Pocałunek śmierci 21
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 02 2011 14:46:52
21
Ogień rozprzestrzeniający się po całym la Vion z szybkością pioruna, był dla Kazbiela znakiem, że nic tu po nim. Włożył do worka tylko te rzeczy, które miał najbliżej ręki, nie zapominając o szachach, następnie ruszył wartko, lecz nie w panice, korytarzem. Co kilka chwil wymijali go inni anakim, lecz z powodu pośpiechu, zdawali się go nie widzieć. Młodzieniec zastanawiał się, czemu kręcą się w kółko, zamiast spierdalać gdzie pieprz rośnie. Prawdopodobnie coś ich tu trzymało, młody demon nie miał głowy do zastanawiania się nad tym. Był wolny, nic go tu nie więziło. Jeśli chciał, mógł w każdej chwili wyjść, nie oglądając się za siebie. I tak też zrobił.
Popchnął drzwi i owiał go ciepły powiew nocy, lecz wcale nie zapowiadała się ona przyjemnie. Bębenki jego uszu wypełnił ludzki ryk. Kazbiel zatrzymał się gwałtownie, układając usta w duże ,,o". Ludzie otaczali la Vion z pałkami i innymi narzędziami w rękach. Był to dość niecodzienny widok... Czyżby coś go jeszcze ominęło? Uniósł twarz i skupiwszy oczy na gałęzi drzewa, ocenił swoje możliwości wskoczenia na nią. W końcu, nabrawszy do płuc powietrza, oderwał się od ziemi. Udało się, choć z małym poślizgiem. Od kiedy pamiętał, brakowało mu tej zgrabność anakim. Stamtąd przeniósł się na inne drzewo, a czynił to ze szczególną ostrożnością, aby nie zostać zauważonym. Akurat nie miał jeszcze żadnych planów odnośnie tego, gdzie mógłby się udać, więc przeczekanie w tym miejscu do czasu, aż wszystko ucichnie, nie musiało być wcale takim złym pomysłem. Usadowił się wygodnie, następnie zwiesił wzrok. Tłum Bożych Dzieci powiększał się, coraz ciaśniej zamykając budynek w swoim okręgu.
Rosier odrzucił od siebie martwego anakim, prowokacyjnie wznosząc jego czerwone, gorące serce. Gdy je zgniótł, z pod palców chlusnęła na niego pachnąca krew. Pociekła aż do szczytu łokcia. Temperatura w hotelu zaczęła wzrastać nie tylko za sprawą ognia. Demon rozerwał mokrą od krwi koszulę, z plaśnięciem rzucając ją pod swoje nogi. Odgarniając ciemny kosmyk włosów, który przykleił się mu do mokrego czoła, odwrócił się w kierunku napływających z każdej strony demonów. W ich oczach rozpoznał furię.
-Odwagi, zachęcam!- Zawołał wabiąco.
-Odbiło mu...
Młody demon rozbił łokciem wystawę i szkło poraniło mu skórę. Drobne ślady ran zgubiły się w plamach krwi dekorującej jego ciało. Demony cofnęły się mimowolnie, kiedy rudzielec oderwał z wystawy niebezpiecznie wyglądającą w jego rękach broń, zakończoną ostrym sierpem. Zarechotał na widok ich min.
- ,,Odbiło mi" powiadacie... Mi odbiło... - Zamachnął się, przecinając powietrze ostrym końcem broni.- To wam, a nie mi, poprzestawiało się w głowach. Wiem, kim jestem. To mi dużo daje... -Wytarł usta wierzchnią dłoni, spoglądając na nich z pode łba.- Jeśli natomiast chodzi o was, nie wiem z kim mam do czynienia... Wy chyba sami tego nie wiecie, dziwolągi- zarechotał, ze stukotem stawiając broń, na której wsparł dłonie.- Niedawno doszedłem do wniosku, że nic nie jest w stanie mnie usatysfakcjonować. Gdy się urodziłem, ludzie już wszystko o mnie wiedzieli, nie mieli litości... W ich oczach widziałem cały obraz siebie, istoty o której nie miałem jeszcze najmniejszego pojęcia. Anakim musieli być naprawdę przerażający, pomyślałem. Gdy dostałem możliwość stanięcia z nimi oko w oko, doznałem zawodu. Moje wyobrażenia przegoniły rzeczywistość. Czy kiedyś znajdę prawdziwego anakim? Przecież muszą gdzieś być...
-Czego ty chcesz!
-Tego co każdy demon- westchnął.- Dużo, dużo krwi... Pokażcie mi, kim naprawdę jesteście.
Zanim ktokolwiek się zorientował, Rosier, szybkim ruchem ręki, pozbawił głów najbliżej stojących anakim. Ryk wściekłości wypełnił korytarz i Krwawy Demon poczuł, że ogarnia go długo zapomniane podniecenie. Zawołał wysokim głosem, przedzierając się przez wrzaski innych:
-Polubicie to!- Chwycił atakującego go anakim za gardło, miażdżąc mu je bez najmniejszego wysiłku. Ukuła go frustracja. Dlaczego okazali się tak mało skuteczni? Wiele by dał mogąc, po raz kolejny, stoczyć pojedynek z Molochem.- Zapomnieliście czego pragną ludzie? Złych, czających się w zaułkach demonów, bestii ze starych opowieści! Wyszliście z wprawy!
-Rosier!- Młodzieniec odwrócił się za przywołującym go głosem i w tej samej chwili poczuł, jak rzucony przez kobietę sztylet, rozcina mu policzek.
-Meszulhiel, wyglądasz na zmartwioną...- Wytarł krew.
-Skazuję cię na śmierć!
-Żartujesz sobie ze mnie...?
Stanęło za nią dziewięciu ulubieńców Molocha. Wzrok Rosiera zatrzymał się na Nitaelu. Połowa jego twarzy została surowo potraktowana przez ogień, przez co wyglądał jeszcze bardziej ponuro.
-Zniszczcie go!- Rozkazała gardłowym głosem.
-Dla twojej wiadomości, już dawno się o to starają.- Podskoczył, robiąc zgrabny unik przed kolejnym atakiem, lecz Meszulhiel dogoniła go w zaledwie kilku szybkich susach i zarzucając na jego białą szyję pętlę, zacisnęła. Rosier upadł twardo na podłogę, oszołomiony przez ból i brak powietrza. Korzystając z jego niemocy, demony rzuciły się na Rosiera, niczym zaszczute psy.
