ROZDZIAŁ 7
Podniósł powieki, kolejny raz wybudzając się z krótkiej drzemki. Starał się poruszyć, lecz przychodziło mu to z trudem. Związane nogi i ścierpnięte ręce przymocowane na linach do metalowej części łóżka, nie dawały większych możliwości. Wracał do Arkadii, kiedy ktoś przyłożył mu pistolet do głowy i kazał zjechać z drogi. Potem już się film urwał. Napastnik przytknął mu do nosa chustkę nasączoną eterem, po którym zasnął. Obudził się w pokoju z oknami osłoniętymi ciężkimi, grubymi zasłonami przez które nie prześwitywało światło. Rozróżniał noc od dnia tylko wtedy, kiedy gospodarz był w domu. Zazwyczaj był w nocy lub dzień dobiegał końca. Ciemność pokoju powodowała u niego stan lekkiej depresji. Brak światła dnia działał na niego źle. Do tego ten chory człowiek podawał mu jakieś leki powodujące u niego ciągłą senność. Pewnie przez to nawet nie mógł się zmienić. Próbował, ale osłabione ciało go nie słuchało, a jego bestia ciągle spała. Mógł liczyć tylko na siebie. Dlatego nie chciał spać. Układał sobie w głowie plan ucieczki. Dwa razy na dzień porywacz prowadził go do łazienki. Nie był wtedy związany. Co prawda broń przystawiona do głowy była doskonałą liną, ale i tak mu nic nie zostało, więc wolał zginąć w czasie ucieczki niż leżeć tu jak kawał mięsa.
Liczył, że zmienni z Arkadii go szukają. Ciekaw był czy Luis też, czy może odetchnął z ulgą, że nie musi mieć z nim do czynienia. Po słowach chłopaka poddał się. Zresztą nie miał prawa zabierać mu normalnego życia. Luis w przyszłości ożeni się z kobietą, będzie miał dzieci. Pozostanie z rodziną. Wiążąc się z nim za kilka lat musiałby albo rozstać się z bliskimi na zawsze, albo powiedzieć im o sobie, o zmiennych. Z rozmów wiedział, że jego siostra o wszystkim wiedziała, lecz co z rodzicami? Mogli nie mieć tak umysłów otwartych. Nawet na związek syna z mężczyzną. Istniał jeszcze jeden problem. Po sparowaniu Luisowi inaczej przybywałyby lata. On byłby młody, a rodzina postarzałaby się i zmarła. To też go powstrzymało przez rozpoczęciem kolejnej walki o niego. Z początku o tym nie myślał. Leżąc tutaj miał wiele czasu na rozmyślania, kiedy w nielicznych chwilach nie spał. Mimo wszystko chciałby go jeszcze raz zobaczyć. Poczuć jego bliskość, choćby dzielił ich od siebie metr. Zaczynał odczuwać skutki oddalenia od wybranego partnera. Jeżeli tak czuł się, jakby ktoś mu rozdzierał ciało na części, przed oznaczeniem, to co byłoby po nim? Nawet sobie tego nie wyobrażał. Przez to wiedział, że więź była bardzo silna. Na szczęście to minie za jakiś tydzień jeżeli nie będzie miał kontaktu z Luisem. Gdyby byli już sparowani i jeden pozostawił drugiego, oszalałby i zdziczał na zawsze. Inaczej miała się sytuacja ze śmiercią. Gdyby Luis umarł on poszedłby za nim w niedługim czasie. Zabiłaby go tęsknota, a serce samo pękłoby z bólu.
Skupił się na odgłosie przekręcanego klucza w zamku, a potem piszczeniu zawiasów otwieranych drzwi. Jego porywacz wrócił. Nie było go długo, więc zapewne już nastała noc.
– Jestem już – dobiegło zza drzwi pokoju, w którym został ulokowany. – Mogłem wyjść dopiero jak doprowadzimy wszystko do porządku, a jeszcze byłem na piwie ze znajomymi z pracy.
– Niech cię piekło pochłonie! – krzyknął zbierając do tego wszystkie siły.
