Wyznanie z okopu
Dodane przez Aquarius dnia Pa¼dziernika 01 2016 13:25:38


Lato roku tysiąc dziewięćset czternastego było piękne. Ciepłe i słoneczne. Jak dzisiaj pamiętam nasze wypady nad jezioro, długie wieczorne beztroskie spacery z twoim starym psem u nogi i te noce. Noce pamiętam najdokładniej. Wchodziłem przez okno do twojego pokoju, wspinając się na piętro po pergoli, a ty zawsze na mnie czekałeś.
– Na pewno Å›piÄ…? – pytaÅ‚em spanikowany, na co ty Å›miaÅ‚eÅ› siÄ™ i wyzywaÅ‚eÅ› mnie od tchórzy. MiaÅ‚eÅ› wiÄ™cej odwagi niż ja, a byÅ‚eÅ› przecież rok mÅ‚odszy.
– Na pewno, na pewno – mówiÅ‚eÅ›, przyciÄ…gajÄ…c mnie do siebie. PatrzyÅ‚eÅ› mi w oczy w Å›wietle lampy stojÄ…cej przy łóżku. – MówiÅ‚em ci przecież tyle razy, że matka jak zaÅ›nie, to już nie wstaje – ganiÅ‚eÅ› mnie, po czym zaczynaÅ‚eÅ› caÅ‚ować.
Wciąż pamiętam te twoje miękkie, czasem słodkie od wieczornej herbaty z miodem, wargi. I wtedy następowała chwila, przez którą się zapominałem. Już nie myślałem o tym, że to co robimy jest niedopuszczalne, grzeszne, niewłaściwe. Twój dotyk przecież taki nie był, sprawiał, że moje serce zaczynało bić szybciej, że przez całe dnie myślałem tylko o nim.
Gdyby ktokolwiek siÄ™ dowiedziaÅ‚, to byÅ‚by koniec... Czasem dzieliÅ‚em siÄ™ z tobÄ… tymi myÅ›lami, ale wtedy odpowiadaÅ‚eÅ›, z godnÄ… sobie pewnoÅ›ciÄ…, że uciekniemy. I byÅ‚eÅ› tak przekonany co do tego, że mogÅ‚em tylko siÄ™ uÅ›miechnąć, a później dodać w wyrazie żartu: „dzieciak z ciebie jeszcze”.
Ale czasem zdawaÅ‚eÅ› siÄ™ być starszy ode mnie. MiaÅ‚eÅ› bardziej dojrzaÅ‚e myÅ›lenie, a twoje spostrzeżenia wydawaÅ‚y siÄ™ tak celne, że nie raz nie wiedziaÅ‚em, co odpowiedzieć. ZresztÄ…, nie tylko ja. LubiÅ‚eÅ› siÄ™ kłócić, doprowadzać do sÅ‚ownych potyczek z ludźmi. W naszym miasteczku na północy Anglii miaÅ‚eÅ› peÅ‚no wrogów. ChÅ‚opcy nie przepadali za tobÄ… nie dlatego, że zawsze wiedziaÅ‚eÅ› jak siÄ™ odgryźć, a czasem przyÅ‚ożyć też w nos, ale byÅ‚eÅ› też po prostu piÄ™kny. Dużo dziewczyn siÄ™ za tobÄ… oglÄ…daÅ‚o, co – nawet nie waż siÄ™ zaprzeczać – schlebiaÅ‚o ci. WidywaÅ‚em ciÄ™ rano z jednÄ…, a w poÅ‚udnie już przechadzaÅ‚eÅ› siÄ™ z drugÄ…. WybieraÅ‚eÅ› miÄ™dzy nimi jak kobieta pantofle w sklepie.
I byłem zazdrosny. Sam dobrze wiesz, jak bardzo. A ty się tylko śmiałeś, mówiłeś, że nic do nich nie czujesz, że cię bawi, jak się rumienią, jak próbują zwrócić na siebie twoją uwagę. Dodawałeś jeszcze, co zapamiętałem bardzo dobrze, że nigdy z żadną nie będziesz. Lubiłeś towarzystwo kobiet, ale żadnej nie mogłeś pokochać.
– WolÄ™ mężczyzn – mówiÅ‚eÅ› półszeptem i, gdy akurat nikogo nie byÅ‚o w pobliżu, caÅ‚owaÅ‚eÅ› mnie.
