Nadszedł czas
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 21:12:58
Dla Norberta,
pana mego serca
i dawcy wszystkiego,
co mi najdroższe.
Dziękuję Ci, kochanie.
The time has come
To rise again
Freedom lift thy sewered hem
Free from beasts and skewered men
My dreams unroll
Ten thousand fold
Their world will never take me
They will never desecrate my soul
Chrapliwy głos Danny'ego drażnił każdy nerw w moim ciele, wibrował w kościach i dudnił w sercu. Z zamkniętymi oczyma, mocno przyciskając dłońmi słuchawki do uszu, wsłuchiwałem się w dzikie takty muzyki i towarzyszące jej słowa. Wieczne odgłosy miasta były niemal niesłyszalne, zagłuszane przez ryk elektrycznych gitar. Perkusja niemelodyjnie towarzyszyła innemu rytmowi, rytmowi serc i szumowi krwi, który słyszałem nawet przez maksymalnie podgłośnioną muzykę. Głód już narastał, ale Danny pozwalał mi go oszukać na tę krótką chwilę, czynił mnie niemal głuchym na wołanie ofiar. Odrzuciłem głowę do tyłu i zaśpiewałem do wtóru, czując jak drga pode mną barierka na dachu nowojorskiego drapacza chmur. Było mi obojętne czy usłyszą mnie ludzie w środku i ci na dole, setki metrów pode mną. Śpiewałem.
The time is past
The falter when
Freedom slips my sombre pen
And the gates to wolves break open then
My feelings may
Seem constant prey
But claws no more will rake me
Those whores have fled to darker days
Głód zwyciężał. Kły już się wysunęły, raniąc moje wargi, aż zamilkłem w końcu, oblizując krew z kącików ust. Osunąłem ręce od słuchawek i muzyka przycichła, a wtedy huk krwi powrócił ze zwiększoną siłą, przyprawiając mnie o niepowstrzymane drżenie. Wokół była tylko ciemność, przecinana ołowianymi wzmocnieniami budynków, których nie mogło przebić moje wampirze spojrzenie. W ciemności płynęły setki serc otoczonych wieńcem jaskrawoczerwonych tętnic i ciemniejszych żył. Nie było ciał, tylko one i pulsująca w nich krew.
Krew.
Somewhere the dusk is lining
Red the shore of a roaring sea
And though loved there is someone pining
For the waves of blood to run and rescue me
Nie musiałem przyciszać muzyki, by dosłyszeć serce bijące dzisiaj tylko dla mnie. Przebijało się nad gitary i perkusję, wabiąc mnie śpiewem krwi i życia. Życia, które mu dziś w nocy odbiorę. Przykucnąłem na barierce, setki metrów nad ziemią i wyostrzyłem wzrok, by wypatrzyć go w tłumie ludzi na placu przed biurowcem. Siedział na cembrowinie obrzydliwie neogotyckiej fontanny i grał prostą melodię na odrapanej klasycznej gitarze. Ludzie mijali obojętnie położony u jego stóp futerał; jedynie kilka monet lśniło na jego dnie.
Był mój.
Their world will never break me
They will never desecrate my soul
Skończyłem w dół i wylądowałem miękko wśród śpieszących do domów ludzi. Nikt prócz leżącego pod murem narkomana nie zauważył mojego skoku, ani nie wyczuł mojej obecności. Wyszczerzył do mnie pożółkłe zęby, wpasowując mnie w swą czerwono popielatą feerię widm. Nie było w nim obawy i żadnych podejrzeń, zostawiłem go więc w jego popękanym od rozpaczy, narkotycznym, upadającym świecie. Jego krew była dla mnie obrzydliwa i trująca, a wizje, które ze sobą niosła, nie zaspokoiłyby mego głodu.
Zsunąłem słuchawki i przekrzywiłem głowę, nasłuchując znajomego serca i prostej melodii. W obu była niezachwiana wola przeżycia i słodka radość, niosąca ze sobą wizje jakże różne od tych mężczyzny pod ścianą. Ruszyłem nieśpiesznie, przemykając jak duch przez tłum ludzi. Zauważali mnie, ale zapominali natychmiast. W umysłach tych silniejszych czasami pozostawało wspomnienie wysokiego czarnowłosego mężczyzny, ale nic więcej. Nie pamiętali bladości mojej skóry i niepokojących oczu. Przede wszystkim ich.