Hasmed nie mógł uwierzyć własnym oczom. Ludzie wtargnęli do posiadłości z pochodniami w rękach, podpalając purpurowe zasłony, tłukąc i niszcząc wszystko co napotkali na drodze. Był to widok godny zapamiętania.
-Uciekaj stąd dzieciaku!- zawołał do niego jakiś mężczyzna.
Hasmed ruszył przed siebie z bijącym z radości sercem, oglądając się na boki. Nagle, gdy z jakiś powodów obrócił głowę, u szczytu schodów, napotkał wzrok Agreasa. Stał spokojnie, nieco zgięty, niemalże zobojętniony na wszystko, co się wokół działo. Na widok chłopca uśmiechnął się blado, nieznacznie wyciągając dłoń. Gdy człowiek uczynił w jego stronę kilka niezdecydowanych kroków, anakim cofnął się w stronę środka pożaru. Hasmed nabrał do płuc powietrza, rzucając się biegiem ku mężczyźnie. Ująwszy go za gładką dłoń, ścisnął.
-Musimy się stąd wynosić, panie!
-Mój śliczny chłopczyku...- Pochylił się całując go nieoczekiwanie w czoło, a potem objął, co napełniło Hasmeda niepokojem.
-Zorga!
Uścisk zelżał tak, by człowiek mógł przekręcić głowę i ujrzeć, za płomieniami, niewyraźnie falującą postać Tutiela. Poczuł jak napinają się jego własne mięśnie.
,,Nie teraz, Tutiel".
-Zorga!- Demon zamierzył się do skoku, lecz w tej samej chwili marmurowa kolumna zagrodziła mu drogę. Musiał uskoczyć w tył, by się uchronić przed zmiażdżeniem.
-Jesteśmy w samym centrum piekła! Trzeba znaleźć drogę ucieczki!- starał się przekonać Agreasa chłopiec.
Agreas zamknął jego dłoń w swojej, pociągnąwszy go w stronę dymu.
-W piekle demon czuje się jak w domu...- odparł bezbarwnym głosem.- Nic się nie bój...
Chłopak przytknął do ust dłoń, zanosząc się kaszlem. Języki płomieni lizały z apetytem ściany, zbliżając się do nich coraz bardziej. Anakim nie zwolnił kroku, widok ten go nie przerażał, jednak Hasmed zaparł się w pewnym momencie i anakim przystanął, by na niego spojrzeć.
-Jesteś bardzo młody, ale dzielny. Stanąłeś w mojej obronie, człowieku. Nie mogę pozwolić ci odejść...
-Co chcesz zrobić...?
Oparł chłopca o ścianę i przyklękając naprzeciw niego, przytknął twarz do brzucha Hasmeda, splatając za jego plecami dłonie. Hasmed rozejrzał się, zaniepokojony sykami zbliżającego się ognia. Nie potrafił nadziwić się wszystkim tym dziwnym sytuacjom w jakie wplątywał się od momentu uprowadzenia. Cóż miał teraz uczynić, aby uwolnić się od tego szaleńca? Nie miał za wiele czasu...
-Posłuchaj, wszystko będzie dobrze... -Zsunął się, biorąc w dłonie twarz Agreasa.- Przejdziemy w bezpieczniejsze miejsce i porozmawiamy.
-Jesteś tylko mój, prawda? Powtórz...
Objął demona, kładąc jego głowę na swoim ramieniu. Jego wzrok rozpędził się w poszukiwaniu czegoś, co posłuży mu za broń. Oczy odszukały kawałek drewna z którego wyrastały trzy długie końce gwoździ. Uśmiechnął się. Przedmiot zdawał się specjalnie na niego czekać.
-Oczywiście. Jestem twój.
Hasmed roześmiał się spontanicznie od niego odsuwając. Obszedł demona, niby w celu rozprostowania nóg, ale ten chwycił go zaraz za lewą dłoń, uniemożliwiając mu przerwanie bliskości. Hasmed był jak w potrzasku. Chciał dosięgnąć nogą kawałka drewna, jednak było to w tej chwili dość niemożliwe. Czuł, że jest w niebezpieczeństwie. Nawet jeśli anakim był ranny, a jego ruchy chwiejne, nie mógł z kimś takim spróbować jawnie walczyć.
- Wiesz, że mi się śniłeś? Twoja twarz...- przesunął po niej opuszkami palców- w pewien sposób jest mi znajoma, jakby było nam kiedyś dane spotkać się. To jednak niemożliwe, prawda?- Po jego ustach przemknął chytry uśmieszek, który nie uszedł uwadze chłopca.
-Cóż...
-J-ja... wiesz czego pragnę od was, ludzi? Przebaczenia. Gdybym miał sposobność narodzić się jeszcze raz, nie chciałbym być demonem. Ludzkiemu umysłowi zapewne trudno jest wyobrazić sobie, co siedzi w głowach takich istot. Jest nam ciężko... naprawdę ciężko...
-Nie rozumiem do czego zmierzasz...- odparł bezbarwnym głosem. - Starasz się usprawiedliwiać demony?
Agreas chwycił w dłonie twarz Hasmeda, przyciągnąwszy do swojej. Mieli teraz oczy na tym samym poziomie i człowiekowi trudno było zachować swój wystudiowany wyraz twarzy.
-Wiem kim jesteś, Hasmedzie... Spotkanie z Tutielem odświeżyło mi pamięć. Jesteś jego chłopcem. Pozwolił ci tamtej nocy odejść, żebyś mógł nas odnaleźć i skazać. Itę i mnie...
Źrenice Hasmeda niemalże rozszerzyły się. Szarpnął się do tyłu, pragnąc uwolnić od jego uścisku.
-Jesteś zły, bo odebraliśmy ci kogoś, kogo kochałeś. Uważam, że to piękne, wzruszające, posłuchaj mnie...
-Nie! Nie!
-Dlatego jesteś dla mnie tak drogi! Twoja skłonność kochania doprowadza mnie do czystego szaleństwa! Tylko z tobą mógłbym chcieć stać się jednością. Może, gdy nasze ciała zwęglą się w jedną całość, zostanę oczyszczony!
