak naprawdę od nowa. Trochę blasku i cienia. Prawię w ogóle żywych barw, które, gdy są zbyt jaskrawe, zanadto przyciągają wzrok. Biel i czerń, ale głównie jednak szarość. Czekali jeszcze tylko na jedno... na nazwiska.
W ciągu dnia Dowson kradł - tworząc ich konta. Nigdy duże sumy - przeciwnie - często sumy tak małe, że kradzież wyglądała na podwójnie policzone koszty obsługi kont - państwowych i prywatnych, kont wielkich potentatów, korporacji i zwykłych ludzi, ciężką pracą zarabiających na, jakże przysłowiowy, jakże dosłowny, codzienny chleb.
Dni mijały. Ich tożsamości nabierały wyrazu.
Stan ich kont rósł.
Na operacje dokonywane z chirurgiczną precyzją i delikatnością nikt nie zwracał uwagi.
Południe powoli przeradzało się w wieczór. Rozległe przestrzenie pod sceną od wielu już godzin wypełniały się potężniejącym tłumem, który poruszał się i wzdychał niczym fale ciemnego oceanu.
Scena była jasna i pusta jak plaża.
Dowson ćpał dużo, Jeremy mógłby przysiąc, że coraz więcej… ale nie znał się na narkotykach ani na uzależnieniu. Poza tym…. Nie zależało mu.
Nie mógł już patrzeć na jajka.
Jednak wolał słuchać arii zagranicznych oper niż kłótni Dowsona z Anthonym.
Coś zostało w sercu Hudsona z humanistycznych ideałów, za które walczył - albo instynkt przetrwania nie był jednak wszystkim, czym kierował się w życiu.
Dowson tkwił naćpany na swym stanowisku komputerowego geniusza, malarza, stworzyciela bytów, a Anthony wyrzucał mu, że dłonie ma unurzane w farbie.
W gównie.
I że nie weźmie tych pieniędzy.
Że on ręce umywa.
Każda wyśpiewana sopranem strofa mniej bolała, ciszej rezonowała w duszy, niż zawzięty szept Anthony'ego.
Jeremy czasem tylko czuł, jakby w myślach natrafiał na niewidzialną ścianę. Kiedy myślał o sobie - innym. Kiedy myślał o nazwisku, które będzie musiał raz na zawsze odrzucić. Swoim zbrukanym nazwisku, nazwisku które oznaczało mordercę i ściganego.
Nazwisku, które mówiło kim był - nie ludziom, lecz jemu samemu. Przed oczyma stawał mu każdy podpis, który złożył w całym swoim życiu, bezmyślnie stawiane parafki - naoczne i namacalne symbole ciągłości jego istnienia.
Jego więzi z jego rodziną. Jego więzi z przeszłością i przyszłością.
Jego zakotwiczenia w rzeczywistości.
Jedynego zakotwiczenia jakie mu zostało.
I teraz, kiedy myślał, że ma to odrzucić, raz na zawsze, bezpowrotnie…
Tylko ściana.
Nieustępliwa, choć niewidzialna.
Chciał ją zbić, zburzyć, choć jednocześnie obawiał się tego, co kryło się za nią.
Bo mogło to być coś więcej niż nowa tożsamość.
Lub mogła być to tylko ona…
Ocean zaszumiał i cofnął się, a potem potężniejącą falą uderzył o scenę.
Jeff nigdy nie przypuszczał, nie wyobrażał sobie, że odczuwa się to właśnie tak. Niesamowita, nie do opowiedzenia energia tłumu - tłumu, który kłębił się i tłoczył... tuż przed nim.
W napięciu niemal namacalnym oczekując na jego pierwsze słowo.
-Witajcie - szepnął do mikrofonu, a szept ten dotarł nawet w najdalsze krańce stadionu.
Odpowiedział mu ryk. Wycie.
Burza głosów i emocji, które zawibrowały mu w żyłach, dając mu więcej sił niż leki, którymi nafaszerowali go lekarze.
Jeff roześmiał się, swobodny i szczęśliwy, czerpiąc od swoich fanów to wszystko co oddawali mu nieświadomie, choć z miłością.
-Wygląda lepiej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich dwóch tygodni… - szepnęła Sarah wprost do ucha Matta.
Ten skinął głową i rozjaśnionym spojrzeniem obrzucił człowieka, którego kochał. A który w tej chwili nie należał do niego.
Ani do siebie.
Który całkowicie dał się zawładnąć publiczności.
I sam całkowicie nią zawładnął.
-Tak się bałam, że ten koncert to zły pomysł, że nie da rady… - kontynuowała Sarah zafascynowana - ale on…
Matt tylko uśmiechnął się. I nawet jeśli był w tym uśmiechu smutek, to starannie ukrył go przed przyjaciółką Jaffa.
Jefferson Coleman osiągnął na tej scenie pełnię swego życia…
To napełniało Matta szczęściem.
Jeff lśnił, jak nigdy wcześniej…
I nigdy później.
Lśnił teraz po to, by móc zgasnąć w spokoju.
Dowson siedział na kanapie i pustym wzrokiem wpatrywał się w monitor laptopa. Hudson oglądał telewizję.
Jeremy nie miał pojęcia o czym mógł myśleć były żołnierz, ale myśli te na pewno nie były wesołe - świadczyły o tym usta zaciśnięte w wąską kreskę i ponure oczy.
Obaj czekali, każdy na swój sposób.
Czujniki rozmieszczone wszędzie wokół domku nie zdradzały najmniejszych śladów czyjejkolwiek inwazji. Było cicho i spokojnie. Przynajmniej z pozoru.
Jeremy także czekał.
Gdzieś w kraju przypadkowe kule szukały swego celu, niezautomatyzowane samochody nagle wyrywały się spod kontroli niepewnych rąk, drżące dłonie kreśliły ostatnie słowa listów samobójców.
Michels wolał nie myśleć o tym, że w napięciu i z utęsknieniem czeka na czyjąś śmierć.
Dźwięk muzyki dobiegający z ekranu niewielkiego telewizora był tak inny od tego, co słyszał w ciągu ostatnich dni, że początkowo nie mógł skojarzyć, czemu wydaje mu się ona tak znajoma.
Telewizję oglądał Anthony - a właściwie udawał, że ogląda, bo Jeremy wątpił, by zmęczone, puste oczy Hudsona widziały którykolwiek z obrazów, który migotał na ścianie.
-Wyłącz to - polecił sucho Dowson. Był na głodzie i był zły. Narkotyk mu się kończył, a dopóki tkwili w tym domku, nie miał skąd zdobyć zaopatrzenia -Nie mogę się skupić przy tym jazgocie.
Anthony, zaskakując wszystkich, posłusznie sięgnął po pilota.
Ale wtedy Jeremy skojarzył skąd zna tę muzykę.
Był o ułamek sekundy szybszy.
-Nie. - powiedział krótko i sam przestraszył się tego, co zabrzmiało w jego głosie.