– Widzę, że muszę ci podać kolejną dawkę moich uspokajających specyfików. – Drzwi się uchyliły. W powstałej luce pojawiła się znienawidzona twarz porywacza.
Alessio zawarczał. Chętnie rzuciłby się teraz na niego, na pewno nie w celach romantycznych. Był zły na siebie, że tak się dał podejść. Naprawdę tracił czujność. Tylko skąd wiedział, że coś takiego go spotka? Był tylko z wizytą w mieście. To go nauczyło, że wilkowi nie wolno tracić czujności. Na każdym kroku można spotkać wrogów. Najgorzej, że wcześniej sypiało się z tym wrogiem.
– Pieprz się, Arthur – syknął.
– Chciałem, ale ty wolałeś poszukać sobie innego. Partnera. To ja powinienem nim zostać, a nie ten miastowy. – Ludzki chłopak wszedł do środka. Otworzywszy kredens, niewysoki, zdobiony mebel w którym przechowywano serwisy obiadowe, wyjął z niego strzykawkę i igłę.
– Wystarczyć ci powinno, że zgodziłem się pieprzyć takie ścierwo jak ty. Nie rozumiesz co to jest więź i co oznacza. Taki umysł ograniczony jak twój nic nie wie. A ty i tak nie byłeś dobry w łóżku. Nie lubię facetów, co leżą jak kłoda. – Silne plaśnięcie w twarz nie zamknęło jego ust. Przyzwyczaił się do bólu, a to była tylko pieszczota. – Jesteś beznadziejny, Arthurze. Zazdrosny, chciwy i głupi! – warczał Alessio. Z satysfakcją poczuł, że jego wilk rozbudza się.
– Och, wilczku, wilczku nie wiesz co tracisz. Dałbym ci wszystko. Miłość, nie każdy ją może mieć.
– Mam wszystko! – Śledził wzrokiem przygotowanie kolejnej dawki leków uspokajających. – To wy ludzie nie potraficie docenić tego co macie. Zawsze wam mało. Zawsze jest nie tak jak chcecie i wciąż narzekacie. Potraficie odtrącić miłość, bo wam nie pasuje, bo nie jest tak jak sobie to wyobrażaliście. Potraficie na siłę trzymać kogoś przy sobie, mimo że ktoś nie chce być z wami, bo wy nie umiecie się pogodzić z porzuceniem. Plugawe stworki. Niech was wszystkich diabli!
– Ha, ha, ha. Pijesz do swojego chłopaczka? – Przysiadł na skraju łóżka z zastrzykiem w dłoni. – To musisz coś wiedzieć. Pytał się o ciebie. Martwi się, szuka ciebie. Wygląda tak jak ty. Pełen tęsknoty. Tylko chyba jeszcze nie dojrzał, aby to w sobie odkryć.
Puls Alessia podskoczył. Nie miał wątpliwości o kim mówił marny kelnerzyna. Oddech przyspieszył. Znów w nim, o ile ten chujek nie kłamie, obudziła się nadzieja. Luis go szuka? Tęskni? Koniecznie musiał się stąd wydostać. Szarpnął więzami, te prawie wrzynały mu się w nadgarstki. Przez te leki nie miał wystarczająco sił, aby je rozerwać. Ewidentnie dzieciak wiedział, co mu podać. Zamarł, kiedy Arthur uniósł mu koszulkę, przesunął palcami po nagiej skórze. Nienawidził dotyku tego skurwysyna! Jak go dopadnie połamie mu te palce! Jakoś obudzi do końca swojego wilka i przegryzie mu szyję jednym kłapnięciem, a potem będzie patrzył na krew wypływającą z tętnicy i odbierającą życie.
Chłopak posmarował mu skórę płynem odkażającym.
– Nie dawaj mi już tego. I tak ci nie ucieknę. Co mogę zrobić? Związałeś mnie, masz broń. Nie będę ryzykował życiem. – Musiał jakoś uśpić czujność tego skretyniałego chłopaka. Dzieciak myślał, że jak go tu uwięzi to będzie należał do niego. Czuł się trochę jak Paul Sheldon, autor tandetnych romansideł. Bohater powieści Stephena Kinga, Misery. On został uwięziony przez swoją szaloną czytelniczkę. Tylko tutaj szaleńcem był młody kelner, chcący zdobyć jego miłość. Zaśmiał się w duchu, a na jego twarz wystąpił grymas bólu. Arthur wbił mu igłę w ciało i nie miał nic z delikatności doświadczonej pielęgniarki.