Zatrzymałem się, kiedy go dostrzegłem i stałem tak, długo napawając się szczegółami. Miał rude włosy, skórę gęsto naznaczoną piegami, a oczy szare niczym stal. Proste ubranie miał wyniszczone, ale czyste i wyprasowane, paznokcie u długich palców przycięte. Nie wyglądał jak typowy bezdomny, choć wyczuwałem od niego zapach darmowej stołówki i wełnianych koców wspólnych sypialni. Jego krew była czysta od narkotyków, a serce silne, pomimo głodu. Obok na fontannie leżało opakowanie po jedzeniu z jednej z tych ohydnych amerykańskich restauracji.
Nieświadomie podszedłem bliżej, a on zauważył mnie w końcu i uśmiechnął się lekko. Nasze oczy się spotkały i dostrzegłem w nich swoje odbicie, niezwykle wyraźne w tych czystych źrenicach. Długie włosy niemal w całości przykrywały mi twarz i spływały aż do pasa na prosty, czarny płaszcz. Stałem nieruchomo, wstrzymując oddech, bojąc się, że spłoszę go swoim wyglądem i głodem spozierającym z mojej twarzy i oczu. On jednak nie przestraszył się. Zinterpretował go inaczej.
- Jestem czysty i zdrowy - powiedział z wyraźnym słowiańskim akcentem - Nie wezmę dużo, o ile pozwolisz mi się najeść.
Zaskoczył mnie. Rozbawił. Postanowiłem kontynuować rozpoczętą przez niego grę. Miałem całą noc.
- Nie masz gdzie mieszkać? - zapytałem modulując głos tak, by nie wydał mu się nienaturalny.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się pogodnie. Nie przestawał grać, a melodia, która wydostawała się spod jego palców, wydawała mi się znajoma. Nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie wcześniej ją słyszałem.
- Przyjechałem tu, żeby zarobić. Nie mam za co wrócić - po angielsku mówił poprawnie, ale dość powoli. Zastanawiałem się, skąd może pochodzić. Rosja? Czechy? - Teraz chwytam się wszystkiego.
- Nawet tego? - ostrożnie usiadłem obok niego, starając się poruszać jak zwykły człowiek - Nie sądzisz, że to poniżej godności?
Roześmiał się, a jego place przyśpieszyły. Naprawdę znałem skądś tą melodię.
- Nie chodzę do łóżka z byle kim. Podobasz mi się. Poza tym masz ochotę, prawda?
- Tak - uśmiechnąłem się - Można powiedzieć, że jestem tego spragniony.
Zaśmiał się głośno, jakby zrozumiał ten żart.
- To ugaszę to pragnienie.
Czy to była ironia, czy mi się tylko wydawało? Spojrzałem na niego, kryjąc niepokój, on jednak patrzył na mnie pogodnie i bez złośliwości. Irytowała mnie grana przez niego piosenka. Wciąż nie mogłem przypomnieć sobie, gdzie wcześniej ją słyszałem.
- Co grasz? - zapytałem w końcu.
Wzruszył ramionami, rzucając mi króciutki uśmieszek.
- To z "Draculi". Tego horroru.
Wzdrygnąłem się. Rzadko miewałem przeczucia i jeszcze rzadziej szedłem za ich głosem, ale w tej krótkiej chwili byłem gotowy zapomnieć o nim i odejść jak najszybciej poza zasięg huku jego serca i szumu krwi. Ale spokojne, pogodne spojrzenie zatrzymało mnie w miejscu i uciszyło głos niepokoju.
- Chodź - powiedziałem, wstając.
Przestał grać i spojrzał na mnie bez podejrzliwości. W jego myślach był tylko spokój i pewność siebie. Żadnego zaniepokojenia.
- Do hotelu?
- Nie. Zabiorę cię do restauracji, tak jak chciałeś.
Uśmiechnął się szeroko, choć przez jedno uderzenie serca wydawał się zaskoczony.