Hasmed wierzgnął się do tyłu i tylko dzięki jakiemuś nieprawdopodobnemu szczęściu dosiągł stopą leżącej nieopodal broni, którą przesunął w swoją stronę. Zacisnąwszy ją w mokrej dłoni, wbił ostry czubek gwoździa w oko mężczyzny. Anakim z jakiś powodów, nie przewidział tego ruchu. Wydał z gardła krótki ryk, wznosząc ku górze dłonie i chłopiec wyswobodził się z jego uścisku, przechodząc na czworaka na drugą stronę ściany. Mężczyzna wyciągnął ostrze, roztrzaskując kołek w dłoni. Człowiek poderwał się na chwiejne nogi, jakby w obawie, że ten zaraz rzuci się na niego.
-Zdychaj tu sobie w samotności, nie miałem zamiaru zostać! Chciałem jedynie zobaczyć twój zgon, tak, jak zobaczyłem Ity. Jej ból był dla mnie ekstazą!- Zaśmiał się donośnie.- A o wybaczenie nie mnie jest prosić, nie jestem dostatecznie wrażliwy, by postawić się w sytuacji demonów.
Agreas oparł się plecami o ścianę, uśmiechnąwszy. Sznurek ciemnoczerwonej krwi spływał mu cienką strugą, jak łza.
-Zostawiasz mnie tu, samego?
-Czy to nie oczywiste? Miej na tyle godności i dzielnie to przyjmij. Nie zasłużyłeś by ktoś cię pokochał.
-Nie chcę być sam...
Hasmed wpatrywał się w niego przez pewien moment. Wiedział co to samotność i strach, sam to przeżył. Ita nie mogła znieść widoku swego rozkładającego się ciała, bała się, że ktoś może ją taką zobaczyć. Hasmed również ukrywał się przed oczami ludzi, cierpiał, gdy ich reakcją na niego był wyłącznie wstręt i strach. Myśl, że już zawsze pozostanie dzieckiem, przeklętym chłopcem, doprowadzała go do szaleństwa! Teraz on oddawał demonom tylko to, co otrzymał od nich samych. Nic innego...
Ciszę przełamał odgłos czegoś ciężkiego zmierzającego się z podłogą.
-Pora na mnie. Nie mam zamiaru dotrzymywać ci towarzystwa. Żegnaj panie demonie.- Ale odwrócił się jeszcze do niego, zanim zdążył pokonać pięć kroków.- Żaden człowiek nie jest w stanie pokochać anakim naprawdę. Są zwiedzeni waszą fałszywą powłoką, waszym szczegółowo dopracowanym kłamstwem. Gdyby ludzie wiedzieli o demonach całą prawdę, wzgardziliby wami, znienawidzili tak bardzo, jak tylko są do tego skłonni.
-Nie zostawiaj mnie...
Ale Hasmed odszedł.
Anakim zastygli w bezruchu, nie mogąc przymusić się do uczynienia chociażby jednego kroku. Zatrzymywał ich w miejscu przerażający widok! Tajemniczy, wysoki mężczyzna w mniszej todze, obejmował swymi dłońmi fragment ciała, należący do ich zamordowanego w pojedynku towarzysza i go pożerał. Krwawy Demon stał niecały metr od straszydła, bez emocji, bez najmniejszego drgnienia, które naprowadziłoby na stan jego ducha. Czerwone włosy przylegały mu do karku i twarzy. Wyglądał tak, jakby skąpał się we krwi. Wrażenie potęgowało to, że oczy, usta, a nawet jego włosy miały naturalną barwę tej cieczy, toteż jedynie niektóre fragmenty jego białej, jak kość, skóry wybijały się ze szkarłatnego całunu.
-Jeszcze trochę, a wszyscy zginiemy pod gruzami tego pieprzonego La Vion. To ciekawe... kiedyś pod tym budynkiem mieścił się cmentarz anakim. Wygląda na to, że przeznaczeniem tego miejsca jest śmierć- zadźwięczał jego pusty głos.
-Nie masz innego wyjścia, jak tylko się poddać, Rosier...- wychrypiała Meszulhiel. Była poważnie ranna, ale stała dumnie, ignorując osłabiający ją ból.
-Zawsze jest jakieś wyjście...
-Będą cię ścigać. Nie ujdzie ci to płazem...
-W takim razie zapowiada się niezła zabawa, co Beliar?
Ten nie spojrzał na niego. Wyrzucił kawałek mięsa, rozglądając się za kolejnym kąskiem. Demony zbiły się w ciasny mór, gotowe w każdej chwili zareagować.
-Nie miałeś prawa odmówić mu wessania ludzkiego życia...- syknęła, podrzucając głowę w stronę Beliara.
-No właśnie, nie miałem pod ręką waszego pisemnego prawa, gdy Beliar się rodził. Dlatego nie zapoznałem się z punktem mówiącym o tym, że każdy anakim powinien posilić się ludzkim życiem. - Podniósł do góry zakończoną sierpem broń, ustawiając się do skoku. Wróciły mu siły, był w swoim żywiole.
Meszulhiel nie dała się zaskoczyć. Zrobiła unik, w momencie, gdy sierp świsnął koło niej, z zamiarem rozpołowienia. Jedyną stratą był lśniący pukiel jej włosów, który opadł gładko na podłogę, niczym aksamitna wstążka. Patrząc, jak opada, pomyślała o swoim końcu. O tym, że wszystko się zmieni, lecz ona nie będzie już w tym uczestniczyć. Poczuła, że jej umysł przestawia się na tę możliwość i ją akceptuje. ,,Jutro" nie było dla niej, jedynie tych kilka sekund, którymi mogła jeszcze pokierować wedle swych możliwości.
-Nie byliście nigdy w takiej sytuacji, co?- zaśmiał się, wzbijając w powietrze. Zaatakował demony z zuchwałością rzucając się na nie w pojedynkę. Bynajmniej nie był to samobójczy ruch. Anakim tracili kończyny, na próżno starając się odzyskać przewagę. Niektórym udało się go poranić i być może ciosy te byłyby dla młodzieńca śmiertelne, gdyby nie szybkie reakcje Beliara. Zdawał się przewidywać ich ruchy i automatycznie na nie reagował, chroniąc swojego towarzysza, niczym drogocennego skarbu.