-Co ty sobie… - zaczął Dowson, ale chłopak wszedł mu słowo.
-Pierdol. Się.
Jedna z brwi Anthony'ego podjechała wyżej, ale Jeremy miał to gdzieś. Zdumiało go to, jak bardzo miał to gdzieś.
Stał pod ścianą, za którą kryła się jedna wielka niewiadoma i ciemność. I widział gwiazdę, która tę ciemność rozproszyła.
Widział ją na ekranie telewizora.
Energia płynąca od tłumu nie słabła ani na chwilę.
Ale słabł on.
-Proszę państwa… - powiedział, i tłum zamilkł w jednej chwili skupiony. - To jest nasza ostatnia piosenka.
Odwrócił się w stronę swojego zespołu i położył palec na ustach.
Wyciszyli instrumenty, zdając sobie sprawę, jak bardzo chce zostać z tą pieśnią sam na sam. Po raz ostatni.
To była recytacja raczej, niż śpiew.
A jednak była w niej muzyka.
Mój krzyk odbijają tylko puste ściany
Cóż z tego, że to ten pierwszy
Zaklęty w okowy milczenia
Nigdy nie usłuchany
Jeśli nie krzyczysz, że jesteś
To pewnie cię nie ma…
"Mamo. Tato. Jest mi przykro. Naprawdę. Może teraz będzie wam łatwiej mnie pokochać"
Mam postać człowieka, jednak duszę ptaka
Który uwięziony jest w klatce bezgłosu
I w samotności, zraniony śmiertelnie
Dobywam z piersi dziewiczy ton głosu
To jest szept śmierci, to jest jej piętno
Wyzwalać w milczącym wszystkie ciche nuty
Mój śpiew jest jak jęk
Zatem śpiewam jęcząc
Z żalu za każdą chwilą tego dźwięku.
Uniósł głowę, by spojrzeć w niebo rozświetlone tysiącem gwiazd. A gwiazdy podzieliły się, roziskrzyły i zaczęły spływać ku niemu.
Ta chwila zdarza się raz na miliony
Gdy zachwyt przeplata się z okruchami gniewu
Gdy świat zasłuchany tkwi w pieśni uroku
Taka jest siła łabędziego śpiewu
Świat trwał zasłuchany, nie wiedząc, nie dowierzając… a jednak - milcząc w obliczu niepojętego misterium.
Życia i śmierci.
Mój krzyk…
Szept raczej
…wydziera za mnie ostatnie tchnienie życia
i gaśnie zaraz w pustce bez odzewu
żeby brzmieć tak pięknie
ale brzmieć w ukryciu
oto jest przekleństwo
łabędziego śpiewu…
"Śnieg? Czy to naprawdę śnieg?…" pomyślał Jeff i zapatrzony w miliardy wirujących wokół niego gwiazd upadł na scenę.
Jego śpiew musiał wzbudzić w sercu jakiegoś boga współczucie, bo nie poczuł bólu. Nie usłyszał nawet rozdzierającego serce krzyku Matta, który przypadł do niego w jeden zaledwie oddech od jego upadku.
W ostatni jego oddech.
A gwiazdy spadały z nieba. Nawet gdy nie mógł już ich zobaczyć.
Żegnaj. Jeff.
-Nie… - chciał krzyknąć, lecz nie mógł. Ekran migotał wzburzeniem tłumów, cichy głos wokalisty Silent Memory, jego gasnący głos, zagłuszyło wycie tłumów, które nie wiedziały jeszcze co się stało, lecz świetnie wyczuwały, że stało się coś złego.
Coś bardzo, bardzo złego.
Jeremy'ego nie obchodził szał publiczności, podniecone głosy dziennikarzy, wietrzących sensację.
Jesteśmy w tej chwili na stadionie, skąd transmitowany na żywo był koncert popularnej grupy Silent Memory… Nikt nie spodziewał się tak tragicznego finału. Lider zespołu Coleman Jefferson zmarł niespodziewanie na scenie…
Jeremy czuł tylko, że cała jego obojętność miała jedynie uczynić ten moment bardziej dotkliwym, ze to był jedynie miraż.
"Coleman Jefferson?…
Przecież on nazywał się… Jefferson Coleman…
Jefferson…
Jeff".
Niewidzialna ściana pękła.
A za nią była ciemność.
Ciemność bez żadnych gwiazd.
-Nie!!! Nie!!! Nieeeee!!!…..
Dowson pierwszy ruszył ku niemu. Szarpnął chłopaka za ramię.
-Co ci do cholery….?!
Błąd. Błąd.
Jeremy szarpnął się do tyłu, jak najdalej od znienawidzonego dotyku, niemal przewracając kanapę. Przywarł do ściany, oszalałym wzrokiem patrząc na Dowsona
-Nie… - wychrypiał.
-Jeremy, nie wydurniaj się, to tylko… - zaczął znów Ćma.
-Oh, zamknij się - sarknął Anthony. Postąpił krok ku Jeremy'emu - Jeremy, posłuchaj, wiem…
Kolejny błąd.
-Oh, wiesz? - wycedził Jeremy, obłędnie spokojny - A co takiego wiesz?
-Jeremy…
-Nie. Tobie się tylko wydaje, że wiesz. Biedny, skrzywdzony żołnierzyk z pretensjami do całego świata. Odrzucający wszystko, co dobre, włączając w to miłość, bo przecież nic co dobre, nie ma prawa istnieć na świecie, który skrzywdził ciebie tak dotkliwie. A ja… - głos załamał mu się nagle - a ja kochałem… ciebie… jego - machnął ręką w stronę ekranu - Uważasz, że dzięki nienawiści wiesz więcej, lepiej? Że gniew naprawdę bardziej uczy życia?
Opuścił dłonie wzdłuż ciała.
-Zastanów się jeszcze…
Cicho zamknęły się za nim drzwi.
Coś dygotało w środku Anthony'ego.
-Je… - zaczął gasnącym głosem, jednak Dowson przerwał mu.
-Daj mu spokój - rzucił kpiąco - niech się dzieciak wypłacze.
Hudson spojrzał na Ćmę krzywo, ale po raz pierwszy po prostu nie chciało mu się wchodzić w dyskusję.
-Znał go chociaż? - zaciekawił się nagle Dowson - Czy to po prostu żałoba fana?
To, co drżało w środku serca żołnierza wcale nie chciało przestać.
-Nie mam pojęcia.
-Dobra, to skoro emocje trochę opadły… wasze profile są prawie gotowe. Ty jesteś kompletny. Jeszcze tylko chłopak.
-Co oznacza?
-W dłuższej perspektywie… że będę mógł się was w końcu pozbyć. I odnaleźć spokój ducha.
Anthony prychnął. Ćma zignorował go całkowicie.
Na ekranie telewizora co i rusz błyskały podekscytowane twarze. W tle jaśniała rozmigotana scena… na niej ciało obcego Anthony'emu człowieka i kogoś, kto tak bardzo za tym człowiekiem rozpaczał, że nie dawał się od niego odciągnąć.