– Nie ufam ci – odpowiedział porywacz. – Poza tym to podziała do południa. Jakoś będę musiał z rana kupić nowe leki, a potem wyrwać się, by je tobie podać. Wybacz, moja miłości, lecz nie wierzę, że byś nie uciekł. – Pochylił się nad Alessiem, uśmiechnął słodko i pocałował w policzek po czym zostawił samego.
Alessio nie miał nawet czasu na wzdrygniecie się z obrzydzeniem. Lek zbyt szybko działał. Z reguły na zmiennych ludzkie leki nie mają wpływu, na niego dość wysokie dawki mają. Chyba, że gówniarz wiedział co osłabia zmiennych. Pytanie skąd to wiedział? Zasypiał patrząc na jedyne źródło światła w pokoju, małą nocną lampkę stojącą na kredensie tuż przy wejściu.
Z jego ust wydobyło się ciche:
– Luis.
***
Obudził się zlany potem. Oddychał szybko jakby przebiegł maraton. Przysiągłby, że we śnie usłyszał głos Alessia, jak ten wołał go po imieniu. Zacisnął dłonie na kołdrze i obrócił się na bok. Pościel zaszeleściła przyjemnie. Nie będzie potrafił już zasnąć. Koszmary, duchota w pokoju, pomimo otwartego okna, robiły swoje. Czy to się nie skończy? Trzecia noc z rzędu, kiedy ma problemy ze snem. Przekręcił się na drugi bok, a po chwili na plecy. Westchnął ciężko. Niech to wszyscy diabli! Podniósł się z lóżka i zbliżywszy do okna, pochylił, opierając łokcie na parapecie. Nabrał powietrza w płuca. Przyniosło to chwilową ulgę. Wpatrzył się w nieograniczoną ciemność. Nawet księżyc nie raczył dzisiaj świecić, by ją jakoś rozświetlić. Srebrny glob miał go w dupie. Ostatnio nic mu się nie udawało. Wszystko się waliło. Nawet sny pokazywały mu jakim jest gnojem. W nich widział odchodzącego Alessio. Jak patrzy na niego z cierpieniem. Wciąż to samo. Dziś tylko doszło jego imię. Jakby beta go wołał. Jakby chciał, żeby do niego przyszedł. Przez swoje odczucia, sny, coraz większy niepokój – silniejszy niż ten, kiedy beta oberwał w głowę – zyskiwał pewność, że Alessio nie ukrył się gdzieś tam, aby uleczyć złamane serce. Coś mu się stało. Czy byłoby inaczej, jeśli nie odrzuciłby go? Tak bardzo żałował, że to zrobił. Jeszcze jakaś tam część niego wołała, że dobrze postąpił. Przecież Alessio to mężczyzna. Lecz wolał bardziej słuchać tej drugiej strony. Na pewno tej co wręcz krzyczała, żeby szukał Acardiego. Jeżeli tego nie zrobi, może dojść do tragedii. Nie chciał tego. Potrzebował go widzieć bezpiecznego i nawet jak nie przy swoim boku, to tu w domu.
Spędził przy oknie trzy godziny. Ruszył się, gdy zaczęło wschodzić słońce. Cały ten czas poświecił na rozmyślania. Nie było można się niczego uczepić co do miejsca w jakim mógł przebywać beta. W mieście go nie było. Dlatego w grę wchodziły okoliczne lasy, domy. Możliwe, że ukrył się u kogoś. Ale czy na pewno nie oddzwoniłby do swoich alf? Od razu po tej myśli sam odpowiedział sobie na pytanie: Zrobiłby to nawet z głębi piekieł, gdyby tylko miał taką możliwość. Wkurwiało go to, że niby takie wielkie wilki, silne, można powiedzieć, że niemal magiczne, nie potrafiły znaleźć tropu swojego bety. Cóż, pewnie byłoby inaczej gdyby nie wsiadł do samochodu.