I tak było zawsze. Ciągle miałem do ciebie pretensje o te dziewczyny, a ty, za każdym razem, odpowiadałeś tak samo. Może chciałeś swoim zachowaniem odwrócić uwagę innych od nas? W końcu przyległa do ciebie karteczka bawidamka, nikt nawet nie podejrzewał nas o niemoralne zamiary względem siebie.
Czerwiec i połowa lipca była wspaniała, jak już pisałem. Kochałem ciebie tak bardzo, że przestałem wyobrażać sobie dalsze życie z jakąś kobietą u boku. Chciałem tylko ciebie.
– Za rok skoÅ„czÄ™ osiemnaÅ›cie lat – powiedziaÅ‚em ci pewnego razu, kiedy leżaÅ‚eÅ› z gÅ‚owÄ… na mojej piersi. PrzesuwaÅ‚em palcami pomiÄ™dzy twoimi krÄ™conymi, ciemnymi wÅ‚osami. CzuÅ‚em od ciebie bijÄ…cy spokój. W pokoju unosiÅ‚ siÄ™ zapach naszego potu, a przez uchylone okno sÅ‚ychać byÅ‚o dźwiÄ™ki Å›wierszczy. – Poczekam na ciebie i może wyruszymy w podróż? – Tak, wtedy byliÅ›my bardzo mÅ‚odzi. Mimo siedemnastu lat, miaÅ‚em marzenia jak dzieciak, wciąż chciaÅ‚em zwiedzić caÅ‚y Å›wiat, zobaczyć to, czego normalni ludzie nie majÄ… odwagi zobaczyć. Być inny niż wszyscy. Stać siÄ™ podróżnikiem i panem wÅ‚asnego losu. NaprawdÄ™ byÅ‚em mÅ‚ody i nieopierzony, nigdy wtedy bym nie pomyÅ›laÅ‚, że za tÄ… mÅ‚odoÅ›ciÄ… tak bÄ™dÄ™ tÄ™sknić, że już za chwilÄ™ życie doÅ›wiadczy nas obu tak bardzo, że w wieku dwudziestu lat bÄ™dziemy niczym starcy. – Do Azji, Australii, Afryki – fantazjowaÅ‚em, co ty skwitowaÅ‚eÅ› rozbawionym parskniÄ™ciem Å›miechem.
– Dobry pomysÅ‚ – pochwaliÅ‚eÅ›. – Tylko my dwaj.
– Bez Alice! – dodaÅ‚em, patrzÄ…c na ciebie z naganÄ….
– MówiÅ‚em ci, że Alice mnie nie obchodzi! – prychnÄ…Å‚eÅ› i nagle zaÅ›miaÅ‚eÅ› siÄ™ gÅ‚oÅ›no. LubiÅ‚eÅ›, gdy pokazywaÅ‚em ci, jak bardzo jestem zazdrosny.
– Skoro to takie zabawne, to sam znajdÄ™ sobie jakÄ…Å› dziewczynÄ™ – zagroziÅ‚em, na co ty zaczÄ…Å‚eÅ› siÄ™ jeszcze bardziej trząść od uciszanego Å›miechu.
– Ty i dziewczyny! ProszÄ™ ciÄ™, Andrew! Sam mówisz, że uszy ci puchnÄ… od tego ich szczebiotania!
Często się tak przekomarzaliśmy. Lubiłem te chwile.
Ale później nadszedł kres lipca. I stało się to, czego każdy się spodziewał, ale o czym się nie mówiło. Wojna.
Gdy to się stało, miałem siedemnaście lat, byłem młody, jak mówiłem, nieopierzony. Wojnę widziałem tylko z perspektywy chłopca patrzącego na pięknie ubranych żołnierzy, kochanych przez wszystkich. Bagnety, granaty, samoloty i czołgi, wtedy w mojej głowie widniał tylko taki obraz. Nic więc dziwnego, że chciałem ruszyć na front, każdy z moich kolegów chciał, ty także. Całymi dniami rozmawialiśmy o tym, jak zaciągnąć się razem do wojska. Na szczęście nie mogliśmy. Mówię na szczęście, bo gdyby tak się stało, moglibyśmy już nie żyć.