To dziwne drżenie, trzepot…. Jakby skrzydeł motyla… czy też ćmy… przesunął się trochę wyżej, sięgając gardła i ściskając je.
Anthony wyłączył telewizor, żałując tego, jak bardzo prosty był ten ruch.
-A w krótszej perspektywie? - zagadnął obojętnie
-Wasze wielkie przedstawienie właśnie się rozpoczyna - Dowson sięgnął po papierosa, rozsiadł się w fotelu i uśmiechnął - Pora na zmianę kostiumów.
Hudson patrzył na niego, wiedząc, że pauza w monologu Ćmy ma na celu uzyskanie odpowiednio dramatycznego efektu. Facet lubował się w końcu w operach.
Cisza przedłużała się. W końcu uśmiech Dowsona zgasł. Wygrzebał z szafki niewielki neseser.
-Szkła kontaktowe, farba do włosów, wkładki zmieniające rysy twarzy - to ostatnie oczywiście tymczasowe, ale na początku nie pozwoli nikomu dopatrzeć się w waszych rysach rysów pewnych bardzo poszukiwanych przestępców. Z twoimi włosami nie da się co prawda wiele zrobić - co najwyżej ufarbować… ale księcia można by ostrzyc. I to - położył neseser na stole i przesunął go w stronę - jest już twoje zadanie.
Anthony niepewnie wyciągnął dłoń w stronę walizeczki.
-To do boju żołnierzu! - rzucił jeszcze Dowson i odwrócił się w stronę komputera.
Wszedł do pokoju Jeremy'ego bez pukania. Bez zapalania światła przeszedł przez pokój, prosto do łazienki. Rozłożył neseser, wypakował jego zawartość. I nagle zwątpił w to, że potrafi to zrobić. Wsparł się dłońmi o zimną umywalkę. Wolno upłynęła minuta. Z pokoju, który miał za plecami i który był tylko ciemnym trójkątem za uchylonymi drzwiami, nie dobiegał żaden dźwięk.
Westchnął ciężko i opuścił sterylne bezpieczeństwo łazienki.
Przez chwilę przyzwyczajał wzrok do mroku. Niemal na oślep podszedł do łóżka.
Chłopak siedział na samym jego obrzeżu, z dłońmi spuszczonymi, pochylony i milczący.
Anthony'emu nie wydawało się, by płakał.
-Czuję się… jakby gwiazda zgasła. I noc jest bardzo, bardzo ciemna.
Gdyby przeczytał to w książce, być może zarzuciłby autorowi zbytni patos… ale było coś w głosie Jeremy'ego, co nie pozwoliło na taką ocenę.
Prawdziwość.
Niedostępna żadnej płytkiej krytyce prawdziwość uczuć.
-Czego chcesz? - zapytał nagle Jeremy trzeźwo.
-Musimy zmienić twój wygląd.
Chłopak drgnął zaskoczony, ale opanował się szybko.
-Założyć soczewki.
Wiedział, że pomimo nieprzeniknionej ciemności spojrzała na niego para oczu i dostrzegła więcej, niżby chciał. Wiedział, że te oczy były zielone.
-Ściąć włosy.
Jeremy westchnął i wstał.
Minął drzwi od łazienki, wszedł w jasność za nimi i tak, jak wcześniej Anthony oparł się o umywalkę.
-Zaczynajmy - rzucił w przestrzeń za plecami. Anthony wynurzył się z mroku, unikając patrzenia w lustro. Ale lustra były przecież wszędzie. Z neseserka wyjął nożyczki i golarkę.
Przez dłuższą chwilę szczęk nożyc był jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu. Potem Hudson sięgnął po golarkę.
-Zostaw - rzucił mu Jeremy zduszonym głosem - Myślę, że tyle wystarczy.
Anthony krytycznym spojrzeniem obrzucił bezład sterczących we wszystkie strony kosmyków.
-Jest krzywo.
-Jest dobrze. Co tam jeszcze masz?
Mężczyzna przerzucił wzrokiem zawartość neseserka, wyjął farbę z utrwalaczem w spray'u.
-Zamknij oczy - polecił. Jeremy posłusznie zacisnął powieki. W powietrzu rozprzestrzenił się ostry zapach chemicznego specyfiku. Na efekt nie trzeba było długo czekać… blond włosy Jeremy'ego nabrały srebrzystego połysku.
Anthony parsknął śmiechem.
-Myślę, że ta miała być dla mnie… - spoważniał, bo z lustra spojrzały na niego zmęczone zielone źrenice, spod srebrzysto-siwej nierówno obciętej grzywki. Po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy.
-Doprawdy?…
Odruchowo strzepnął kosmyki włosów z kołnierzyka chłopaka. Mniej odruchowo musnął palcami jego szyję.
I przestrzeń łazienki raptownie zmniejszyła się, nagle zabrakło w niej powietrza.
Anthony już nie mógł cofnąć ręki.
I nie chciał.
Była noc.
Pora snów - niemal rzeczywistych i rzeczywistości - niemal jak sen.
Bez wstydu.
Zahamowań.
I ocen.
I jedyne o czym Anthony nie wiedział, czego nawet nie przypuszczał to to… że tej nocy nie było z nim już Jeremy'ego. Że niewidzialna ściana runęła. Za nią była ciemność.
Bez gwiazd.
Matt siedział w pokoju ich prób z powyciąganym swetrem Jaffa w objęciach. Wyglądał tak żałośnie, że Sarah ścisnęło się serce.
Jednak Matt nie płakał. Uśmiechnął się nawet na jej widok.
-Jak się trzymasz? - zapytała cicho.
-Ok.
-Rodzice Jeffa chcą się z tobą spotkać…
Matt nie okazał zdziwienia, jego pytanie było zadane tonem niemal idealnie obojętnym.
-Po co?
-Nie wiem… może chcą wiedzieć, czemu zmienił nazwisko… może… po prostu chcą cię poznać… ale jeżeli ty nie chcesz to powiem im, żeby… spadali na księżyc.
Matt uśmiechnął się blado i wstał.
-Nie, nie przeszkadza mi to. Naprawdę.
Delikatnie odłożył sweter na fotel i skierował się w stronę drzwi.
-Noc wydaje się taka ciemna i pusta - chlipnęła Sarah do jego pleców.
-Przeciwnie… - odpowiedział - Jest jaśniejsza niż zwykle. Na niebie świeci jeszcze jedna z gwiazd…
Dowson miał sen lekki i czujny jak żołnierz na służbie. A jednak ocknął się już z dłonią przyciśniętą do ust. W mroku nocy zalśniły ciemne, obce oczy.
-Ciiii… przynoszę ci spokój, jeśli tylko będziesz grzeczny.
Anthony budził się powoli, powracał do pustki swego łóżka. Nie rozumiał tylko, czemu pustka ta tak bardzo go niepokoi. A potem przyszło olśnienie.