- Dziękuję - powiedział ciepło - To wiele dla mnie znaczy.
Uwierzył mi bez zastrzeżeń, gdy powiedziałem mu, że jadłem już kolację i nie jestem głodny. Jadł łapczywie, ale z elegancją wskazującą na bardzo dobre wychowanie. Wciąż usiłowałem domyślić się, z jakiego kraju pochodzi. Miał wybitnie słowiańską urodę i takiż sposób bycia. Był otwarty, gadatliwy, wtrącał wiele słów po francusku i niemiecku, kiedy nie umiał sobie poradzić z angielskim. Obserwowałem go chciwie, wchłaniając wszystko, co za sobą niósł i co go otaczało. Jego zapach, jego głos, odgłos jego serca i oddechu, brązy, w które się przyodział, prosty naszyjnik z drewnianych kulek na jego szyi i metalowy yin-yang na rzemyku. Miał piękne dłonie. Nieodmiennie przyciągał mój wzrok wyzywający widok żył pod jego skórą i wybrzuszenie tętnicy nad nadgarstkiem prawej ręki.
Próbowałem zapamiętać to wszystko, wchłonąć do ostatka. Niedługo nie pozostanie nic prócz martwego ciała i ani kropli krwi, w której szum wsłuchiwałem się teraz tak chciwie. Przejechałem językiem po ostrych kłach i przełknąłem ślinę. Ta gra, to małe udawanko, właśnie zbliżała się ku końcowi. Dłużej nie mogłem czekać.
- Chodźmy - powiedziałem, gdy skończył - Zabiorę cię do mego mieszkania.
Spojrzał na mnie, unosząc brwi i uśmiechając się lekko, jak to miał w zwyczaju.
- Ufasz mi na tyle?
- Nie przepadam za hotelami.
Uniósł odrapany futerał gitary i wyszliśmy na zewnątrz, na gwarną, duszną nowojorską noc. Polowałem w tym mieście, bo go nienawidziłem, tak jak nienawidziłem całego tego narodu. Odebrał on dumę moim przodkom i wyrwał mnie z ramion plemienia. Czasami śpiewałem jeszcze pieśni mego ludu, ale dawno straciły one swoje znaczenie pod tonami betonu i wojen, jakie wyrosły na pokrytej krwią mych ojców ziemi.
- Jesteś zły - powiedział łagodnie. Zdumiała mnie jego empatia.
- Trochę. Zawsze jestem, gdy patrzę na to miasto.
- To dlaczego tu mieszkasz? Masz pieniądze, wiec możesz wyjechać gdzie chcesz. Zrobiłbym tak na twoim miejscu. Kocham podróżować.
W tym mieście twoja podróż skończy się na zawsze.
Mieszkanie, do którego go zaprowadziłem, służyło mi tylko jako chwilowe schronienie, on jednak zachwycił się prostotą umeblowania i kominkiem z granitu, stojącym w sypialni. Stanąłem w drzwiach przedpokoju i w milczeniu śledziłem jego wędrówkę przez bliźniacze sobie, jasne pokoje, o podłogach z drewna i wiklinowych meblach. Zachwycał się indiańskimi makatami, dla mnie jednak nie znaczyły one nic, po tylu latach bólu i próbach zapomnienia. Usiadł na przykrytym niedźwiedzią skórą łóżku i roześmiał się, gładząc brązowe włosie. Jego zapach i odgłos serca stały się nie do wytrzymania. Głód wołał i przykrywał me oczy czerwoną mgiełką.
- Mogę skorzystać z łazienki? - zapytał, wyglądając z sypialni i uśmiechając się szeroko. Stałem w cieniu, nie wiedział więc głodu na mojej twarzy.
- Możesz - wychrypiałem - Będę czekał w łóżku.
Nie zamknął drzwi na zatrzask, nie przyjąłem jednak oczywistego zaproszenia. Rozebrałem się powoli, starając się nie parzyć w stronę lustra. Głodne krwi żyły pod moją bladą skórą, wybrzuszyły się i pulsowały niespokojnie. Przygasiłem światło, by tego nie dostrzegł i wsunąłem się pod kołdrę, nasłuchując szumu wody i krwi oraz cichego śpiewu w nieznanym mi języku.