Pragnąłem zaciągnąć się szybciej, przed ukończeniem osiemnastego roku życia, ale matka się zarzekła, że jak to zrobię, nie będę jej synem. Miała nadzieję, że nim wybiją moje urodziny, wojna się już skończy. Właściwie, każdy tak myślał. To miała być tylko wojenka, a nie ciągnąca się latami fala zabierająca wiele istnień.

Ale moje osiemnaste urodziny nadeszły, a wojsko samo się o mnie upomniało. Nawet gdybym nie chciał, musiałem iść. Ty miałeś to szczęście przesiedzieć jeszcze jeden rok w domu.
– BÄ™dÄ™ pisać – powiedziaÅ‚em wieczór przed moim wyjazdem. – BÄ™dÄ™ pisać ilu Niemców zabiÅ‚em – zaÅ›miaÅ‚em siÄ™, chociaż już wtedy siÄ™ denerwowaÅ‚em. WiedziaÅ‚em, że ludzie tam ginÄ…. Å»e zginąć mogÄ™ także ja, ale nie dopuszczaÅ‚em tych myÅ›li do siebie. WrócÄ™ jako bohater narodowy, bÄ™dÄ™ walczyć przeciwko zÅ‚u i okrucieÅ„stwu, które wtedy jawiÅ‚o mi siÄ™ tylko w jednym sÅ‚owie – Niemiec. Tak sobie to wÅ‚aÅ›nie wyobrażaÅ‚em, tak miaÅ‚o być, ale niestety, nie byÅ‚o.
– Jak ja skoÅ„czÄ™ osiemnaÅ›cie lat, to pewnie już bÄ™dzie koniec – mruknÄ…Å‚eÅ› niezadowolony. – Ale może uda mi siÄ™ zaciÄ…gnąć wczeÅ›niej. Przecież nie bÄ™dÄ™ siedzieć na dupie, kiedy ty jesteÅ› tam i walczysz o AngliÄ™.
Pamiętasz, jak głupi wtedy byliśmy? Nasze słowa przesiąknięte były propagandą, wciśniętym nam do głów pseudo patriotyzmem. Ale na pocieszenie ci powiem, nie byliśmy jedyni. W moim oddziale każdy ruszał na wojnę z dumą, a na obdżektorów patrzyliśmy z pogardą. Gdybym wiedział, Simon, gdybym tylko wiedział... chyba bym uciekł. Z tobą.
Nic takiego jednak nie miaÅ‚o miejsca, zostaÅ‚em zesÅ‚any do Francji, by tam walczyć za naszÄ… ojczyznÄ™. WczeÅ›niej jednak odbyÅ‚em szkolenie, które, może i ciężkie do przejÅ›cia, w zderzeniu z prawdziwÄ… sytuacjÄ… na froncie, byÅ‚o dziecinnie proste. Gdybym tylko miaÅ‚ tego Å›wiadomość, w życiu nie cieszyÅ‚bym siÄ™ tak na wizjÄ™ wyjazdu. Ale te wiwatujÄ…ce tÅ‚umy, kobiety żegnajÄ…ce bohaterskich żoÅ‚nierzy, panny wybiegajÄ…ce z tÅ‚umów i rzucajÄ…ce siÄ™ na nas, by nas pozdrowić, dodać otuchy przed staniÄ™ciem oko w oko z prawdziwym – krwiożerczym – wrogiem. Szkoda tylko, że, jak siÄ™ później dowiedziaÅ‚em, ten wróg wyglÄ…daÅ‚ dokÅ‚adnie jak ja. Też miaÅ‚ osiemnaÅ›cie lat, też zostawiÅ‚ w swoim paÅ„stwie rodzinÄ™, do której pragnÄ…Å‚ wrócić, no i oczywiÅ›cie, też miaÅ‚ nadziejÄ™ na szybkie zakoÅ„czenie tej wojny. Przed latem wszystko bÄ™dzie zakoÅ„czone, mówiliÅ›my. Już w tysiÄ…c dziewięćset piÄ™tnastym sprawa bÄ™dzie rozwiÄ…zana, pocieszaliÅ›my siÄ™.