Odkleił się od parapetu czując, jak wszystkie mięśnie mu się zastały. Rozmasował obolałą szyję i przeciągnął się. Kąpiel, ubranie się, zejście na dół, to trzy podstawowe czynności jakie musiał wykonać. Resztą zajmie się później. Jego głównym celem było wyruszenie na poszukiwania. Tym razem zajmie się okolicą z dala od miasteczka.
***
Alessio śnił. Jego gałki oczne poruszały się pod powiekami. Ciało drgało. Znów znalazł się w dawnej sforze. Był jeszcze szczeniakiem. Odszczepieńcem. Tak nazywali go w grupie, która powinna się chronić nawzajem i dbać o siebie. Niestety sfora Falcone była okrutna. Nie akceptowała nikogo i niczego co nie podobało się alfie. Szczególnie jego. Miał krew wilków z Sycylii. Za każdym razem jak go alfa widział, widział w nim zdradę Chiary, jego matki. Jedynej osoby, która go kochała nad życie.
Mężczyzna na chwilę zapadł w ciemność, głęboką, czarną, gdzie ginęło nawet światło. Zaraz po tym zobaczył inne obrazy. Siebie dorosłego. Siebie u boku Luisa. Luisa odrzucającego go. Znów te gorzkie słowa rozdzierające serce i więź. Jęknął wyciągając we śnie rękę do Luisa, ale zaraz obraz się rozmazał stając mglisty, potem nastąpił rozbłysk i pustka. Pustka przygniatająca, dusząca, przerażająca. Obudził się łapiąc haustami powietrze. Miał ochotę krzyczeć, ale nie mógł. Ten bydlak dał mu chyba silniejszą dawkę leku. Do tego coś było nie tak z jego wilkiem. Bestia nie poruszała się. Spała zbyt głęboko. Wcześniej jeszcze ją czuł. Chciał przemówić w głąb siebie, ale miał tak rozbiegane myśli, że skupienie się na przywołaniu pod wierzch skóry wilka graniczyło z cudem. Wilka, który po dostaniu kolejnej dawki może się nie obudzić. Bez niego będzie żył jak pusta skorupa. Taka wydmuszka. Kiedy Arthur wróci musiał udawać, że śpi i nie pozwolić podać sobie leku. Spokojne zachowanie, niemal odurzające też uda mu się zagrać. Trzymanie nerwów na wodzy było pierwszym, co musiał zrobić. Oczywiście jak się obudzi. Znów zapadał w sen, niemal tracąc przytomność. Sny pogrążały go w majakach w przeszłości i teraźniejszości. Sam już nie wiedział co było prawdą, a co tylko koszmarami lub marzeniami, jeżeli chodziło o Luisa.
***
– Potrzebuję samochodu, a twój jest najlepszy.
– Luis, potrzebujesz dobrej terenówki. Czegoś czym wjedziesz wszędzie – mówił Martin pochłaniając naleśniki polane syropem klonowym. – Jeden z Hammerów jest do twojej dyspozycji. Przekażę tylko Madrasowi, żeby przygotował ten, jaki wybierzesz.
– Okej, ważne, żeby mógł przejechać wiele mil i nie po głównych drogach. – Odłożył widelec. Nie był w stanie wepchnąć nic w siebie. Żołądek buntował się z każdym kęsem. Całe śniadanie przyprawiało go o mdłości.
– Jesteś pewny, że chcesz go szukać? – zapytał Daniel karmiąc swojego syna. Trzymał go na kolanach i podsuwał zdaniem Luisa jakąś papkę, której nawet on nie tknąłby. – Nie powinieneś się tak pokazywać publicznie.
– Mam gdzieś, że mnie szukają. Kto mnie znajdzie na tym pustkowiu. Nie namierzą mnie, bo Alessio zmienił mi telefon i całą resztę. Chcę pomóc w poszukiwaniach tego wariata. To coś silniejszego ode mnie. Muszę to zrobić.