Wraz ze światłem dnia przyszedł także wstyd i osąd.
Spóźnione, jak zwykle.
Hudson poderwał się z łóżka i wybiegł z pokoju.
Instynktowne przeczucie, przeczucie które bardzo mu się nie podobało zwielokrotniło się jeszcze, gdy dostrzegł naćpanego Dowsona rozwalonego na kanapie… i ani śladu Jeremy'ego.
Zwycięstwo upaja jak wino, ale potrzebuje odpowiedniej oprawy. Zwycięstwo sprawia, że czujemy się bezpieczniejsi niż kiedykolwiek wcześniej. A poczucie bezpieczeństwa sprawia, że czasem, bardzo rzadko, lecz jednak… czasem stajemy się troszeczkę mniej ostrożni.
Robertson przeznaczył na przyjęcie wielką salę na ostatnim piętrze wieżowca, będącego siedzibą jego rodzinnej firmy. To, że sale te sąsiadowały z jego biurem w tej akurat sytuacji stało się atutem. Było paru ludzi, z którymi chciał porozmawiać na osobności podczas przyjęcia, a jego gabinet nadawał się do tego idealnie.
Na przyjęciu miało znaleźć się około 200 osób. Głownie przedstawiciele wyższych sfer, wielkiej polityki, członkowie zarządu korporacji, śmietanka towarzyska… ale także ludzie mediów, gwiazdy, no i oczywiście tłum osób towarzyszących. Wydano parędziesiąt zaproszeń, które nie były imienne. Wyprodukowano je, korzystając z jednego wzorca. A wszystko, co jest choć odrobinę masowe… jest łatwiejsze do podrobienia.
Pociąg wjechał na stację niemal bezszmerowo, tylko fala chłodnego powietrza uderzyła go w twarz. Był jedynym pasażerem… pociąg zatrzymał się na chwilę, wpuszczając go do swego luksusowego wnętrza i zaraz ruszył - prawie nie wyczuł tego ruchu - w dalszą drogę.
Nie dziwił się pustkom na peronie - to nie było miejsce odwiedzane przez masy, nie było tam nawet dworca.
Szybko znalazł miejsce w pustym przedziale. Usiadł przy oknie i zapatrzył na krajobraz za szybą. Czuł pod pachą ciężar broni. Jeżeli obawiał się czegokolwiek, to tylko wykrycia jej. Ale pistolet był wykonany z najnowocześniejszych materiałów, podobno niewidoczny dla wykrywaczy. Podobno.
Przymknął oczy. Pomyślał, że przy odrobinie szczęścia zdoła zdrzemnąć się, zanim dojedzie do miejsca przeznaczenia.
Po chwili jednak z odrętwienia, w jakie zaczął popadać, wyrwały go kroki konduktora. Sięgnął po portfel i wyjął z niego kartę identyfikacyjną.
-Dzień dobry, panu - przywitał go konduktor, siwawy mężczyzna o sympatycznej twarzy - Poproszę o bilet.
Podał mu kartę.
-Proszę obciążyć kosztami podróży moje konto.
Konduktor sięgnął po jego kartę i wsunął go do czytnika. Przez kilka ciężkich sekund czekali obaj na akceptację.
Czytnik pisnął cicho.
Odetchnął z prawie niedostrzegalną ulgą.
-Wszystko w porządku, panie Coleman. Życzę miłej podróży.
Konduktor zawahał się jednak tuż przy drzwiach.
-Przepraszam, że o to pytam… - był trochę zakłopotany - Czy ten piosenkarz, który zmarł wczoraj… nie nazywał się przypadkiem Jefferson Coleman?
-Nie - odparł obojętnie - On nazywał się Coleman Jefferson.
-No tak, rzeczywiście - zaśmiał się pracownik kolei - Ale przyzna pan, że zbieg okoliczności jest… niezwykły.
-Tak, rzeczywiście… niezwykły.
-Nie przeszkadzam już dłużej. Do widzenia.
-Do widzenia.
Kilka godzin później patrzył na kłębiący się w hallu tłum. Czyżby zatem naprawdę miało się to tak skończyć? W tym miejscu? O tym czasie? Kobiety w pięknych wieczorowych sukniach, mężczyźni w smokingach. Błyski fleszy, które sprawiały, że miał ochotę wcisnąć głowę w ramiona i umknąć.
Jednak broń pod pachą, prawie niewyczuwalny ciężar, przypominała mu, że nie przyszedł tu po to, by teraz uciekać. I że rzeczywiście wszystko kończy się tu. I teraz.
Zaniepokoił go przez chwilę brak odpowiedniego stroju, ale rozluźnił się - miał w końcu wejściówkę (zdumiewające jak szybko i jak łatwo załatwić niektóre rzeczy, jeżeli tylko dysponuje się odpowiednimi… argumentami), najwyżej pomyślą, że jest jakimś zwariowanym artystą. Dostrzegł ironię, gdy pomyślał o tym w kontekście swego nazwiska.
Pewnym krokiem przekroczył ulicę i wmieszał się w tłum.
-Kochani goście, pragnąłbym wznieść toast - Robertson wzniósł w powietrze kieliszek tak kruchy i delikatny, że zdawało się, że mimowolne silniejsze zaciśnięcie palców roztrzaska go w pył. - za was wszystkich zebranych tu. Przeszliśmy wszyscy ostatnio ciężkie chwile. Chwile gorzkiej prawdy, która wiele w nas zmieniła. Jednak chciałbym wierzyć….
Przed oczyma mignęła mu sylwetka jakiegoś chłopaka. Przez sekundę pomyślał, że zwrócił na niego uwagę tylko ze względu na jego nieodpowiedni strój. Ale po chwili wiedział już, że było w tym coś więcej. Zająknął się.
-… chciałbym wierzyć, że prawda rzeczywiście ma moc wyzwalającą i że wolni w tej prawdzie…
Chłopak odwrócił się spojrzał wprost na niego. Spojrzał tak, że politykowi zakręciło się w głowie, a kruche szkło było przez moment rzeczywiście niebezpiecznie blisko zmiażdżenia. Nieznajomy utrzymał jego wzrok, a potem nieznośnie powoli odwrócił się i skierował swe kroki ku wyjściu… a raczej ku drzwiom do jego gabinetu.
Robertson zdał sobie sprawę, że zgromadzeni czekają na jego dalsze słowa, a cisza staje się niezręczna. Był politykiem nie od wczoraj, opanował się błyskawicznie
-… że wolni w tej prawdzie razem udamy się ku lepszej przyszłości. Za nas! Za przyszłość!
-Za nas! Za przyszłość! - powtórzyli goście zgodnym chórem.
"Głupie owce" parsknął w duchu Robertson 'Zawsze uwierzą wilkowi, jeśli tylko przywdzieje owczą skórę".
Zawsze chętni do wznoszenia do toastu za siebie samych.