Przez caÅ‚y ten czas wymieniaÅ‚em z tobÄ… listy, pamiÄ™tasz? Jak byÅ‚em na szkoleniu, każdÄ… wolnÄ… chwilÄ™ poÅ›wiÄ™caÅ‚em opisywaniu ci wszystkiego. Wtedy skupiaÅ‚em siÄ™ na żaÅ‚osnych, niegodnych uwagi rzeczach, jak plujÄ…cy podczas mówienia przeÅ‚ożony, niesprawny chÅ‚opaczek z naszego oddziaÅ‚u, czy nawet, cholera, przesolone ziemniaki! Nie mam pojÄ™cia, jak mogÅ‚em pisać tobie tak trywialne rzeczy, ratuje mnie jednak myÅ›l, że przecież byÅ‚em dzieckiem. Wtedy jeszcze nie dorosÅ‚em. Jasne – mówiÅ‚o siÄ™ o Å›mierci. Wszyscy wiedzieliÅ›my, że do domu nie wrócimy w peÅ‚nym skÅ‚adzie, ale Å›mierć wciąż byÅ‚a nieobecna. Wiesz, Simonie, czÅ‚owiek zdaje sobie sprawÄ™ ze swojej Å›miertelnoÅ›ci dopiero w chwili Å›mierci. A na froncie umieraliÅ›my w każdej chwili.
Czym tak naprawdę jest wojna, dowiedziałem się dopiero pierwszego dnia w okopach. Wtedy ogrom wydarzeń tak mnie przeraził, że prawie zginąłem. Doskonale pamiętam moją wartę, kiedy obserwowałem pas ziemi niczyjej. To była chwila słabości, widziałem rozrywane ciało mojego przyjaciela ze szkolenia, Billa. Ręka spadła tuż obok mnie, jego nogi gdzieś dalej, na przestrzeń nienależącą do nikogo. Przez długą chwilę wpatrywałem się z przerażeniem w jego kończynę, zamarłem. Ocucił mnie dopiero kolejny huk, schyliłem głowę i gdybym tego nie zrobił, zginąłbym. Pocisk przeleciał tuż nad moim hełmem, ostatecznie wbijając się w drewno podtrzymujące ściany okopu, jakie znajdowało się za mną. Wtedy zrozumiałem, czym jest śmierć i że od tego dnia będzie mnie prześladować, póki wojna się nie skończy... bądź póki sama mnie nie dorwie.
Pamiętam, że jedyną chwilą powrotu do normalności były te momenty, kiedy przyjeżdżała poczta. Poczta i listy podczas wojny są niezwykle ważne, podbudowują morale wojskowych, jak to mówił mój sierżant. I coś w tym było, bo za każdym razem, gdy dostawałem od ciebie list, czułem, że mam dla kogo wracać do domu.
Pisałeś do mnie bardzo regularnie, a ja za każdym razem zastanawiałem się, co takiego ci odpisać. Prawdę? Kłamstwo? Gdybym zmyślał, że na froncie wcale nie jest tak źle, sam chciałbyś się tam wybrać, a miałem przerażającą świadomość tego, że gdybyś się zaciągnął, nigdy więcej mógłbym cię nie ujrzeć.

Zdecydowałem się więc na półprawdę. Odpisywałem za każdym razem, że mam się dobrze, ale że wojna jest gorsza, niż obaj sobie kiedykolwiek wyobrażaliśmy. Wojsko dba jak najlepiej może o wojskowych, jednak śmierć w niektórych wypadkach jest nieunikniona. Trochę fałszu, trochę prawdy.
I prosiłem, za każdym razem prosiłem, byś nie robił nic głupiego. A już na pewno nie szedł do wojska, nim ono samo się o ciebie nie upomni. Miałem nadzieję, że nim zdąży to zrobić, wojna minie.
Upalne lato upÅ‚ynęło na zabijaniu wrogów, wrogów, którzy byli takimi samymi ludźmi jak my; mÅ‚odymi i przestraszonymi. Każdy metr zajmowania ziemi niczyjej okupowany byÅ‚ Å›mierciÄ…, czy to z naszej strony, czy z Niemieckiej. ZarzynaliÅ›my siÄ™ jak zwierzynÄ™, nie baczÄ…c na to, że każdy zgon niósÅ‚ za sobÄ… czyjÅ› pÅ‚acz. Przeciwnik byÅ‚ tym zÅ‚ym, my walczyliÅ›my za moralność. Ale, do cholery, jaka byÅ‚a w tym moralność? Jaka jest moralność w zabijaniu ludzi, którzy siedzieli w okopach z tego samego powodu co my – bo ktoÅ› im kazaÅ‚?