– Dobrze robi – wtrącił Christian. – Ja na jego miejscu zachowałbym się tak samo.
– Nie nakręcaj go – poradził Martin odstawiając talerz do zlewu. Opróżnił jeszcze kubek z resztek kawy. Zamlaskał kiedy do ust wleciały mu fusy.
– Dla ratowania partnera narazić trzeba i własne życie. Co nie znaczy, że masz ryzykować – Christian zwrócił się do przyjaciela – bo tak cię skopię, że spotkanie z gangsterami to będzie święto jakiego zapragniesz.
– Jeżeli mi się coś stanie nie będziesz miał okazji.
– Przestańcie krakać. Luis, chodź zaprowadzę cię do garażu – rzekł Martin.
Bright posłuchał alfy i chwilę później przekraczali próg czegoś, co wyglądało bardziej jak hala, nie garaż. Budynek mieścił się niedaleko willi, ale osłonięty był wysokim żywopłotem i nie był widoczny na pierwszy rzut oka. Prowadziła do niego brukowana droga mogąca pomieścić jeden samochód na raz. Przed garażem był plac, coś w rodzaju parkingu, na którym stało kilka osobówek i furgonetka. We wnętrzu garażu mieścił się warsztat, a obok niego stały potężne czarne Hammery. Wszystko wybudowano w ciągu paru miesięcy. Jak się ma kasę to szybko powstają nowe budynki. Nawet żywopłot urośnie taki jak trzeba, pomyślał Luis.
– To jest królestwo Madrasa. Nie znasz go. Nie ruszaj jego narzędzi bo ci odetnie łapy.
– Że co?
– Alfo, nie strasz tego człowieka, bo posądzi mnie o okrutne czyny. – Z kanału wyszedł olbrzym. Nie można go było inaczej nazwać. Miał z ponad dwa metry wzrostu, szerokie umięśnione ramiona, wielkie dłonie, mocne, uda, kwadratową szczękę i długie włosy zebrane na karku. Koszulka opinająca jego ciało, a raczej czyste mięśnie bez grama tłuszczu, i spodnie ogrodniczki usmarowane były olejami i smarem. – Ja tylko zjadam ludzi na śniadanie. – Sięgnął po szmatę leżącą na szafie z narzędziami. Otarłszy dłonie wyciągnął czystą w stronę Luisa mającego otwarte szeroko oczy i buzię. – Jestem Madras. Po prostu Madras i więcej nie musi cię interesować.
– Okej. – Uścisnął jego dłoń, wielką na tyle, że jego własna przy tej drugiej wyglądała jakby należała do dziecka.
– Madras dołączył do nas pół roku temu. Jest partnerem więzi jednej z naszych samic. Przyznam, że Kiara świetnie sobie daje z nim radę. Do tego jest też naszym mechanikiem jak już zdążyłeś zauważyć. Każdy samochód traktuje jak dziecko. Spędza tutaj większość czasu. Jak tylko słońce pokaże promienie przyłazi do swojego królestwa. Zakochany w Kiarze samotnik. Główny dom odwiedza kiedy zostaje wezwany przez Daniela lub mnie. Dlatego nie zdążyłeś go jeszcze poznać. Jest niegroźnym misiem z gębą skazańca. – Wyszczerzył się Martin.
– I co zrobiłeś? Zepsułeś mój zły wizerunek. – Parsknął śmiechem olbrzym.
– Przeżyjesz, mistrzu. Słuchaj, ten młodzieniec potrzebuje samochodu, co przetrwa wszystko. Chce szukać swojego partnera.
– Beta jest…
– Mniejsza o to – jeszcze z trudem przychodziło Luisowi myślenie o tym, a co dopiero mówienie – każda minuta jest cenna, a my tu stoimy jak na wieczorku zapoznawczym. Chcę jakieś cacko i nie zamierzam tracić czasu.
– Podoba mi się ten chłopak. Pasuje do naszego bety.
– Znów gadanie. – Przecież on nie powiedział, że będzie jego partnerem! – To wybierzesz coś dla mnie? Lepiej się znasz na tych maszynach niż ja.
– Naprawdę mi się podoba! Chodź.