Ledwie umoczywszy usta w szampanie, odstawił kieliszek na tacę kelnerki i coraz bardziej niecierpliwie mijając zaczepiających go ludzi, skierował się ku swemu gabinetowi.
Jasne drzwi odgrodziły go od zgiełku w sali.
Pomieszczenie wydawało się puste, ale Robertson wystarczająco często sam siadywał w tym wysokim fotelu i odwracał się twarzą do okna, a tyłem do drzwi, by wiedzieć gdzie szukać swego niespodziewanego gościa.
-Kim jesteś?
Skórzane obicie fotela skrzypnęło lekko, gdy chłopak odwrócił go.
Robertson wpatrywał się w tę twarz i prześladowało go uczucie, że skądś ją zna. Uczucie to rodziło coraz większy niepokój. A niepokój rodził coraz większy lęk, ale przenigdy by się do tego nie przyznał.
-Nie sądzę, by cokolwiek powiedziało ci moje nazwisko… - mruknął chłopak i uśmiechnął się - Ładne zdjęcie… - wskazał na ramkę stojącą na biurku.
Olśnienie odebrało Robertsonowi oddech i sprawiło, że zmiękły mu kolana.
Zaschło mu w gardle, musiał oprzeć się o ścianę…
-Ja… - wyjąkał.
-Ja… - przedrzeźnił go chłopak - nie przypuszczałem, że martwi ludzie potrafią się jeszcze czemukolwiek dziwić.
Robertson zdołał oderwać wreszcie wzrok od zwodniczo łagodnych oczu chłopaka, po to tylko żeby spojrzeć w zwodniczo niegroźną lufę pistoletu.
Nitta nienawidził imprez takich jak ta, w której teraz był zmuszony uczestniczyć - z masą ludzi, z których każdy stanowił zagrożenie. Nitta czuł się dobrze w tłumie, tylko wtedy gdy tłum był nic nie wart, a on go kontrolował.
Nitta nienawidził stroju takiego jak ten, który miał na sobie tego wieczoru - krępował ruchy i trudno było ukryć pod nim broń. A Robertson nie życzył sobie, by Nitta nosił broń z ostentacją jakiegoś goryla. Tak się dokładnie wyraził.
Nitta prychnął i przeczesał wzrokiem tłum, szukając sylwetki pracodawcy.
Rana wciąż jeszcze dokuczała mu… i nie poprawiało to jego, i tak kiepskiego nastroju.
Zaniepokoił się jednak dopiero po kolejnych dwóch minutach, kiedy nigdzie nie mógł wypatrzeć Robertsona. Starając się nie przyciągać zbytniej uwagi, przepchnął przez grupki roześmianych ludzi i skierował się ku gabinetowi polityka…
Cios. Ból. Taki od którego aż błyska w oczach. Cisza. Ciemność. Cios. Ból.
-Do cholery, Dowson, ty pieprzony ćpunie, ocknij się wreszcie!
Ćma niepewnie odemknął jedną powiekę.
Obraz był zamazany, przez chwilę bał się, że traci wzrok… ale to była jedynie wina jego opuchniętych powiek.
-C-co…? - wyjąkał.
Anthony ponownie uniósł dłoń. Dowson odruchowo zacisnął powieki. Ale cios nie nadszedł.
-Gdzie. Jest. Jeremy?
"Jeremy?…" znajome imię uruchomiło ciąg wspomnień. A te z kolei świadomość.
Anthony, klnąc, uniósł rękę po raz kolejny… ale tym razem Dowson powstrzymał go.
-Uważaj, żebym ci nie oddał…
-Nie prowokuj mnie - odrzekł Hudson i coś w jego głosie kazało Ćmie natychmiast wziąć się w garść. -Zadałem ci pytanie. Gdzie jest…
-Jeremy. Wiem. Słyszałem za pierwszym razem.
-A więc…?
Dowson westchnął i potarł dłonią kark.
-Będę potrzebował kawy.
Anthony zmełł w ustach kolejne przekleństwo, jednak nie zaoponował.
Zdrewniałe usta Robertsona powtarzały uparcie jedno słowo. Jedno imię. A jednak głos nie chciał wydostać się z zaciśniętego gardła.
-Co? - zapytał chłopak siedzący na jego fotelu. Chłopak celujący do niego z pistoletu - Ach, nie, nie nazywam się Jeremy Michels. Możesz mówić mi… - nagle znów zerknął na zdjęcie. Trącił je lufą, tak że przewróciło się z trzaskiem - Jak to mówił to ten twój śliczny biały chłopiec? Ach, tak… pamiętam już… Możesz mówić mi Śmierć.
A ponieważ słowa mają czasem moc stawania się ciałem…
Drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając o ścianę.
-Obudził mnie w środku nocy. Chciał… kompletu swoich dokumentów. Miał już dla siebie nazwisko… to było niezwykłe - na chwilę w oczach Dowsona zajaśniał blask zawodowej fascynacji, czy też zazdrości, że Jeremy okazał się skuteczniejszy niż jego programy - wokół personaliów, które wybrał było sporo zamieszania w bazie. Ktoś zrezygnował z nich, zmieniając jedynie kolejność imienia i nazwiska…znakomicie udało się nam wstrzelić w tę lukę.
-Jak brzmiało to nazwisko?
Dowson siorbnął swoją kawę.
-Jefferson Coleman.
Anthony przez chwilę odczuwał jedynie dezorientację, a potem nagle go olśniło. Zaklął po raz kolejny.
-Paskudny masz język, bracie - zadrwił Dowson.
-Jak mogłeś mu dać te dokumenty?
-No cóż… - Ćma zmieszał się nieco - Miał… argumenty. A raczej… jeden argument.
Palcem pokazał strzykawkę.
Hudson mocno zacisnął powieki.
-Nie wiem skąd to wytrzasnął, ale moje zapasy…. Się skończyły. A niezależnie czy ci się to podoba, czy nie ja muszę brać. Jestem narkomanem.
Dowson rozłożył ręce.
Hudson spróbował pohamować furię. Choć jeszcze przez chwilę.
-Gdzie pojechał?
-Sądzę że wrócił do miasta… dałem mu jeepa. Z GPRS-em. Wie, jak dojechać do stacji kolejowej.
Anthony'emu opadły ręce. Sięgnął po plecak i nerwowymi ruchami zapakował do niego kilka batoników, puszek z napojem, broń i portfel.
-Masz drugiego jeepa?
-Chyba żartujesz.
Plecak wypadł Anthony'emu z rąk.
Dowson przyglądał się mu z zainteresowaniem.
Hudson zdecydowanie wyglądał na człowieka , któremu zależało. Dowsonowi kiedyś… w dawnych czasach, też zależało.
-Mam za to motor.
Otworzył szufladę biurka i rzucił Anthony'emu kluczyki.
Ten bez słowa skierował się ku wyjściu.
-Chcesz go odnaleźć?
-Tak.
-Pospiesz się. Oprócz dokumentów wziął ode mnie broń…
Były żołnierz tylko zacisnął szczęki.