Rosier uśmiechnął się z zimnym blaskiem, po czym oderwał od kominka metalowy pręt, zakończony ostrym wierzchołkiem, w kształcie strzały. Zabawa musiała wreszcie dobiec końca. Jeszcze chwila, a zapomniałby po co tu przybył. Nie dla nich, nie dla krwi...
-Droga pani, skoro jesteś aż tak przywiązana do tego uporządkowanego la Vion, to cię w nim zostawię!
I zanim zdążyła się obronić, Rosier już był przy niej. Wszystko działo się bardzo szybko. Kobieta poczuła bezlitosne szarpnięcie, a potem już tylko ból, gdy między jej żebra został wprowadzony metalowy pręt. Jego ostry koniec przeszył jej mięśnie i wbił się głęboko w ścianę. Zawyła, bardziej z furii niż bólu. Nitael drgnął, natychmiast ruszając na odzew. Krwawy Demon odwrócił się do niego całkiem w porę, gdyby tego nie uczynił, z pewnością nie byłby zdolny do dalszej walki. Robiąc kilka zgrabnych uników, przypatrywał się starszemu mężczyźnie nie bez pewnego zainteresowania. Zdziwił się, kiedy ten zdołał go jednak musnąć szpadą. Rana nieco spowolniła jego ruchy i Rosier musiał wreszcie skorzystać z pomocy własnej broni. Ostrze pomknęło w stronę Nitaela, który wygiął się do tyłu, ratując przed straceniem głowy.
-Ładnie Nitael! Pasuje ci to nieokiełzanie!
Nagle, stając na równi z wysokością okna, serce zamarło mu na kilka sekund, a oczy rozszerzyły się w oszołomionym niedowierzaniu.
-Ha... Hasmed...
Nitaelowi to wystarczyło. Zranił go po raz kolejny. Mimo, że Rosier wydawał się wytrącony z równowagi, zdołał wyrwać mu z dłoni szpadę. Jednak mężczyzna nie miał zamiaru stracić jedynej szansy na skuteczny atak. Niemal natychmiast, bez żadnej przerwy na zastanowienie, jednym silnym kopnięciem ugodził młodego anakim w brzuch, następnie z okropnym trzaskiem tłuczonego szkła wyrzucił Rosiera przez okno. Oniemiały demon wyciągnął bezradnie ręce, jakby z zamiarem uchwycenia się czegoś. Jego oczy nadal zdawały się nie do końca zdawać sprawę z tego, że spada z niesamowitej wysokości, bez szansy na wyjście z tego cało. Jego myśli mknęły ku czemuś zupełnie innemu...
Młodzieniec przewracał się, to znów podnosił, starając się mruganiem strzepać łzy z oczu, które przesłaniały mu widoczność. Dym gryzł go w gardło i ledwie potrafił oddychać. Zanosząc się kaszlem, okręcił wokół palców łańcuszek, na końcu którego dyndał ciężki wisior, spadek po wiedźmie. Jeszcze nigdy wcześniej nie zdawał się tak dokuczliwy. Pociągnął za niego z zamiarem urwania, lecz były to próżne starania.
-Kurwa!- Odskoczył od walącej się ściany, cudem ratując przed zmiażdżeniem. Był dla siebie pełen podziwu, gdy wreszcie udało się mu zejść na sam dół. Ludzie wybiegali na zewnątrz, trącając go łokciami. Hasmed wytarł rękawem twarz, rozsmarowując buzię ciemną sadzą. Gdy uniósł oczy w kierunku szeroko rozwartych drzwi wyjściowych, serce załomotało mu niespokojnie. Wiedział, że gdzieś tam na zewnątrz czeka Tutiel, a może został jeszcze w budynku, ryzykując życiem, by go odnaleźć? A co z Rosierem? Czy też był gdzieś w pobliżu? Tak, z pewnością Krwawy Demon nie przepuściłby okazji na świetną zabawę. Hasmed zanurzył dłoń po strzykawkę z płynem. Popatrzył na nią z grymasem wstrętu, czując jak napinają się jego mięśnie, a po plecach przechodzą nieprzyjemne ciarki. Musi to zrobić, musi... I już miał ruszyć do wyjścia, gdy nagle zdało mu się, że coś ku niemu mknie. Odwrócił się i jego oczy rozszerzyły się w nagłym zaszokowaniu. Materiał ciężkiego, purpurowego płaszcza załopotał pod wpływem podmuchu powietrza, gdy mężczyzna skoczył ku chłopcu z oczami, w których Hasmed dojrzał własną śmierć.
Chciał krzyknąć, ale głos uwiązł mu w gardle. W dłoni anakim coś błysnęło. Niebawem człowiek poczuł, że zimny, ostry metal rozrywa mu ubranie i zanurza się w jego ciele. Było to ów narzędzie, sztylet zaciskany w dłoni mężczyzny. Całe to zajście nie mogło potrwać dłużej niż kilka sekund, lecz dla Hasmeda sekundy wydały się rozciągnąć do długości minut. Dlatego zauważył, że przed samym zadaniem ciosu, napastnik zawahał się, a nawet chciał wycofać swój ruch. Było jednak za późno. Ostrze spełniło swój cel i tylko zmiana decyzji demona uchroniła chłopca przed śmiercią. Cios nie wszedł głęboko, ale wystarczająco dobitnie, by spowodować, że człowiek zachwiał się na nogach, po czym zgięty w bólu zaczął osuwać się ku podłodze.
-Przepraszam...- dał się słyszeć znajomy szept.- Myślałem, że czynię słusznie...
Rosier zaczerpnął powietrza, napełniając płuca życiem, zaraz jednak zakrztusił się pozbywając z organizmu resztek słodkawej wody, która ugodziła czyjąś twarz. Demon zamrugał oczami, starając się rozpoznać kształt nachylający się nad nim. Przez chwilę nie mógł się zdecydować czy próbować oddychać, czy też skupić się na obecności fiołkowo-okiego.
