W ciemnym pokoju kwilenie odbijało się od ścian. Chłopiec leżał na małym sienniku i płakał. Bał się. Tęsknił za braćmi, chciał do nich wrócić. Zatrząsł się ze strachu w momencie, gdy drzwi odgradzające go od porywacza uchyliły się, wpuszczając snop światła. Wysoka postać weszła do wnętrza pokoju ze świecą w dłoni. Jej światło oświetliło twarz pooraną bliznami, co dla chłopca było dość przerażające.
– Zamknij się, bo nie mogę już słuchać tego wycia! – warknął Fuldros. Głos miał chropowaty i zimny, jakby nie z tego świata. – Jutro już cię tu nie będzie. Będziesz pracował u nowego pana na polu, a jak się spodobasz, to może weźmie cię do łoża.
Kal okrył głowę rękoma przerażony jeszcze bardziej. Błagał w myślach, żeby bracia go uratowali.
– Nie dostaniesz dziś jeść. Taki płaczek nie zasługuje na to – powiedział i zaczął nasłuchiwać. – Chyba mamy gościa. Siedź cicho, bo ci rękę obetnę, chłopczyku – zagroził porywacz i zatrzasnął drzwi.
Przeszedł przez wytworny salon pełen złotych ornamentów i wyjrzał przez małe okienko przy drzwiach. Przed domem stała postać w czarnym płaszczu i kapturze. Nie mógł stwierdzić, kim była. Może ktoś przyjechał po tego dzieciaka? Już miał dosyć tych bachorów. Musi zająć się inną profesją. Ponowione pukanie kołatką zmusiło go do otworzenia ciężkich wrót domu.
***
Czekał cierpliwie. Kątem oka widział poruszenie w oknie. Gospodarz zapomniał, że ciemność nocy na zewnątrz i światło lamp w środku doskonale ukażą jego postać. Zastukał jeszcze raz. Co on tu w ogóle robi? W co on się wpakował? W tym mieście miał tylko wykonać zadanie, nie spoufalać się z osobnikami, nawet takimi urodziwymi jak bracia Ladrim.
Drzwi otworzyły się i na progu stanął człowiek o ogolonej głowie, złych oczach i dwóch rozległych szramach na lewym policzku, które sięgały szyi.
Czyżby już ktoś chciał się tobą zająć?, pomyślał Asmand.
– Czego?
– Przyjazny ton w stosunku do gościa powinien być uczony w dzieciństwie – rzekł As.
– Nie znam cię. Nie gadam z obcymi i nie zamierzam być przyjazny – Fuldros wręcz syczał.
– Jak mnie poinformowano, w tym domu mieszka Teler Fuldros.
– Kto cię poinformował? – Obserwował z czujnością sylwetkę obcego.
– Ktoś, komu zależy na pewnym małym chłopcu. Przyjechałem zobaczyć towar.
Fuldros pogapił się jeszcze na Delretha. Zamlaskał kilkukrotnie i odsunął się od drzwi.
– Zapraszam w skromne progi.
Asmand wszedł do środka. Od razu w jego oczy rzucił się bogato wystrojony salon. Marmury i inne drogie kamienie pokrywały ściany oraz podłogi. Wielka sofa z czarnym obiciem stała pośrodku komnaty, a za nią były szafki pełne kryształów i najlepszej ceramiki. Zdążył zauważyć, że obok schodów od lewej są drzwi, a obok kolejne. Ciekaw był, w którym z pomieszczeń Fuldros zamknął chłopca. Całe szczęście, że porwał tylko tego gówniarza i nie będzie musiał użerać się z innymi, kiedy skończy z Telerem.
– Chciałbym zobaczyć chłopca. Mój pan poinformował mnie, żebym nie brał uszkodzonego towaru. – Asmand uwielbiał udawać inne osoby, a ciągle pozostając z nałożonym na głowę kapturem płaszcza, wyglądał groźnie i tajemniczo. Zwłaszcza, że materiał ledwie odsłaniał mu oczy. Do tego aura, że jest niebezpieczny, unosiła się wokół niego i Fuldros jakby zmiękł.