Istniały dni, kiedy miałem ochotę wyjść na ziemię niczyją. Stanąć, rozłożyć ręce i czekać na zbawienną śmierć, która skończyłaby tę katorgę. I w takich chwilach nie myślałem o mamie, moich dwóch siostrach, ani nawet o tacie. Myślałem o tobie. To ty utrzymałeś mnie przy życiu, to przez ciebie nie chciałem wrócić do Anglii w trumnie albo, jeszcze gorzej, nie wrócić do niej w ogóle. Zginąć w rozkopanej ziemi między dwoma przeciwnymi okopami, rozpaść się na kawałki i już nigdy nie być zidentyfikowanym.

Jesień minęła, nadeszło Boże Narodzenie. Wszyscy mówili, że przed nim cała ta wojna się skończy, że na święta będziemy już w domach. Wierzyłem w to, w końcu musiałem w coś wierzyć, bo w Boga już przestałem. Gdyby tylko istniał, nie pozwoliłby swoim dzieciom na takie bezsensowne mordowanie się nawzajem.
Nic siÄ™ jednak nie zmieniÅ‚o – wojna trwaÅ‚a dalej. Ja dalej siedziaÅ‚em w bÅ‚otnistych okopach ze szczurami, wszami i innymi mnożącymi siÄ™ chorobami pod rÄ™kÄ….

I wtedy nadeszła ta chwila, wojsko zabrało mi ciebie. Gdy tylko dostałem ten ostatni list, że wyjeżdżasz, że nie chcesz, że się boisz, że... miałeś tyle wątpliwości po tym, co ci wcześniej pisałem o prawdziwym obliczu wojny. Do tej pory żywię głęboką nadzieję, że odebrałeś moją wiadomość do ciebie, nim sam wyruszyłeś na front.
Napisałem ci, byś się nie bał. Żebyś uważał na siebie, zachowywał czujność, słuchał przełożonych. Proste, głupie rady żołnierza, który w okopach spędził już ponad rok.
Nie wiedziałem jednak, że mój prawdziwy koszmar dopiero się zaczynał. Nie dostałem od ciebie już żadnego listu, nie wiedziałem co się z tobą dzieje. Pisałem do mamy, pytałem ją, czy ma jakiekolwiek informacje na twój temat, ale nie dostawałem odpowiedzi.
Dla mnie stało się jasne, że zginąłeś. Sam nie wiem, jak przetrwałem ostatni rok na froncie, jak udało mi się to zrobić, kiedy prześladowała mnie świadomość, że już nigdy więcej nie spoczniesz w moich ramionach?
Aż wreszcie, tuż przed zakończeniem wojny, dostałem od mamy wiadomość:
Simon wrócił do domu.
Wrócił. Wrócił. Wrócił. Tłukło mi się po głowie przez kolejny tydzień. Wróciłeś, naprawdę nie zginąłeś. Tylko, skoro już tam byłeś, to dlaczego do mnie nie pisałeś? I dlaczego deportowali cię przed zakończeniem? Przecież liczył się każdy żołnierz, nawet ten niesprawny. Dlaczego więc, do jasnej cholery, wróciłeś? Co takiego się tobie przytrafiło, że wojsko uznało cię za nieprzydatnego?

Wielka wojna dobiegła końca w listopadzie tysiąc dziewięćset osiemnastego. Wszystko się skończyło, wszystko powinno wrócić do normy. Ale tak nie miało prawa się stać, ludzie, którzy tam byli, nigdy nie wrócą do normalności.
Już gdy wysiadałem z pociągu, gdy mama wzięła mnie w ramiona i nagle coś buchnęło przy lokomotywie, nie opanowałem nerwowego podskoczenia i skulenia się, a w głowie pojawiła mi się myśl, że to wszystko znowu się zaczyna. Że muszę uważać, pozostać czujny.
Ramiona matki w tamtym momencie otoczyły mnie jeszcze ciaśniej, jakby zrozumiała. Przycisnęła mnie do swojej piersi, pogładziła moje włosy i powiedziała:
– Już jesteÅ› bezpieczny, Andrew.
Bezpieczny. A czy ty byłeś bezpieczny, Simonie?
– Å»yje – odpowiedziaÅ‚a mama na moje pytanie o ciebie. – Å»yje, ale...