-Udało się! Co za szczęście- powitał go głosem jakiegoś dziwnego, dziecinnego zadowolenia, następnie odsunął się na tyle, by ten mógł swobodnie usiąść.- Widziałem jak leciałeś z okna, o ja pierdolę! Wpadłeś wprost do sadzawki, sobie myślę, kurczę ten to ma szczęście, ale potem coś długo nie wypływałeś i to było dziwne. Więc wskoczyłem za tobą żeby się zorientować, co się stało! I zobaczyłem twoje kołyszące się ciało, wyglądałeś jak martwy! Pomyślałem, że musiałeś uderzyć się o kamień. Miałem rację, boli cię? Na pewno...- Delikatnie dotknął miejsca na jego głowie, w którym Rosier miał sporego guza, lecz Krwawy Demon zaraz strącił jego rękę.
-Znowu ,,to" zrobiłeś, prawda?- Jego ciemne, rubinowe oczy spoczęły na ustach Kazbiela.
Młodzieniec skupił swój umysł na jego pytaniu.
-Dotknąłeś ustami moich warg, zgadza się?
-Cóż...- Zmarszczył czoło, mając przez chwilę dużą wątpliwość, co do sprawności jego umysłu.- Jeśli chodzi ci oto, że wpompowywałem ci do płuc powietrze, to tak, musiałem...
-Wystarczy...- wszedł mu w słowo, po czym odsuwając się, doszedł na czworakach do pobliskiego krzaka i dławiąc, starał się wywołać wymioty, lecz jedynie, co udało się mu wypluć to trochę wody, zmieszanej ze śliną. Wytarł mokre oczy wierzchnią dłoni, z powrotem przyczołgawszy się do oszołomionego demona.- Nie mogę uwierzyć, że w przeciągu tygodnia spotyka mnie to już dwa razy. Przykro mi, ale...- złapał Kazbiela za szyję, gwałtownie kładąc na mokrą ziemię- muszę cię zabić. Nie pytaj dlaczego, to nie ma nic wspólnego z tym czy cię lubię, czy nie...
-Ale...- Rozszerzył źrenice w kompletnym zdębieniu. Decyzja Rosiera była tak zaskakująca, że nawet nie potrafił rozbudzić w sobie lęku, który jest potrzebny, a raczej naturalny w takich sytuacjach.
Dłoń Rosiera zawisła nad nim, zamykając się w twardą pięść. W pewnej jednak chwili, coś innego odwróciło jego uwagę. Poderwał głowę.
-Idealne... Wspaniałe...- wyszeptał, puszczając Kazbiela, który nie wstając z ziemi, przekręcił głowę, podążając za jego wzrokiem.
La Vion stanęło w płomieniach . Kamienie budynku stopniowo osuwały się w dół, wprawiając powietrze w drgania. Ludzie krzyczeli coś, ale ich głosy nikły w przeraźliwym wrzasku demonicznej twierdzy.
-Słyszysz...jak krzyczy?
-Kto?
-La Vion...
Kazbiel nastawił uszu, ale żaden dźwięk, podobny do krzyku, nie został rozpoznany przez jego zmysły. Prawdopodobnie chodziło o to, że on, Kazbiel, nie miał dostatecznie dobrze wykształconych umiejętności. Moloch twierdził, że niektórych rzeczy Kazbiel nigdy nie będzie w stanie pojąć, ponieważ w jego żyłach płynęło zbyt wiele ludzkiej krwi. W swoim życiu Moloch spotkał nadto anakim dostatecznie łagodnych, by nie mogli być nazwani demonami. Widok krwi nie podniecał ich. A byli też tacy, co w ogóle unikali krwawych konfrontacji, nimi Moloch gardził najbardziej! Kazbiel nigdy nie przyznał się przed nim, że krew również i na nim nie robiła efektownego wrażenia. Była jak czerwona farba o ciężkim zapachu. Wiele razy czuł się wyjątkowo zakłopotany, gdy opiekun wymagał od niego jakiś reakcji. O wiele bardziej młody demon ożywiał się, gdy słyszał, lub widział spektakularne wyczyny swoich diabelskich krewniaków . Podziwiał ich za wszystkie te cechy, których mu brakowało.
-Słuchaj... Czemu mnie wyratowałeś?
Spojrzenie demona powędrowało w stronę Rosiera. W jego rubinowych oczach odbijały się płomienie i blondyn pomyślał, że wygląda wręcz zjawiskowo.
-Mogłeś zostawić, żebym się utopił. Tylko nie ociągaj się z wyjaśnieniami, w każdej chwili mogą mnie dopaść kolejne torsje.- Pochylił się lekko do przodu, zagarniając w dłonie ziemię.
-Nie zastanawiałem się nad tym! To było całkiem nieprzemyślane!- Był zaskoczony i zmieszany.- Ale, gdy teraz się nad tym zastanawiam, to chyba dobrze zrobiłem. Może opowiesz mi, jak pokonaliście potwora? Nikt o tym nie mówi! To wkurzające... Ty byś mi chyba nie odmówił?
Po ustach Rosiera przemknął uśmiech. Wstał chwiejnie, przyglądając się z obojętnością swoim ranom.
-Czemu nie?
Kazbiel poderwał się żywo na nogi. Przerzucił przez ramię worek z rzeczami, które zdołał ocalić przed strawieniem ognia.
-Świetnie! Doskonale... Akurat nie mam nic konkretnego do roboty... przez najbliższy czas...
Krwawy Demon zawahał się na to oświadczenie. Z niechęcią oderwał oczy od płonącego budynku, by przyjrzeć się młodzieńcowi.
-Ale ty chyba nie zamierzasz wpakować mi się w życie?
Przez twarz Kazbiela przeszedł rumieniec.
-Spokojnie, nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą. Mam swoje plany...- Zachrząkał.- Moloch zawsze powtarzał, że demony powinny trzymać się razem. Najlepiej w dużej grupie. Postaram się przekonać Meszulhiel, że jest ze mnie pożytek. Ostatnio była dla mnie dość łaskawa...- Odetchnął, wznosząc twarz ku niebu przesłoniętemu gęstą chmurą dymu - Mam nadzieje, że Meszulhiel wyszła już z budynku... Jestem ciekaw, co się tam dzieje... Musiałem nas odciągnąć od la Vion, ponieważ robiło się coraz niebezpieczniej... Pójdziesz tam teraz ze mną?