- Skąd pochodzisz? - zapytałem, gdy wyszedł nagi z łazienki - Z Rosji?
Uśmiechnął się i wsunął pod przykrycie, przywierając wilgotnym bokiem do mej rozpalonej skóry. Przez ten krótki moment musiałem wysilić całą moją wolę, by nie zatopić kłów w jego ciele. Przez ten krótki moment nie widziałem nic prócz ściany krwi.
- Z Polski - powiedział i przekręcił się na bok - Wy, Amerykanie, nawet nie wiecie, gdzie ten kraj leży.
- Nie jestem Amerykaninem - zaprzeczyłem łagodnie - I wiem, gdzie jest Polska. Macie wielkie szczęście, że wciąż istniejecie. Że udało wam się przetrwać.
Spojrzał na mnie z zaskoczeniem i uśmiechnął się ciepło.
- Rzadko mogę usłyszeć podobne słowa - powiedział, a ja go pocałowałem.
Smakował tak jak sobie to wyobrażałem. Trochę wschodnim jedzeniem, trochę pastą do zębów, ale najbardziej sobą, słodkim, żywym, pulsującym krwią. Wycofałem się, zanim pocałunek się pogłębił i zjechałem ustami na jego szyję. Czerwona mgła przed oczyma zgęstniała, ale wciąż byłem w stanie zapanować nad głodem i swoim ciałem. Byłem już sztywny, gdy ujął w dłoń moją męskość i pogładził ją łagodnie. Zapachniał pożądaniem i zadowoleniem.
- Co mam zrobić? - zapytał - Powiedz, czego pragniesz.
- Ciebie - wyszeptałem z ustami przy jego szyi - Ciebie całego.
Zręcznie nakierował mnie i pozwolił mi w siebie wejść. Znieruchomiałem i zacisnąłem palce na poduszce, gdy szaleńczy pęd krwi, doskonale wyczuwalny w głębi jego gorącego ciała, niemal nie doprowadził mnie do ostateczności. Podjąłem łagodny rytm i opadłem na niego, oddychając ciężko z pożądania i zmęczenia wysiłkiem walki z samym sobą. Oderwałem usta od jego szyi i wygiąłem się w łuk, jak najdalej od tego bijącego szaleńczo serca. Zajęczał, gdy przyśpieszyłem i wyszeptał coś w swym szeleszczącym języku, wbijając mi w skórę paznokcie zaciśniętych na mych barkach palców. Zamknąłem oczy i poddałem się płonącemu pożądaniu, wciąż jeszcze walcząc z głodem. Ale moja wola topniała szybko, topniały resztki człowieczeństwa.
Oczy lśniły mi w półmroku, gdy opuściłem głowę i spojrzałem na niego z góry. Nie trzymał mnie już za ramiona, nie leżał wyprężony z zaciśniętymi powiekami. Patrzył na mnie spokojnie, z tym swoim łagodnym uśmiechem, trzymając w ręku strzykawkę.
- Nadszedł czas, wojowniku - powiedział w języku moich przodków.
Nie byłem wystarczająco szybki, jego krew i jego ciało nie były zupełnie ludzkie. Wbił igłę w moją pierś i udało mu się wcisnąć tłok, zanim wyskoczyłem z łóżka i przykucnąłem na środku sypialni. Wstał i stanął czujnie obok posłania. W półmroku wydawał się poruszać z płynną, wampirzą gracją. Wciąż nie wyczuwałem od niego strachu.
- Co to? - zapytałem, wstając na nogi - Co było w strzykawce?
- Świat idzie do przodu - uśmiechnął się - Kołki wyszły z mody.
Te słowa były dla mnie wyrokiem śmierci. Nie, wyrokiem było właściwie spotkanie z nim. Zrozumiałem.
- Czekałeś tam na mnie.
Wzruszył ramionami. Nie porzucał czujnej postawy, ale wydawał się nieludzko spokojny, jakby był pewien, że go nie zaatakuję. Zrobiłem krok w jego kierunku, dotykając ranki po igle. Nie zasklepiała się.