– Ale? – zapytaÅ‚em, a coÅ› Å›cisnęło mnie w piersi. GardÅ‚o jakby skurczyÅ‚o mi siÄ™ boleÅ›nie, a mój wzrok spoczÄ…Å‚ na pokrytej zmarszczkami twarzy rodzicielki, która, mimo wszystko, wydawaÅ‚a siÄ™ w tamtej chwili mÅ‚odsza ode mnie.
– Jak pójdziesz do niego, to siÄ™ przekonasz.

***

Wcale nie zabrzmiało to dobrze. Niepewność trawi mnie aż do teraz, kiedy stoję pod drzwiami twojego domu, wyciągam drżącą rękę i pukam w malowane na brązowo drewno. Serce niemal podchodzi mi do gardła, gdy słyszę po drugiej stronie kroki.
– Andrew? – sÅ‚yszÄ™ zdziwiony gÅ‚os twojej mamy i już po chwili kobieta przyciska mnie do swoich pulchnych piersi. – Andrew! Jak dobrze, jak dobrze – mówi drżąco, zupeÅ‚nie jakby miaÅ‚a siÄ™ rozpÅ‚akać. – Tylu chÅ‚opców wzięła nam ta wojna. Jak dobrze, że nic ci nie jest, jak dobrze – powtarza, a ja czujÄ™ wzbierajÄ…cÄ… siÄ™ we mnie z chwili na chwilÄ™ coraz wiÄ™kszÄ…, nerwowÄ… niepewność.
– Jest Simon? – pytam, sam nie poznajÄ…c swojego gÅ‚osu. ZupeÅ‚nie jakby nie należaÅ‚ do mnie. Z przerażeniem patrzÄ™, jak odsuwa mnie od siebie, jak na jej twarzy wymalowuje siÄ™ grymas matczynego bólu i smutku.
– Już nic nie bÄ™dzie takie same – odpowiada, odsuwa siÄ™ i wpuszcza mnie do wÄ…skiego przedpokoju wyÅ‚ożonego jasnÄ… tapetÄ…. Doskonale znam to pomieszczenie, z zamkniÄ™tymi oczami mógÅ‚bym iść do ciebie, wyminąć starÄ…, wiekowÄ… komodÄ™, skrÄ™cić w prawo, do salonu, a nastÄ™pnie w lewo, na drewniane, skrzypiÄ…ce schody, których balustrada kiwa siÄ™ na wszystkie strony. – Andrew, on... wojna dużo mu odebraÅ‚a – mówi Å›ciszonym gÅ‚osem, zamykajÄ…c za mnÄ… drzwi.
– Co siÄ™ staÅ‚o? – Nie ukrywam już swojego nerwowego tonu. ChcÄ™ wiedzieć. ChcÄ™ wiedzieć jak najszybciej.
– Gaz... RozpuÅ›cili gaz i caÅ‚y jego oddziaÅ‚ odniósÅ‚ obrażenia, ale on i taki jeszcze jeden chÅ‚opak... mówiÅ‚ mi o nim, nie pamiÄ™tam teraz jak miaÅ‚ na imiÄ™. CoÅ› na „m”, Michael, Mitchell? – zastanawia siÄ™, a ja w tej chwili mam ochotÄ™ zÅ‚apać jÄ… za ramiona, potrzÄ…snąć nimi i wykrzyczeć jej w twarz, że nikt inny mnie nie obchodzi, tylko ty. Å»eby nie przedÅ‚użaÅ‚a tej chwili, żeby z Å‚aski swojej wreszcie mi, kurwa, ktoÅ› powiedziaÅ‚, co ci siÄ™ staÅ‚o! – Nieważne – kwituje wreszcie, a ja niecierpliwiÄ™ siÄ™ coraz bardziej. – Po prostu... straciÅ‚ wzrok – padajÄ… wreszcie te sÅ‚owa i na chwilÄ™ miÄ™dzy nami zapada cisza. Ja wpatrujÄ™ siÄ™ w niÄ…, w jej nieoszczÄ™dzonÄ… przez czas twarz, ona patrzy gdzieÅ› na bok.