Rosier zmrużył oczy, przyglądając się mu. Sposób w jaki Kazbiel mówił, lekko i bezbarwnie, mógł świadczyć o tym, że jest płytki i zupełnie nieczuły. Jego ruchy były szybkie i nieprzemyślane, oczy zaś pozbawione głębi i wyrazu. To, że czasem jego blada twarz pokrywała się przelotnym rumieńcem zdawało się nie mieć prawa w ogóle zaistnieć, jednak jego skóra ewidentnie zakolorowała się udowadniając, że anakim miał jakieś wnętrze... Wnętrze inne niż wszystkie mu dotąd znane... W umyśle młodszego demona zapaliło się znajome światełko, a oczy zalśniły chytrym blaskiem.
-Budzi się we mnie odkrywca!
-Słucham?
-Myślę, że możemy sobie wiele ofiarować, dlatego jeśli zechcesz przez kilka dni nacieszyć mnie swym towarzystwem, będę usatysfakcjonowany. A teraz wybacz, ponaglają mnie pilne, niedokończone sprawy. Nigdzie daleko nie odchodź. Niedługo cię znajdę i zabiorę z sobą.- Pozwolił swojej dłoni dotknąć ramienia Fiołeczka. Ten rozwarł w zaskoczeniu oczy z czystą, wyraźną radością.
-Niesamowite! Że też znajdujesz jeszcze siły no cokolwiek.- Tak, Rosier jest wspaniałym anakim, w końcu towarzyszył Molochowi podczas polowania na potwora. Jeśli z nim dłużej pobędzie, na pewno odkryje jego niezwykłe możliwości- Będę siedział na drzewie i czekał na ciebie!- zawahał się, spostrzegając swój błąd.- To znaczy nie na drzewie tylko...
-Nie- przerwał mu, uśmiechając się półgębkiem- to doskonałe miejsce.
W Hasmedzie odezwała się silna wola życia i tylko ta siła, najprawdopodobniej, pomogła mu zapanować nad bólem i podnieść się, ruszając z miejsca. Hananel coś do niego mówił, ale dopiero, gdy chwycił chłopca za ramię, ten ocknął się, energicznie ku niemu odwracając.
-Zostaw mnie w spokoju.
-Hasmedzie... naprawdę, naprawdę mi przykro... Gdybym wiedział, nie uczyniłbym tego...
Wzrok młodzieńca spłynął na dłoń demona, w której ten zaciskał wisior wiedźmy. Bezwiednie dotknął palcami szyi, jakby się upewniając, że to ten sam.
-Ta rzecz była podarunkiem dla mojej Agreji. Skąd ty ją masz?
Drżał szarpany emocjami, a człowiek przypatrywał się mu z pustką w oczach, z mokrym od potu czołem, pachnący własną krwią.
-Dała mi go, ale w niczym mi nie pomógł-odpowiedział mu obojętnie.- Chociaż...- uniósł do góry kącik ust, parodiując uśmiech- gdybyś go nie dostrzegł na mojej koszuli, ostrze twego sztyletu zapewne znalazłoby serce.
-Gdybym wiedział... Nie zraniłbym ciebie, gdybym tylko wiedział...- Boleśnie zacisnął w dłoni krzyż, a potem upadł na kolana, jakby błagając o wybaczenie.
Hasmed wpatrywał się w czubek jego głowy w milczeniu. Myślami był daleko. Ogarnęło go ponure przygnębienie. Rozwarł dłoń od rany, czując między palcami lepką ciecz. Ta rana przesądziła o wszystkim, zadecydowała o zmianie planu. Ale na jaki inny? Nie było takiego...
Okręcił się na piętach, ponownie wbiwszy wzrok w punkt przed sobą. Każdy krok sprawiał mu trudność, ale szedł, nie zważając na to. Szedł zostawiając za sobą niedoszłego zabójcę i coś jeszcze, kolejny dział w swoim życiu, ostatni?
Wciągnął do płuc nocne powietrze. Smakowało dymem, ogniem i śmiercią. Oddalając się od La Vion ani razu nie odwrócił się. Dlaczego? Gdzie podział się ten oczekiwany tryumf? A satysfakcja? Niczego nie czuł... Wyglądało na to, że w swej naiwności sądził, że śmierć Ity i Agreasa, a może nawet Tutiela, przyniesie mu ulgę. Tak, chyba tego właśnie się spodziewał. Jednak stan jego ducha nie uległ najmniejszej zmianie... Nieszczęście anakim nie zwróciło mu spokoju, zadowolenia. Więc po co to wszystko uczynił? Z pewnością on tych korzyści mieć nie będzie...
Zaklął, gdy silne zawroty głowy omal nie ścięły go z nóg. Wymacawszy pień drzewa, oparł się o niego plecami, wyciągając z kieszenie strzykawkę z płynem. Usiadł, przyglądając się przedmiotowi z obojętnością. Jeśli umrze... cóż, rozwiąże to wiele jego problemów. Jeśli przeżyje... będzie musiał stawić czoła trudnościom.
-W samą porę...- odezwał się zachrypniętym głosem.
Tutiel pokonał dzielącą ich odległość z nadludzką prędkością i niedbale rzucając zakrwawiony miecz, ukląkł przed chłopcem.
-Cholera, wiedziałem, że nie ma sposobu, byś się ode mnie odczepił. Ma to swoją korzyść, przynajmniej w tej chwili.
-Pokarz...- Chciał zabrać jego dłoń od broczącego krwią miejsca, aby ocenić powagę rany, ale chłopiec trącił go w rękę.
-Tutiel, nie zajmuj się głupotami.
Mężczyzna ściągnął brwi, a oczy mu zapłonęły. Hasmed jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć go w takim stanie. Targały nim jakieś silne, sprzeczne z sobą emocje. Strach, furia i uczucie... To wszystko było dla niego, dla Hasmeda. Człowiek uśmiechnął się, ale pospiesznie odwrócił wzrok, ponownie skupiając uwagę na strzykawce. Uwolnił igłę, podnosząc ją ku światłu księżyca. Tutiel zawahał się, ale nie poruszył.
-Tak zabijałem moich wrogów... Wstrzykiwałem im do organizmu truciznę...Upajał mnie widok ich cierpienia... Ty też to lubisz Tutiel? Lubisz, czyjeś cierpienie?