– Dobrze, zaraz go przyprowadzę.
– Stój. Pójdę do niego, a ty w tym czasie przygotuj pustą sakwę. Dostaniesz zapłatę. Godziwą, o ile na nią zasłużyłeś. – O tak, na pewno dostanie nagrodę. – Gdzie jest chłopak?
– Te pierwsze drzwi od schodów. Proszę, weź świecę, bo tam jest ciemno. – Podał mu wspomniany przedmiot.
Asmand podążył we wskazaną stronę. Zdjął skobel i wszedł do środka. Świeca ledwie oświetlała mu widok na to zamknięte pomieszczenie. W rogu pokoju zobaczył ruszający się kłębek. Podszedł do chłopca i dotknął go. Dzieciak pisnął i jak zranione zwierzę odsunął się od niego, przytulając się do ściany.
– Kal – szepnął, chcąc zwrócić na siebie uwagę małego. – Pamiętasz mnie? – Zdjął kaptur. – Byłem u was jakiś czas temu.
Chłopczyk, słysząc inny głos niż ten, którego się tak bał, odwrócił głowę. Światło świecy ukazało jego zapłakaną, czerwoną twarz. Zamrugał powiekami, gdyż płomień raził go w oczy.
– Pamiętam.
– Twoi bracia wynajęli mnie, abym ci pomógł. Nie ruszaj się stąd, dopóki ja, Leto lub Erki po ciebie nie przyjdziemy. Cokolwiek by się nie działo, nie wychodź stąd. Rozumiesz? – Chłopiec przytaknął, a on wstał, zasłonił głowę stałym materiałem i wrócił do Fuldrosa.
– Dzieciak jest w miarę dobrym stanie. Tylko czemu trzymasz go w ciemności? Chciałeś, aby oślepł?!
– Nie będę dawał światła takim śmieciom! I co cię to obchodzi?! Płać i zabieraj pętaka!
– Nie unoś się, Fuldros. Dostaniesz wszystko to, co ci się należy. – Sięgnął za połę płaszcza. – Podaj tylko coś, do czego mógłbym wrzucić leity. Sakwa będzie jednak za mała. Chłopak spodoba się mojemu panu.
– Na stole leży pojemnik. – Wskazał uradowany, że dostanie więcej niż zawsze otrzymywał.
Asmand tylko na to czekał. Gdy mężczyzna odwrócił wzrok, wyciągnął spod płaszcza sztylet o srebrnej rękojeści i dopadł do mężczyzny od tyłu. Przystawił ostrze do jego szyi, drugą ręką trzymając tego człowieka.
– Nie ruszaj się, bo ci poderżnę gardło!
– Co jest? – Zdezorientowany mężczyzna zaczął się rzucać. Krzyknął, gdy ostrze przecięło mu skórę.
– Chętnie ci poderżnę gardło, więc się nie ruszaj. Kim jest twój klient?
– Co? To nie jesteś od niego?
– Widzisz, jaki głupi jesteś? – Trzymał go mocno. Fuldros, choć potężny, był słabszy od niego. A może to strach o własne życie go tak osłabił? Powinno być przeciwnie. – Uwierzyłeś, że facet z ulicy przyszedł kupić dzieciaka. Tak, wizja leitów osłabia czujność. Kim jest twój klient?
– Nic ci nie powiem – zacharczał. Po szyi ciekła mu krew.
– Powiesz. Wyśpiewasz mi wszystko – wyszeptał mu do ucha. – Słyszałeś o skrytobójcy, który kocha torturować złych ludzi? – Cóż, on zabijał od razu, ale trochę kłamstwa nie zaszkodzi.
– Nie.