– Jest u siebie? – pytam i czujÄ™, jak serce wali mi w piersi. Å»yjesz. Rany Boskie, żyjesz! NaprawdÄ™ żyjesz, co z tego, że Å›lepy. Najważniejsze, że tu jesteÅ›, że za chwilÄ™ znów bÄ™dÄ™ mógÅ‚ wziąć ciÄ™ w ramiona. Ta wojna odebraÅ‚a mi wszystko, caÅ‚Ä… mojÄ… mÅ‚odość, ale, na szczęście, oszczÄ™dziÅ‚a mi ciebie. W jednej chwili wypeÅ‚nia mnie tak ogromne szczęście, aż chce mi siÄ™ pÅ‚akać, bo przez tak dÅ‚ugi czas traktowaÅ‚em ciÄ™ jako zmarÅ‚ego, a tu okazuje siÄ™, że...
– Jest. Ale nie wiem, czy chce, żebyÅ› go odwiedziÅ‚. – Zamieram. PatrzÄ™ na niÄ… z niezrozumieniem, ona znowu patrzy gdzieÅ› na bok.
– Nie chce?
– Andrew, wiele siÄ™ zmieniÅ‚o... – próbuje mi coÅ› wytÅ‚umaczyć, nie chcÄ™ tego sÅ‚uchać, wchodzÄ™ jej w sÅ‚owo.
– Dlaczego nie chce?
– Ma poparzonÄ… twarz.
Poparzona twarz. Też coś. Wielka cena za twoje życie, prycham w myślach, wymijam ją i z nową energią zaczynam ciebie szukać. Wchodzę do salonu, omiatam wzrokiem puste pomieszczenie, jednocześnie ignorując podniesiony głos twojej mamy za plecami. Ruszam w kierunku schodów. Skrzypią jak zawsze, ale to nic. Zaczynam biec. Omijam co drugi stopień, aż wreszcie zatrzymuję się przed, tak bardzo dobrze znanymi mi, brązowymi, obdrapanymi drzwiami. Naciskam na klamkę, serce podchodzi mi do gardła, popycham drewno. Widzę najpierw duże okno, szafę z otwartymi szufladami. Dopiero gdy robię krok do środka, mijam próg, zauważam, że siedzisz na łóżku. Czuję, że tracę możliwość oddychania, ból w klatce piersiowej jest tak duży, że na chwilę po prostu zamieram.
– Mamo? – pytasz zdezorientowany. Nie widzisz mnie. Na oczach masz przewiÄ…zany Å›nieżnobiaÅ‚y bandaż, a skóra na policzkach i czole jest nieprzyjemnie czerwona i pomarszczona.
Nie odpowiadam od razu, bo nie jestem w stanie. Zamykam za sobą drzwi, po czym robię krok do przodu, by zatrzymać się w samym środku pokoju. Schudłeś. Tak bardzo schudłeś. Siedzisz na tym łóżku i wyglądasz jak nieszczęście, a ja zdaję sobie sprawę, że wojna jednak odebrała mi część ciebie.
– Nie – odpowiadam, a ty odwracasz gÅ‚owÄ™ w stronÄ™, z której sÅ‚yszysz mój gÅ‚os, zupeÅ‚nie, jakbyÅ› mógÅ‚ mnie zobaczyć. UÅ›miecham siÄ™ mimowolnie i czyniÄ™ krok w twojÄ… stronÄ™. Powoli siadam na łóżku, nie wiedzÄ…c, co w tej chwili powinienem powiedzieć. – Simon... myÅ›laÅ‚em, że nie żyjesz.
Widzę, jak zaczynasz drżeć. Twoja dłoń zaciska się na kołdrze, a klatka piersiowa zaczyna się szybko unosić i opadać.
– Dobrze, że już jesteÅ› – odzywasz siÄ™ po chwili, a ja nie wytrzymujÄ™. PokonujÄ™ dzielÄ…cÄ… nas odlegÅ‚ość i obejmujÄ™ ciÄ™, przyciskajÄ…c do siebie mocno.
– Dobrze, że żyjesz – odpowiadam, bo w tamtej chwili nie liczy siÄ™ to, że straciÅ‚eÅ› wzrok. Najważniejsze jest twoje ciepÅ‚e ciaÅ‚o i wciąż bijÄ…ce serce, którego szybki rytm czujÄ™ przy swojej piersi. – MyÅ›laÅ‚em, że już nigdy ciÄ™ nie zobaczÄ™.
– Ja ciÄ™ nie zobaczÄ™ – mruczysz, na co mam ochotÄ™ ciÄ™ uderzyć i przywrócić do porzÄ…dku.