Mężczyzna nie odpowiedział mu i Hasmed na niego popatrzył.
-Jesteś taki potulny, nie przychodzi ci do głowy myśl, że mogę chcieć cię zabić?- Ujął strzykawkę niczym sztylet i nakierował ją na kark mężczyzny. Anakim nie drgnął i chłopiec poczuł w piersi skurcz bólu. To nie tak, że demon nie wierzył, iż człowiek może go zranić, Tutiel przyzwolił mu na to. Dał pozwolenie, by Hasmed odebrał mu życie, jeżeli tylko będzie tego chciał. A może Hasmed dał się mu omamić?
Młodzieniec był słaby, ale użył resztek sił, by przyciągnąć twarz anakim do swojej. Wraz z pocałunkiem czuł ogarniający go spokój. Zarzucił ręce za jego szyję, nie pozwalając mężczyźnie na szybkie wyswobodzenie. Było mu tak dobrze, że nawet nie poczuł bólu, gdy igła wbiła się żyłę, wtłaczając do niej płyn.
-Pozwól mi cię opatrzyć.- Tutiel przerwał intymną bliskość. W jego głosie dźwięczał niepokój.
Hasmed wyciągnął z żyły igłę, wyrzucając za siebie pustą strzykawkę. Ręka ścierpła mu nieprzyjemnie, ale w porównaniu z piekącym bólem rany, wrażenie ścierpnięcia nie było niczym istotnym.
-Co... ty zrobiłeś...?- poraził go głos Tutiela. Jego wzrok prześliznął się z okaleczonej ręki, i utkwił w leżącej nieopodal strzykawce.- Co ty zrobiłeś!- Chwycił go za ramiona i nie zwracając uwagi na to, że chłopiec skrzywił się z bólu, potrząsnął nim.
-Tutiel!- warknął, próbując odepchnąć się od niego rękoma. W końcu uderzył plecami o pień drzewa. Twarz miał poszarzałą, wargi ciemne, zaciśnięte w prostą linię.- Niewielki jest we mnie procent samobójcy... Bardziej można o mnie powiedzieć... ryzykant...
Demon nadal ujmował go za rękę, zaciskając boleśnie, jakby pragnąc uniemożliwić truciźnie dotarcie do serca. Chłopak uniósł na niego ciężkie spojrzenie.
-Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałeś...?
-Co!- zawołał z nienawiścią i rozpaczą.
-... ,,Będziesz miał nade mną władzę nawet po twojej śmierci", takie były twoje słowa... Zmieniłeś zdanie?
Dłoń zaciskająca jego rękę wycofała się.
-Opatrz mi ranę, żeby nie została w tym miejscu ani jedna kropla mojej krwi, następnie wywieź mnie z Abadon... Tylko o to proszę, to moje jedyne życzenie... Tutiel.
Anakim wyprostował się odsuwając od chłopca i Hasmed pomyślał, że mężczyzna zamierza go opuścić. Nie dał po sobie poznać, że decyzja Tutiela zabolała go o wiele bardziej niż jakakolwiek doznana mu wcześniej krzywda. W takim wypadku pozostało mu już tylko jedno, nałożyć na siebie dobrze mu znaną maskę. Wykrzywił usta w mdłym uśmiechu, po czym powiedział:
-W takim razie to pożegnanie.
I anakim odszedł... Jedynym śladem jego obecności był porzucony miecz.
Człowiek przyglądał się gałęziom drzew, wsłuchując w szelest liści. Z oddali docierały do niego głosy ludzi, lecz rozlegały się już od jakiegoś dłuższego czasu, więc oswoił się z tym dźwiękiem, prawie nie zwracając na niego uwagi. Był za wszystko odpowiedzialny, ale przestało go cokolwiek obchodzić. Westchnął rozwierając i zamykając dłoń. Czuł lekkie, trochę za szybkie pulsowanie tętna i pozwolił myślom zatrzymać się na tym zjawisku. Wtedy oprzytomniał. Żółtawa mikstura, rozprzestrzeniająca się w jego żyłach...! Nie wolno mu było o niej zapomnieć! Roztwór nie może zadziałać, nie teraz, gdy szanse na nowe życie gdzieś z dala od tego piekła rozprysły się niczym bańka mydlana! Było tylko jedno wyjście, aby zatrzymać działanie płynu...
Zgiął się boleśnie, utkwiwszy wzrok na porzuconym niedaleko mieczu. Spróbował się do niego doczołgać. Wtedy zaskoczył go potężny skurcz bólu. Szarpnął się wyrywając z gardła wrzask. Przycisnął kolana do torsu, rozrywając zębami wargę, gdy próbował zapanować nad spazmami bólu. Gdyby wcześniej wiedział, że będzie musiał przejść takie cierpienia, wybrałby lepszą drogę ucieczki. Czuł, że niewiele brakuje, by eksplodował. I gdy już myślał, że straci świadomość, ból nagle minął, równie szybko, jak się pojawił. Chłopak był roztrzęsiony, drżał na całym ciele, oblany zimnym potem. Podniósł głowę w kierunku broni i wyciągając po nią rękę, objął palcami trzon miecza. Okazał się jednak tak ciężki, że nie zdołał go do siebie przesunąć. Zaklął. Łzy zasłoniły mu oczy. Nie wiedział czemu płacze, niedługo miało się to jednak skończyć, już wkrótce poczuje się dobrze... Podczołgał się na łokciach, co wyczerpało resztkę jego sił. Ostrze pięknej broni lśniło złowieszczo, odbijając od swej powierzchni poświatę księżyca. Chłopiec wysunął szyję z zamiarem przecięcia jej. I choć tylko sekundy dzieliły go od śmierci, nie doznał żadnego objawienia. Nie usłyszał zwycięskiego śmiechu wiedźmy, nie ujrzał postaci brata, wyciągającego po niego ręce. Przed jego oczami nie stanęły obrazy z przeszłości... Był tylko on, jasny księżyc wpatrujący się w chłopca z odbicia ostrza.
To nie ten moment...?- pomyślał bezgłośnie i równie bezgłośną otrzymał odpowiedź.