– To właśnie usłyszałeś. Jak sądzisz, od której ręki mam zacząć zdzieranie skóry, co? Od prawej, a może lewej? Chociaż obie to lepszy wybór.
– Dobra, powiem ci, ale mnie puść.
– Chciałbyś. Pewnie masz tutaj pochowaną broń. Nic z tego. Gadaj!
– Mieszka w Lare. To pan Obelin. Jest jednym z czwórki właścicieli miasta – mówił szybko, znów charcząc, kiedy sztylet kierowany ręką Asmanda nacinał skórę szyi.
– Obelin. Co jeszcze wiesz? Mów szybko. Może zaoszczędzę ci tortur. – Kątem oka zobaczył otwierające się drzwi. Przez nie wśliznął się Leteno. Delreth zawarczał. Kazał im zostać na zewnątrz, dopóki nie da im znaku. – Mów, Fuldros! – Wskazał chłopakowi głową drzwi, za którymi znajdzie brata.
– Nic nie wiem. Przysyłał tu swoich ludzi po dzieciaki. Pracowały w polu, a te urodziwe bez względu na płeć były brane do łoża.
Asmand skrzywił się. Nienawidził takich skurwysynów. Nie przepadał za smarkaczami, ale nie akceptował takich praktyk.
– A teraz pożegnaj się z życiem – wycedził i wyczuł drżenie mężczyzny. – Taki niby odważny. Grożący całej dzielnicy i sprawiający, że ludzie drżeli przed nim, teraz sam się boi. Jesteś tchórzem, Fuldros. Tchórzem dorabiającym sobie na krzywdzie dzieci.
– A ty zabijasz, nie jesteś bardziej moralny ode mnie. – Ponownie się szarpnął.
– Nie ruszaj się! – Wbił mu bardziej ostrze w skórę. Fuldros syknął. – Nie mówiłem, że mam jakąkolwiek moralność. Zabijam tylko winne osoby. Osoby, które zasłużyły na śmierć za swoje występki.
– Morderca!
– Jestem nim. Zaraz dokończymy rozmowę. – Gdzie ten chłopak z bratem? Powinni już wyjść.
– Nie dokończymy. – Fuldros uderzył go łokciem w brzuch i przydepnął stopę. Wyrwał się, kalecząc sobie bardziej szyję. Zaczął uciekać w stronę półek. Tam miał schowany zestaw noży. Jeden rzut i po obcym. Nie dane mu jednak było dojść do mebla.
Asmand zaatakował. Nie zamierzał pozwolić mu na żaden ruch.
***
Leteno tulił braciszka, który płakał i nie chciał go puścić. Już powinni iść, a nie mógł wstać, tak go Kal trzymał. Z drugiego pomieszczenia doszły go odgłosy walki. Może powinien pomóc Delrethowi? Najpierw musi wyprowadzić stąd Kala.
– Musimy iść. Puść mnie. Nie uniosę cię. Erki na nas czeka.
– Nie zostawisz mnie już? Nigdy?
– Przyrzekam. Idziemy. – Podniósł się i wziął brata za rękę. Wyprowadził go z pomieszczenia. Jego oczom ukazał się widok dwóch walczących mężczyzn, z których jeden wyglądał, jakby się tylko bawił. Zwinniejszy i szybszy Asmand unikał ciosów pięścią, wyginając się lub odskakując. Leto domyślił się, że robi to tylko dlatego, aby Kal nie widział makabrycznych obrazów. Bawi się Fuldrosem, jak kot myszką.
– Leto...
– Musimy stąd wyjść.
Będąc tuż przy drzwiach, obejrzał się. To, co zobaczył, upewniło go w tym, że Delreth jest kimś więcej niż niebezpiecznym człowiekiem.
Asmand zrobił kolejny unik i miał serdecznie dość Fuldrosa. Napadł na mężczyznę i jednym ciosem wbił mu sztylet głęboko w serce. Teler nie zdołał już nic zrobić, upadł na podłogę martwy. Delreth pochylił się nad nim. Wyjął swoją broń z ciała mężczyzny i otarł ją o jego koszulę.