- Bardzo łatwo jest upolować wampira.
- Zabiję cię - syknąłem wściekle - Wiesz o tym, przeklęty łowco. Dlaczego się nie boisz?
- Ponieważ już umierasz.
Sprężyłem mięśnie do skoku, jednak ciało nie posłuchało mnie tak jak zwykle. Niemal potknąłem się o własne nogi, ale udało mi się utrzymać równowagę.
- Biały pies - wycedziłem.
- Nie rozumiem - odparł na to - Mów po angielsku.
Zapominałem jak to się robi.
Postąpiłem w jego kierunku dwa kolejne kroki, ale z każdym ruchem czułem jak moje ciało coraz bardziej słabnie i traci poprzednią giętkość. Walczyłem z tym z całych sił, ale nie umiałem zatrzymać procesu. Rozpadałem się, rozpływałem.
- Zaśniesz - powiedział łagodnie - Nie będzie bolało.
- Dlaczego..? - wyszeptałem - ... chciałem tylko przetrwać. Pomścić dusze mych ojców.
Pokręcił głową.
- Nie rozumiem cię. Połóż się. Zaśnij.
Upadłem na kolana, ale wstałem zaraz, nadal starając się zachować resztki dumy. Nie miałem już sił walczyć, ale wciąż mogłem umrzeć z godnością. Sięgnąłem paznokciami do mego gardła.
- To cię nie zabije - powiedział. Wydawał się zaniepokojony. Nie mogłem tego zrozumieć - Sprawi tylko ból.
- Co to znaczy ból dla mnie? - wyszeptałem, ale nie miałem już sił, by przebić mą skórę. Ostatecznie upadłem na kolana, a potem przewróciłem się na plecy. Sufit wirował szaleńczo nad moją głową, odgłosy miasta przycichły, podobnie jak szum jego krwi.
Wciąż nie chciałem się poddać.
- Przestań - powiedział z wyraźnym bólem w głosie - Nie męcz się dłużej. Zaśnij.
Nie miałem wystarczających sił, by przeczołgać się do kuchni i chwycić za jeden z noży. Ciało odmówiło mi posłuszeństwa i mogłem jedynie leżeć nieruchomo, wpatrując się gasnącym wzrokiem w jego stronę. Stał przy posłaniu i płakał. Dlaczego? Za czym?
- Zaśnij w spokoju - wyszeptał - Będę tu.
Rozpadałem się, rozbijałem na miliony kawałeczków, traciłem siebie. W ostatnim przebłysku trzeźwości roześmiałem się gorzko z siebie i ze swojej głupoty. Roześmiałem się z podziwu. Co za robota! Co za kawał dobrej roboty!
- Gratuluję, sukinsynu - wyszeptałem. A może już nie zdążyłem tego zrobić?
Gdyż umarłem. Powróciłem na ziemie przodków.
Nadszedł w końcu czas...
Słońce świeciło wysoko na niebie, kiedy Jakub wrócił do sypialni i usiadł na posłaniu. Ciało leżało nieruchomo tam, gdzie je zostawił, trupio blade w ostrych słonecznych promieniach. Proces już się rozpoczął i wszystko szło zgodnie z planem, ale ból nie chciał zniknąć.
Ta jego duma. Ta wola przetrwania i duma.
Wstał z łóżka i podszedł bliżej, wypatrując ulotnych znaków nadchodzących zmian. Skóra powoli nabierała czerwonawej barwy, wspaniałe włosy odzyskiwały wcześniejszy blask. Dotknął twardego wybrzuszenia kości policzkowej i odetchnął cicho. Temperatura ciała podnosiła się systematycznie, krew na nowo zaczęła krążyć pod gładką skórą.
Czarne jak antracyt oczy otworzyły się spojrzały na niego gniewnie. Wzdrygnął się, ale natychmiast zapanował nad sobą i uśmiechnął niepewnie.
- Biały pies - wycedził leżący na podłodze Indianin.
- Witaj łowco - wyszczerzył się Jakub - I jak się spało?
kuba'S work
19.III.2005
WROCŁAW