Od tamtej rozmowy minęło cztery godziny. Godziny, minuty i sekundy jakie Luis poświęcił na poszukiwania. Zjeździł bliższą i dalszą okolicę. Każdą drogę, pole, skrawki lasu. Objeździł po kilka razy tutejsze farmy. Nie widział nic podejrzanego. Zatrzymywał się, pytał mieszkańców małych farm czy nic nie zauważyli. Nie natrafił na żaden ślad. W paru domach nie było nikogo. Od sąsiadów dowiedział sie, że właściciele byli w pracy i szkole. Zły i zrezygnowany, oraz spragniony, gdyż nie wziął ze sobą wody, zawrócił w stronę Arkadii. Przypomniał sobie poranną rozmowę z Christianem. Zszedł na dół to zmienny smok korzystał z chwili samotności siedząc na schodach na dworze. Trzymał w ręku telefon ze stroną otwartą na kalendarzu. Z miejsca poinformował Luisa, że Alessio może odczuwać skutki oddalenia. Nic mu nie grozi, kiedy nie byli sparowani, ale będzie cierpiał. Dlatego ledwie zgodził się pozostać na śniadaniu. Zapewniony, że wilki cały czas prowadzą poszukiwania, uspokoił się na kilka minut. Dość szybko zaczął błagać Martina o samochód i tak znalazł się na jednej z polnych dróg. Jadąc, kurz unosił się za nim wysoko, tworząc istną burzę. Wokół niego rozciągały się pastwiska należące do sfory. Sąsiadowały z tymi od Langstonów. Po chwilowych problemach Jackob wyszedł na prostą. Luis nie znał tych terenów, ale GPS doskonale go prowadził. Skręcił w lewo i dodał gazu cały czas rozglądając się za samochodem Alessia. Auto przecież nie mogło zapaść się pod ziemię. Aczkolwiek ten kto chce uciec lub ukryć się, potrafi zatrzeć wszelkie ślady.
Komórka zaczęła wyć i w pierwszej chwili nie chciał jej odbierać, ale przecież to mogły być informacje o Alessio. Zwolnił.
– Halo.
– To ja Craig.
– Hej. Słuchaj, nie bardzo mogę teraz rozmawiać, bo prowadzę. No, chyba że u was za to nie dają mandatów. Wiesz, nie stać mnie. Ewentualnie miejsce gdzie jestem…
– Przyjedź do mnie – przerwał lekarz. – Powiadomiłem już Daniela i Martina.
Luis wzmógł swoją czujność.
– Co się stało?
– Mam wrażenie, że chyba wpadłem na trop Alessia, ale to tylko przypuszczenie. Martin już tu jedzie. Nie chciał ciebie zawiadamiać, żebyś się nie denerwował i nie działał pod wpływem chwili.
– Sukinsyn!
– Spokojnie, odradziłem mu to. Nie mam dowodów na…
– Już jadę. – Zakończył rozmowę i ustawił nawigację w stronę miasta. Naprawdę podobał mu sie ten samochód i ten mały dodatek do niego. Właściwie jeden z wielu. To coś miało również telewizję i fantastyczny system audio. Szkoda, że nie mógł się tym cieszyć. Tak samo jak przepiękną, słoneczną pogodą. Nawigacja wskazała mu, żeby zawrócił i prowadziła do drogi głównej. Nie patrząc na nic, korzystając ze swoich umiejętności, a kierowcą był bardzo dobrym, zawrócił w trymiga, tworząc jeszcze większą chmurę pyłu. Przydałby się deszcz, lecz wtedy pewnie te polne dróżki zamieniłyby się w błotniste podłoże. Odrzucił te chwilowe myśli o niczym prowadząc cacko w stronę miasta. Celu do poznania prawdy i uratowania… partnera.
– Szlag! Szlag! Szlag! – Uderzył dłonią w kierownicę. – Po prostu chcę pomóc temu wariatowi i tyle. – Usilnie trzymał się tej myśli nie chcąc słuchać w tym momencie innego głosu. Głosu przebijającego się przez ostatnią chroniącą go barierę. Chroniącą przed prawdą.