– Dziękuję za rozrywkę. – Uniósł wzrok na Leteno, który zasłaniał bratu oczy dłonią. – Znikać mi stąd!
Leteno kiwnął głową i wyszedł.
Znaleźli Erkiego stojącego w krzakach za domem. Kal dopadł do niego i nie potrafił się oderwać. Ponownie się rozpłakał. Oczy średniego brata nie pozostały na to obojętne.
– Musimy stąd uciekać – zarządził Leteno.
– Poczekamy na Asmanda. Muszę mu podziękować.
– On...
– Wiedziałem, że tu będziecie. Mówiłem, abyście znikali. Noc nie wszystko ukryje. – Asmand stanął obok nich. Musiał pozbyć się ciała, najlepiej też domu, a oni tylko zawadzali.
– Dziękuję. – Erki oddał Kala w ręce starszego brata i podszedł do mężczyzny. W świetle księżyca Asmand wyglądał imponująco. Erkiran wtulił się w niego. – Dziękuję. – W ramionach tego mężczyzny poczuł się jak w domu.
Delerth nie wiedział, co robić. Zaskoczyło go to. Po raz pierwszy ktoś go tak zwyczajnie przytulił. Aż powrócił myślami do swego dzieciństwa. Do tego, jak pragnął przypomnieć sobie to uczucie, będąc osieroconym, trzynastoletnim chłopcem. Jeszcze bardziej osłupiał, gdy coś mniejszego złapało jego nogę i wtuliło się w udo. Spojrzał w dół. Kal patrzył na niego tymi swoimi smutnymi ślepiami. Coś w Asmandzie, jakaś bariera założona na serce lata temu, zarysowała się i zaczęła pękać. Wyciągnął rękę i poczochrał włosy dzieciaka, a Erkirana objął w pasie.
Leteno stał z daleka i patrzył na nich. Sam nie był typem, który lubi się przytulać. Przyszło mu na myśl, że we trójkę wyglądają jak rodzina. Jakby kawałki porozrzucanych części złożyły się w jedno. Co by było, gdyby Delreth mu ich zabrał? Nie chciał tego, ale może dzięki temu wyrwałby ich z tamtej dzielnicy. Sam miał zadanie do wykonania. Nie mógł odejść z domu. Tylko niepokoiło go to, kim jest ten człowiek. Kimkolwiek by nie był, nie będzie gorszy od typów, które kręcą się wokół Erkiego. Widział ich łakomy wzrok. A on nie odda brata takim osobom. Śmierdzącym, brudnym pijakom. Rozumiał, że nie zatrzyma Erkiego przy sobie, a bardzo by chciał. Kiedyś brat znajdzie sobie partnera i odejdzie. Liczył, że zajmie się też Kalem, gdyby go zabrakło. Czasami przeczuwał, że ma wyliczone tygodnie. Dlatego odda kochanego brata w dobre ręce. I chyba znalazł właściwe.
Zawstydzony Erkiran odsunął się od ciepłego ciała Asmanda. Dlaczego serce mu tak szybko bije? Zrzucił to na karb emocji minionego czasu.
– Wracajcie do domu. Gdy zobaczycie dym, będziecie wiedzieć, że Fuldrosa już nie ma. I o tym, co się stało, nie wolno wam pisnąć choćby słówka – powiedział Asmand. Zawrócił w stronę domu Fuldrosa.
Kal złapał obu braci za ręce, nadal będąc wystraszony. Obejrzał się jeszcze i spojrzał w miejsce, gdzie zniknął ten tajemniczy człowiek.
– Zapomniałem mu podziękować. Wiecie, on tam przyszedł i powiedział, że mi pomoże. Nie jest już na mnie zły, że go okradłem?