-… a także zaproszenie na imprezę, którą organizuje Robertson dzisiaj w siedzibie swojej firmy jubilerskiej.
Wiedzieli obaj, co Jeremy chciał zrobić. Anthony w jakiś dziwny sposób wiedział to … od samego początku, nie od rana… ale od tej nocy. Od minionej nocy…
Obawa, lęk, ściskający serce kazał mu biec, mknąć, pokonać przestrzeń i czas. Nie chciał teraz, w tej chwili, dochodzić źródeł tego lęku.
Nerwowo szarpnął klamkę.
-Poczekaj - wstrzymał go Ćma. Niecierpliwość wezbrała w nim jak rzeka.
-Co?
-Twoje dokumenty - pakiet kart wylądował u jego stóp. Podniósł je i bez zaglądania wrzucił do kieszeni. Nie był w stanie wykrztusić nawet "dziękuję".
-I jeszcze jedno… - mruknął Dowson - twój młody przyjaciel był przez cały czas bezsensownie przekonany, że jego ojciec był szefem Ciem. Może zainteresuje cię, że wyprowadziłem go z błędu…
To powstrzymało nawet niecierpliwość.
-Michels nie był przywódcą Ciem? - wyjąkał Hudson niebotycznie zdumiony - zatem kto nim był?
Dowson uśmiechnął się triumfująco. I odpowiedział na zadane pytanie.
Nitta pociągnął za spust w tej samej chwili, w której znalazł się w pokoju.
A jednak nie był dość szybki. Pistolet chłopaka, siedzącego w fotelu Robertsona, wypluł z siebie kulę o sekundę wcześniej. Nitta poczuł uderzenie w pierś.
Tym razem śmierć ukłoniła mu się szybciej niż on zdążył złożyć jej hołd swą modlitwą.
Jego wzrok zmętniał, zanim do jego ciała dopadł Robertson, szepcąc coś niezrozumiale.
Jakiś dźwięk przetoczył się ponad zszokowanym politykiem i ciałem albinosa. Dźwięk, który sprawił, że mężczyźnie ścierpła skóra. Niepewnie odwrócił głowę.
Chłopak w jego fotelu śmiał się.
-Oko za oko… czy nie tak to szło?
-Jeremy…- szepnął mężczyzna.
-Nie. Nie. Nie…. Nie ma już Jeremy'ego - Robertson z rosnącym przerażeniem patrzył na roześmianą twarz, która bardziej przypominała maskę. Na martwe oczy, które spoglądały w jakąś obcą mu ciemność. Na oczy, z których spływały łzy. Łzy, które jednakże nic nie znaczyły.
Jeremy'ego już nie było. Runęła niewidzialna ściana, czy też raczej on przez nią przeszedł… by nie odnaleźć już drogi powrotnej. Jego wspomnienia były teraz jak film… przejmujący, jednak… kto inny grał w nim główną rolę. Ktoś, z kim niewiele go już łączyło.
-Wyjście na dach… - zakomenderował chłopak lodowato spokojnym głosem.
-Nie… - myśli gorączkowo przebiegały przez głowę polityka. Może Nitta komuś powiedział, że wychodzi…. Może ktoś się zaniepokoi…. Ale, cholera, uprzedzałem, że będę chciał odbyć parę prywatnych spotkań… ostrzegałem, żeby mi nie przeszkadzać…. Cholera, cholera, cholera! Nadzieja zaświeciła w sercu Robertsona i zgasła - Nie ma takiego wyjścia.
-Nie kłam - rzucił spokojnie Jeremy i wstał. Polityk mógł po chwili zajrzeć w ciemne oko lufy z bliska. Zaczął się podnosić i wtedy…. Dłonią natrafił na chłodny metal pistoletu Nitty. Niemal nie dowierzając swemu szczęściu podniósł go i ukrył za paskiem spodni, pozorując trudności z podniesieniem się na nogi. Powoli skierował swe kroki ku łazience. Dwa razy wcisnął przycisk kontaktu… w suficie ukazało się wejście na dach. Zimne powietrze uderzyło go w twarz. Jeremy ruchem dłoni pokazał mu schodki.
Niemal zabił się, jak szaleniec jadąc przez las. Nigdy wcześniej nie przypuszczał, że może mu zależeć mniej…. Lub raczej, że może mu zależeć bardziej. Na stację dotarł na minutę przed pojawieniem się pociągu. Szczęście w nieszczęściu.
Usadowił się w wagonie, oczyma duszy widząc Jeremy'ego… robiącego dokładnie to samo. Nerwowym ruchem obejrzał swoje dokumenty. Zza karty identyfikacyjnej wysunęło się zaproszenie na bal u Robertsona. Po raz pierwszy odczuł w stosunku do Dowsona coś na kształt wdzięczności.
Był jak na dachu świata. Idealny bezkres nieba nad głową. Betonowe podłoże i drobniutki żwir, który chrzęścił pod jego stopami. Czuł kamyczki pod materiałem spodni, gdy siedząc na samej krawędzi dachu, przechylił się w przód. Zmierzch, który o tej porze roku zapadał wcześnie, łagodził kontury, krył w cieniu to, czego oko tak bardzo nie chciało oglądać. Światła okien i samochodów ginęły w dole, tworząc jaśniejącą łunę.
Wszystko poniżej.
Poniżej niego.
Nad nim zachmurzone niebo.
Bez gwiazd.
Roześmiał się.
Załkał.
Dłonie ściskające pistolet skostniały z zimna.
Nie sądził, by teraz był jeszcze w stanie pociągnąć za spust.
Ale to przecież bez różnicy.
Na tej wysokości zawsze jest wiatr, który gniewnie chłoszcze twarz. Czuł w powietrzu zapach śniegu.
Gdyby tylko chłód mógł wniknąć głębiej i zastąpić żar w sercu.
Gdyby mógł zmrozić łzy.
Ból lub obojętność.
Cóż to za wybór?
Winda się wlokła. Poczucie zagrożenia rosło. Pewność, że coś nieuchronnego, coś przerażającego zaraz nastąpi, rosła w jego sercu. I wiedział już, że odda wszystko, wszystko zaryzykuje byle tej nieuchronności zapobiec.
Może to jego wszystko to było niewiele.
Być może za mało.
Drzwi windy rozsunęły się bezszmerowo. Nie wiedział, czego oczekuje, jednak naprężył wszystkie mięśnie, dłoń położył na broni.
Jednak przed nim kłębili się tylko odziani w wieczorowe kreacje ludzie. Poczuł na sobie dotyk ich przelotnych spojrzeń, obojętniejących z chwilą, gdy nie rozpoznali w nim nikogo ważnego. Przeczesywał wzorkiem tłum, ale nie odnajdywał wśród nich tych, których szukał. Jakiś ochroniarz podszedł do niego, więc pokazał mu zaproszenie. Poza mężczyzny straciła na uniżoności, gdy zauważył, że zaproszenie nie było imienne.