– Co z tego?! – prycham wzburzony, odsuwajÄ…c ciÄ™ na odlegÅ‚ość wyciÄ…gniÄ™tych ramion. – Przez ten caÅ‚y, pieprzony czas, jak mi napisaÅ‚eÅ›, że wojsko siÄ™ o ciebie upomniaÅ‚o, myÅ›laÅ‚em, że nie żyjesz! Nie dostaÅ‚em ani jednego listu od ciebie! – wyrzucam ci, obserwujÄ…c, jak na twojej twarzy pojawia siÄ™ grymas. – MogÅ‚eÅ› napisać! Nie wiesz, jak to jest codziennie budzić siÄ™ z myÅ›lÄ…, siedzieć w tym pieprzonym bagnie ze szczurami i zdawać sobie sprawÄ™, że ciebie już nie ma!
– PisaÅ‚em! – prychasz. – PisaÅ‚em z okopu, ale nie dostaÅ‚em odpowiedzi! – krzyczysz nagle. – Też myÅ›laÅ‚em, że nie żyjesz! – twój gÅ‚os drży niekontrolowanie, kiedy wyrzucasz mi to w twarz. – Dopiero jak tu dojechaÅ‚em, twoja mama do mnie przyszÅ‚a i powiedziaÅ‚a, że wciąż dostaje od ciebie listy... też myÅ›laÅ‚em, że nie żyjesz – dodajesz ciszej, garbisz siÄ™ i chyba pÅ‚aczesz. Chociaż... przecież ty nigdy nie pÅ‚aczesz. Zawsze byÅ‚eÅ› taki dzielny, to ja byÅ‚em tym sÅ‚abszym. Nie myÅ›lÄ™ już o niczym, tylko caÅ‚ujÄ™ twoje wargi.
– Już koniec – mruczÄ™ cicho. – Najważniejsze, że żyjemy.
– Jestem Å›lepy – przypominasz, jakby twoja niepeÅ‚nosprawność miaÅ‚a jakieÅ› wielkie znaczenie.
– I co z tego! – prycham. – Å»yjesz!
– Nie wiem, czy żyjÄ™ – odpowiadasz i odwracasz gÅ‚owÄ™ na bok. – Po tym co widziaÅ‚em nie wiem, czy da siÄ™ jeszcze żyć – dodajesz. – Wciąż mam te sny, Andrew. WidzÄ™ w nich trupy, rozwalone ciaÅ‚a moich przyjaciół, którzy w jednej chwili tracÄ… życie.
Zapada cisza. Rozumiem cię, z czego doskonale zdajesz sobie sprawę, bo tylko ja mogę to zrozumieć. Nie twoja mama, nie moja mama. Kto tego nie przeżył, nigdy nie będzie wiedział, że to, co widzieliśmy było gorsze niż biblijne piekło. I wszystko zostało sprezentowane przez jednego człowieka dla drugiego.
– Wiem – odpowiadam cicho. – JakoÅ› nauczymy siÄ™ z tym żyć – dodajÄ™ półszeptem i znów ciÄ™ przytulam, tym razem czujÄ…c, jak odpowiadasz na uÅ›cisk. Wtulasz siÄ™ we mnie, a twoje usta opuszcza westchniÄ™cie przepeÅ‚nione ulgÄ….
– SchudÅ‚eÅ› – zauważasz.
– Ty też – odpowiadam, przeczesujÄ…c dÅ‚oniÄ… twoje wÅ‚osy.
– Obaj wyglÄ…damy jak wór nieszczęść?
Uśmiecham się pod nosem, zupełnie, jakbym usłyszał jakiś dobry żart.
– Obaj – potakujÄ™ i sÅ‚yszÄ™ twój stÅ‚umiony Å›miech.
Wróciliśmy żywi, ale obdarci ze swojej młodości i beztroski, do której każdy człowiek ma prawo. Wiele razy umarliśmy już tam, w okopach. Mimo że nasze serce wciąż bije, jesteśmy umarłymi wśród żyjących. Człowiek zdaje sobie sprawę ze swej śmiertelności dopiero w chwili śmierci, my zapoznaliśmy się ze śmiercią jak z przyjacielem. Wiemy o niej więcej, niż wiedzieć powinniśmy.

\