– Nie jest – zapewnił Erkiran, mając taką nadzieję. Teraz skupił się na Kalu i bliskiej przyszłości. Chłopiec przeżył ciężkie chwile i nie będzie mu łatwo wrócić do równowagi. W dodatku sam musiał znaleźć pracę w pałacu i spłacić dług. – Wracajmy do domu.
Trochę czasu później czarny dym unosił się nad miastem, a czerwono–złote płomienie wystrzeliwały w górę. Płonął jeden z bogatych domów. Wszyscy rzucili się do gaszenia ognia. Wiele osób się bało, że ogień przeniesie się na ich domostwa.
Postać w czarnym płaszczu stała w oknie wynajętego pokoju z uśmiechem na ustach i pełną sakwą leitów. No cóż, Fuldrosowi się już nie przydadzą, a bracia Ladrim potrzebują ich bardziej. Odliczył sobie ukradzioną sumę. Jutro im to zaniesie. Chciał znów ujrzeć Erkirana. Może chłopak znów coś w nim zbudzi.
***
Rozbili obóz na dużej polanie wśród świerków. Woleli nie poruszać się nocą po tych terenach. Pełno tu było wilków, ale najgroźniejsza była zwierzyna, która chodziła na dwóch nogach i miała przy sobie broń. Niby mieli ze sobą straż, ale lepiej uważać. Mimo tego musieli rozpalić ogień, aby przygotować coś do jedzenia. Na ogniu odgrzewała się fasola, a konserwy pełne mięsa oraz chleb leżały na kocu. Galdor sam się wziął za rozdzielnie potraw. Pierwszą miskę wsunął w ręce Aranela.
– Smacznego, panie.
– Dziękuję ci, Yavetilu. – Czuł się bezpiecznie z tym mężczyzną. Pamiętał ich pierwszą podróż. Gdyby nie on, to całkiem by się zagubił. Teraz było podobnie, chociaż miał u boku męża. Ale czym bardziej Riven się starał mu pomóc, tym bardziej Aranel był na niego zły. Saeros traktował go jak dziecko. Pilnował na każdym kroku, a Aranel chciał być samodzielny. Chciał udowodnić mu, że był mężczyzną. Nie dawał mu nawet pójść na stronę, bo chciał wlec się za nim, zawstydzając go. Dopiero interwencja Terrika uchroniła ich przed kłótnią. Z drobnymi wskazówkami i kijem od Naeli doskonale sobie radził. Wiedział, że Riven chciał mu pomóc i zatrzeć ślady felernej nocy, ale przesadzał. Niech nie sądzi, że nagle zapała do niego sympatią! Uprzejme zachowanie małżonka nic nie zmieni. Nie sprawi, że mu zaufa. Poza tym go dotykał, aż za bardzo, a to go jeszcze bardziej odpychało od Rivena.
Tymczasem Riven siedział obok i odczuł nutę zazdrości, kiedy Aranel uśmiechnął się do Galdora. Do niego się tak nie uśmiechał. Robiłby to, gdyby on zachował się wobec niego przyzwoicie i cierpliwie. Znów poczuł wyrzuty sumienia, przygniatały go w takich momentach. Nie wiedział, co miał zrobić. Mieli żyć razem, ale jak to zrobić, skoro Aranel go odpychał? Przecież nie zmuszał go do cielesnych zbliżeń. Chciał mu tylko pomagać. Co znów robił źle? Spuścił głowę w dół i zapatrzył się na kawałek chleba trzymany w dłoni. Nigdy nie czuł się tak niepewnie. Zawsze wiedział, co robić. Teraz czuł się zbity z tropu.
***
Nieopodal Terrik skończył posiłek i uśmiechnął się do kochanka. Yavetil był jakiś podekscytowany. Powiedział, że nie może doczekać się dotarcia na miejsce.
– Nie powiesz mi, o co chodzi? – Pogłaskał go po kolanie. Nie obce mu były takie gesty. Wszyscy wiedzieli, kim są dla siebie. Chociaż Galdor, jako dowódca wojsk, starał się zachować w tym umiar. Teraz był tu przede wszystkim strażnikiem, nie kochankiem.