-Robertson. Gdzie go znajdę? - zapytał.
Ochroniarz uśmiechnął się kpiąco, ale coś w twarzy Anthony'ego zgasiło ten uśmiech.
-Proszę spróbować w gabinecie - wskazał dłonią drzwi - Tylko… być może pan Robertson prowadzi z kimś rozmowę. Prywatną rozmowę… - podkreślił.
Hudson uśmiechnął się blado.
-Proszę się nie obawiać. Będę taktowny. I dyskretny.
Jego pistolet rzeczywiście miał tłumik.
Jak może wyglądać twoje pożegnanie ze światem, kiedy nie masz się z czym żegnać?
Ile może zająć minut?
Wpadł do pomieszczenia, z placem na spuście. Błyskawicznie omiótł wzrokiem wnętrze. Opuścił wzrok. Gabinet był poszarzały w zmierzchu i pusty. W powietrzu unosiła się dziwna, trudna do rozpoznania woń. Pod ścianą leżało ciało białowłosego zabójcy, który pustym wzrokiem wpatrywał się w przestrzeń.
Śmierć odebrała cynicznym rysom parę lat - najwierniejsza kochanka Nitty łagodną ręką zmyła z jego rysów okrucieństwo, rozgoryczenie, gniew. Pozostawiła jasne oblicze chłopaka, który nie mógł być wiele starszy od Jeremy'ego.
Anthony bezszelestnie obszedł pokój, w którym nie było żadnych śladów.
Zatrzymał się przy biurku. Wśród starannie ułożonych papierów leżało przewrócone zdjęcie.
Robertson, przynajmniej kilkanaście lat młodszy. Piękna i elegancka kobieta u jego boku. Uśmiechnięta. Uśmiechnięci oboje.
I dziecko.
Chłopczyk.
Blondynek.
O włosach blond… wręcz nienaturalnie jasnych.
Niemal… białych.
Anthony inaczej spojrzał na ciało leżące pod ścianą.
W każdej obrzydliwości jest drugie dno, które skrywa jeszcze większą obrzydliwość.
Skądś ciągnęło chłodem. Powietrze miało zapach śniegu. Z mocno bijącym sercem ruszył w stronę łazienki.
Robertson i Jeremy nie zamknęli za sobą klapy.
Ręce drżały mu na pistolecie, gdy wspinał się po drabince do góry.
Na dachu mrok wieczoru krył wszystko.
Pomyślał, że nikogo tam nie ma…
Ale potem dostrzegł ciemniejszą sylwetkę odcinającą się wyraźnym konturem na granacie nieba.
Sylwetka była zgarbiona, wyglądała jak jeden z gargulców, które kiedyś umieszczano na dachach.
Ruszył biegiem w jego stronę, ale nagle potknął się, niemal przewrócił. Robertson wpatrywał się niewidzącymi oczyma w niebo. Jego rysów śmierć nie złagodziła w takim stopniu, jak rysy Nitty… wręcz przeciwnie.
Od strony krawędzi dachu dobiegł go głos…
… na skraju śmiechu…
… na skraju łez?…
-Nie wiem, czy zdołałbym… czy umiałbym… na zimno… po prostu zastrzelić go… ale on miał broń….i zadziałałem odruchowo. Każdy ma w sobie zwierzę… mordercę… czyż nie tak?
-Nie… - odszepnął Anthony, cały spięty, podchodząc do Jeremy'ego nieznośnie powoli.
-Zatrzymaj się tam, gdzie stoisz - rzucił mu chłopak niespodziewanie spokojnie.
-Nie, nie tak, Jeremy.
-Nie nazywam się już Jeremy.
-Postąpiłeś słusznie.
-Słusznie? - parsknął chłopak.
-Tak. Słusznie.
Na parędziesiąt sekund zapadła cisza.
Gdzieś daleko w dole zawyły policyjne syreny. Instynkt kazał Anthony'emu uciekać z tego miejsca natychmiast. Póki jeszcze mają szansę uciec.
-Może i słusznie - zgodziła się w końcu przygarbiona figurka na krawędzi dachu.
-Zejdź… - w ostatniej chwili ugryzł się w język i nie dodał "Jeremy".
-Nie sądzę…
-Proszę cię.
Milczenie. Postąpił krok naprzód.
-Stój - szepnął chłopak niemal błagalnie. Nie usłuchał go. Kolejny krok.
-Proszę cię… zatrzymaj się… - ten szept był już łkaniem.
-Nie pozwolę ci skoczyć.
-Dlaczego?
"Dlaczego?"
-Ponieważ cię kocham.
To wcale nie było tak trudne, jak się obawiał. Było jeszcze trudniejsze.
Jeremy parsknął cicho.
-Co za ironia losu.
Anthony milczał.
-Ja już cię nie kocham.
-To nieważne.
-Przepraszam… - szepnął Jeremy, ale zanim zsunął się z dachu, spadł w otchłań ramion Anthony'ego.
-Nie puszczę cię. Nigdy cię nie puszczę.
Na lotnisku panowało zamieszanie i ruch - jak zawsze na lotnisku. Ludzie spieszyli się dokądś, odlatywali, przylatywali, oczekiwali. Kolejki do kas wiły się, emanowało z nich ogólne zniecierpliwienie, poirytowanie. Wszyscy ruszali się, jakby takie emocje uniemożliwiały zachowanie bezruchu. Gestykulowali, drapali się w czoło, bawili portfelami, kartami, kluczykami….Dłonie nerwowo szarpały błyskawiczne zamki, guziki u koszul, mięły materiał sukienek. Łagodny, kobiecy głos z głośników niósł ze sobą kolejne komunikaty. Masy ludzkie przemieszczały się, jednak dla tej sytuacji nie rozbiło to żadnej różnicy.
Nic nie rozładowywało napięcia.
Obsługująca stanowisko dziewczyna była młoda, pracowała na lotnisku od niedawna. Nie uodporniła się jeszcze na zgiełk, nerwowych klientów, nieustanne zamieszanie.
Odwróciła wzrok od ekranu monitora, by standardowo powitać nowego klienta - i patrząc w spokojne oczy stojącego przed nią chłopaka poczuła, że nagle, niespodziewanie - na nią także spływa spokój. Gwar umilkł, oddalił się. Ściśnięte do tej pory dłonie rozluźniły się.
Uśmiechnęła się, po raz pierwszy tego dnia szczerze.
-Słucham panów.
Kupili dwa bilety do miejscowości tak niedużej, że ginęła na mapie, o nazwie tak banalnej, że ginęła w pamięci. Zapłacili kartami.
Wszystkie papiery mieli w porządku…. Tylko nazwisko chłopaka coś mówiło dziewczynie.
-Przepraszam… - zagadnęła -… czy ten piosenkarz nie nazywał się bardzo podobnie?
Chłopak uśmiechnął się i nie zwróciła uwagi, że ten uśmiech nie obejmuje oczu.