Czyjeś silne ręce ujęły go w pasie, podrywając do góry. Hasmed rozrzucił bezwładnie ręce, czując, że stracił nad nimi władzę. Głowa również mu ciążyła. Oparł ją o pierś mężczyzny, ponieważ tylko to mógł zrobić. Jedynie oczy były dostatecznie sprawne i niezamroczone zastrzykiem. Skierował je na twarz mężczyzny i zadrżał pod wpływem nagromadzonych emocji. Tutiel...
-Nigdy...- wyszeptał, zaskoczony, że jest jeszcze w stanie coś z siebie wydobyć- nie czułem... do ciebie nienawiści...
-Nie chcę tego słyszeć...- odparł mu głucho.
Pokonali ulicę nie czyniąc nic, co mogło zwrócić uwagę mieszkańców Abadon. Demon odblokował zaryglowane drzwi jakiegoś domostwa, wchodząc do pomieszczenia wypełnionego ciemnością. Hasmed nie umiał dostrzec nawet zarysu mebli, lecz pewne kroki Tutiela sugerowały, że wiedział, co robił. Położył młodzieńca na stole z taką delikatnością, jakby temu groziło rozsypanie. Gdy jasny płomyk oświetlił kuchnię, Hasmed odnalazł twarz Tutiela. Mężczyzna nie patrzył na niego. Rozdarł mu koszulę, zabierając się do opatrywania rany.
Naraz młodzieniec pragnął mu wszystko wyznać. Zdradzić, co ukrywał na dnie swego serca, ale czy jego słowa zabrzmiałyby prawdziwie? Tyle czasu to w sobie dusił, tłamsił, czy Tutiel uwierzyłby teraz w tak nieoczekiwane wyznania? Czy potrzebował ich? Zamiast zwierzeń, demon usłyszał jego gardłowy krzyk. Ciało młodzieńca wygięło się spazmatycznie i Tutiel poczuł, że strach rozszerza mu źrenice. Dopadł do chłopca, ujmując w dłonie jego drobną twarz.
-Zorga...
Po kilkunastu sekundach udręki ciało człowieka zwiotczało, a usta wydobyły ciche, bezdźwięczne słowa:
-Zabierz... Zabierz mnie z sobą...
-Zorga...- powtórzył anakim, ale chłopiec umarł.
Mężczyzna przyssał się wargami do jego ust, jakby pragnął wprowadzić oddechem życie do jego ciała. Nie posiadał jednak podobnych umiejętności. Był anakim, diabłem i jedyną jego zdolnością było odbieranie życia...
***
Rosier biegł, odpychając rękoma ludzi, ale w końcu stracił trop. Zatrzymał się, jak rażony piorunem, obróciwszy wokół własnej osi. Wśród ryku zamieszek, starał się wychwycić ten jeden drobny dźwięk, bicie serca Hasmeda. Cisza, jaka je zastąpiła, spadła na Krwawego Demona niczym topór. Upadł na kolana, chwytając w dłonie garść kamyków, które zacisnął z taką siłą, aż poczuł, że rozrywają mu skórę.
-Pisklak... wyleciał... z klatki...
***
Nie był to pierwszy raz, gdy oglądał z okienka powozu znikający krajobraz Abadon. Lecz pierwszy raz, gdy żegnał się z nim porą zbliżającego się świtu, a miasto jeszcze tętniło ludzką żywiołowością. Czuł, że reguły tego miasta zmienią się i że nie skończy się to wyłącznie na Abadon. Miał szansę, aby nie dopuścić do tego, co się właśnie wydarzyło, ale ją zaprzepaścił. Jednego był pewien, nawiedzający go sen już nie wróci. Nie zobaczy Zorgi, ani Krwawego Demona w otoczeniu płomieni. Tutiela nie nawiedzały sny dotyczące przeszłości...
Powozem szarpnęło i ciało chłopca prawie wysunęło mu się z rąk. Przytrzymał je, następnie ciaśniej objął rękami, starając się na niego nie patrzeć. Pragnął myśleć, że młodzieniec zapadł w głęboką śpiączkę, lecz jego poszarzała twarz, zapadłe policzki i chłód ciała zdawały się temu przeczyć. Bezwiednie pogładził kciukiem jego kark, czując jednocześnie przebiegający go słodko-gorzki dreszcz. Zorga był martwy, ale niewiele zmieniało to w sferze uczuć Tutiela. Nadal go pożądał i kochał...
Miłość...
Jeśli to, co czuł, nie było nią, w takim razie nie umiał wyjaśnić czym innym mogło być to potężne, opanowujące uczucie. Było tak silne, że niemalże mieszało mu zmysły. Zdał sobie z tego sprawę w momencie, gdy opuściwszy powóz, usłyszał jedno, niewyraźne uderzenie ludzkiego serca. Znajdowali się na pustkowiu, niedaleko wejścia do kolejnego miasta. Tutiel nie miał planu, co zrobić z chłopcem, a tym bardziej z sobą samym. Usiadł na zimnym kamieniu z ciałem człowieka u swych stóp. Zaczął mu się przypatrywać w poszukiwaniu dowodów życia. W głębi duszy wiedział jednak, że zmysły anakim są wyczulone na śmierć, lepiej niż kto inny radzili sobie z rozpoznaniem czy ktoś żyje czy też nie. Pochylił się i wyciągnąwszy dłoń zamknął w niej pukiel ciemnych włosów nieboszczyka. Anakim gardzili śmiercią, ale Tutiel nie umiał rozstać się ze zwłokami tego młodego mężczyzny. Nawet gdyby Zorga zaczął się nagle rozpadać w jego ramionach, nie wypuściłby go z uścisku. Opadając na kolana, pochwycił go, chowając twarz w jego szyi. Wokół chłopca roztaczał się zapach wiatru i słaby aromat perfum. Przez chwilę zachwycał się nimi, i nie dopuszczając do głosu rozsądek, pozwolił by owładnęło nim bolesne uczucie miłości. Zaraz jednak się skonsternował. Ile czasu minęło od zgonu młodzieńca? Wystarczająco dużo, by poczuć woń śmierci, jednak ciało Zorgi zostało nietknięte. Odsunął go odrobinę od siebie, podtrzymując mu głowę. W tym samym momencie uderzenie ludzkiego serca ponowiło się...