-Nie, on nazywał się Coleman Jefferson.
Odwrócił się od kasy i zamierzał odejść, ale mężczyzna który stał za nim powstrzymał go
-Jer… Jeff… twoja torba…
-Jasne - chłopak zawrócił, podniósł z ziemi zapomniany plecak, uśmiechnął do niej ponownie i wtopił w tłum.
Do odlotu pozostało jeszcze trochę czasu. Siedzieli na niewygodnych plastikowych krzesełkach sącząc kawę i obojętnie przeczesując wzrokiem tłum. Przy ich stoliku zatrzymał się mężczyzna w jasnoszarym płaszczu najwyższego gatunku. Jeremy podniósł oczy i zbyt mocno ścisnął kubek z kawą.
Anthony błyskawicznie sięgnął po broń… zapominając, że przecież nie ma jej, bo na lotnisku z pewnością by ją wykryli.
W głowie dudniły mu ostatnie słowa Dowsona. Te, które zmieniły bardzo wiele. Niemal wszystko.
Garry Thornville uśmiechnął się blado i lekko musnął dłonią włosy Jeremy'ego, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jego oczy.
-Spokojnie - rzucił do Anthony'ego - Przyszedłem tylko życzyć wam przyjemnej podróży.
Odwrócił się i piętnaście sekund później już go nie było.
-Jak myślisz, dlaczego…? - Anthony zawiesił pytanie.
-Nie wiem - odrzekł Jeremy.
Ale wiedział.
Epilog
Ichinawa poluzował krawat pod szyją i wyjrzał przez okno swojego biura. Śmierć Robertsona wiele zmieniła, jednak wciąż wierzył, że nie wszystko stracone.
Uśmiechnął się, myśląc, że było ich trzech… prawie trzech muszkieterów….a teraz został sam.
W jego myślach nie było żalu.
Wtedy życie po raz kolejny dowiodło, że nie należy wyciągać pochopnych wniosków.
Cicho zapiszczał jego telefon.
-Tak? - rzucił.
W słuchawce odezwał się głos jego sekretarki.
-Gość do pana. Nie przedstawił się. Jednak powiedział, że zechce go pan zobaczyć. Powołuje się na nazwisko… - pauza, gdy prosiła mężczyznę o powtórzenie nazwiska - Garry'ego Thornville'a.
-Wpuść go - polecił, czując jak spinają się mięśnie jego karku.
Drzwi otworzyły się cicho i stanął w nich…
-Harrelson! - wykrzyknął zdumiony Ichinawa.
Harrelson podniósł wzrok, w którym płonął ogień i broń, która ogniem plunęła i wyszeptał
-Nie ma Boga nad Allacha, a Mahomet jest jego prorokiem.
Ichinawa nie przestał się dziwić, do chwili, w której jego ciało uderzyło o ziemię. Potem przestał. Martwi ludzie dziwić się nie mogą.
Harrelson odwrócił się i wyszedł z gabinetu, a potem budynku, przez nikogo nie zatrzymywany. Czekała na niego srebrna limuzyna.
Mitchell Johnson był bardzo bogatym człowiekiem, który był przekonany, że świat leży u jego stóp. Niemal miał rację. Był prezesem jednej z większych korporacji.
Nie wiedział nic o niejakim Garrym Thornville'u, dlatego wcale nie był przekonany, czy chce go oglądać. Jednak ciekawość była silniejsza.
-Czym mogę panu służyć? - zagadnął Johnson przyjaźnie.
-O, nie… - uśmiechnął się nowoprzybyły - To ja mogę czymś służyć panu.
Jasne brwi biznesmena podjechały wyżej.
-Czym?
Thornville dołączył do niego przy ogromnym oknie, które zajmowało całą ścianę i ręką wskazał, to, co znajdowało się na dole.
-Tym. Światem.
Johnson roześmiał się, jednak po chwili jego śmiech umilkł jak ucięty nożem. Zapadła ciężka cisza.
-Mam władzę nad światem…
-Władza w wielu rękach traci swoją moc. Ile jest naprawdę znaczących korporacji na ziemi?
-Trzy… - odrzekł słabo Johnson, czując jak włoski na jego karku stają dęba.
-To kiepska liczba. Jedna - czy to nie brzmi lepiej?…
-Żeby wyeliminować tamte, trzeba by… - poczuł, że musi usiąść. Sam nie wiedział dokładnie czego potrzeba. Stabilne status quo utrzymywało się już tyle lat, że perspektywa zmiany była… nierealna.
-Trzeba by mieć coś, czego nie mają tamte. Za co ludzie oddadzą wszystko, co posiadają. I trzeba by mieć na to monopol.
Thornville patrzył na Johnsona z łagodnym uśmiechem, niemal takim jakim obdarza nauczyciel swego ucznia, oczekując od niego właściwej odpowiedzi.
Kiedy odpowiedź nie nadeszła, odwrócił wzrok w stronę okna i dodał niezobowiązująco
-Na przykład lekarstwo na raka…
Johnson nie był głupcem. Nie odrzucił oferty Thornville'a choćby z tego względu, że nawet w najbardziej zwariowanych projektach lepiej stać po stronie zwycięzców, nie zwyciężonych. Coś w jego duszy szeptało, że Thornville nie lubił przegrywać i nie doświadczał uczucia klęski zbyt często.
-To się skończy rewolucją… a do każdej wojny potrzeba żołnierzy.
Thornville nie zdradził najmniejszym gestem, że dostrzegł zgodę Johnsona. Szepnął tylko, wciąż zapatrzony w okno
-Nie wszystkie ćmy spłonęły w ogniu…
22.03.2006 Karolina Gałecka
Podziękowania:
-Mamie - choć sama nie wie, jak wielki wpływ miała na to, co tutaj zaistniało
-Tomaszowi - za wsparcie, pomoc i za to, że jest ( choć brzmi to banalnie)
-Furyjce - właściwie dokładnie za to samo, podobnie jak
-Emi - bez tych osób nic by nie było, a to co by było... nie warto nawet gadać.
Poza tym:
-Namidzie - za publikację i pierwsze słowa otuchy.
-Cordel_ii i Tarus - za krytykę, która zmusiła moje leniwe komórki do większego wysiłku. To Im zawdzięczam to, że Trop w ogóle da się czytać.
- Tandaridei - za pierwszego w moim życiu fan-maila. Większość z Was wie, co to znaczy dla twórcy.
- Nachebet - za to, że wielokrotnie dała mi motywację, której czasem brakło.
- Sachmet Lakszmi - za to przewspaniałe uczucie, które pojawia się w sercu, gdy stwierdzasz, że twój tekst podoba się komuś, komu zazdrościsz talentu i kogo szanujesz. Za to samo dokładnie zresztą:
- An-Nah i Pazuzu - dzięki!
- no i rzecz jasna, Wam drodzy Czytelnicy - bo mieć dla kogo pisać to najwspanialsze uczucie na ziemi.