– Cierpliwość to wielka cnota. Zamiast zajmować się myślami, co planuję, możesz porozmawiać ze swoim przyjacielem. Pierwszy raz widzę go takim. – Spojrzał w stronę księcia Saerosa siedzącego po przeciwnej stronie ogniska.
– Przed ślubem miał wiele planów, jak zniszczyć niechcianego męża, a teraz ma inne. I coś mu nie wychodzą. Popełnił głupi błąd, więc tym trudniej będzie mu coś zmienić – szeptał. Rzucił okiem na Rivena, a potem wrócił do patrzenia na kochanka. – Ciężko jest sprawić, by ktoś, kto został skrzywdzony, zaufał ponownie. Pamiętasz, jak było ze mną.
– To z nim porozmawiaj – zasugerował Yav. – Ja rozstawię straże, zanim udamy się na spoczynek.
Terrik westchnął i wstał. Minął innego wojskowego jedzącego mięso i podszedł do przyjaciela. Położył mu rękę na ramieniu. Dopiero wtedy Riven ocknął się z zamyślenia.
– Porozmawiajmy – rzucił Melisi i odszedł na bok.
Riven stanął obok niego i spojrzał w niebo. Było ciemne, całe obsypane gwiazdami i bezchmurne. Jutro będą mieli piękną pogodę.
– Co mi chcesz wytknąć? – zapytał, przenosząc wzrok na Terrika. Bez światła pochodzącego z ogniska słabo go widział. Już mu to przeszkadzało. Pomyślał sobie, co czuł Aranel, nie widząc niczego. Nigdy nie zobaczy ani jego, ani nic innego. To mu uświadomiło, że Adantin nie wie, jak on wygląda.
– Obserwowałem cię przez cały czas. Naprzykrzasz się Aranelowi. Jakbyś się czuł, jakby ktoś na każdym kroku dawał ci do zrozumienia, że bez pomocy sobie nie poradzisz? Nie widzisz, że twój mąż stara się być samodzielny? Może nawet stara się udowodnić ci, że jest w stanie sobie dać radę. Pokaż mu właściwą drogę, poprowadź, ale nie popychaj. Niech sam zdecyduje, jak iść. Ty bądź blisko jako zabezpieczenie od upadku. I jeszcze jedno, widzę, że wciąż go chwytasz za ręce. Dotykasz...
– Pozwolił mi się trzymać za dłoń.
– Za dłoń. Nie za ramię, nie całym ciałem, kiedy chciałeś mu pomóc zejść z konia. Nie widzisz, że on się boi? Czekaj, aż sam do ciebie przyjdzie. Wiem, jak to jest.
– Nie robię tego umyślnie. To przypadki – próbował wytłumaczyć się Saeros.
– Sama sytuacja, jak chciał mieć chwilę dla siebie i pójść za krzaczek, była dla niego zawstydzająca, kiedy zaproponowałeś, że mu pomożesz. Wściekł się. Rozumiem go.
– Wtedy mnie odciągnąłeś na bok. Chcę mu pomóc. Nie proponowałem, że... no wiesz, pomogę w... Ekhem – odchrząknął. Obejrzał się za siebie. Aranel właśnie kierował się w stronę koni. – Gdzie on znów idzie?
– Daj mu spokój. Jesteś mężem, nie opiekunką. Zobacz. Kieruje się do Zariona. Zna jego głos. Obok jest Yav, w razie potrzeby pomoże mu. Zobacz, jak on to robi. Widziałeś, jak podał mu miskę z jedzeniem? Ty byś zaraz chciał nakarmić męża. Musisz zaufać mu pierwszy. Wiedza, że da sobie radę, pomoże i tobie. Ja ułożę się już do spania. Bywaj.
Riven wcale nie poczuł się po tej rozmowie lepiej. Znów coś robił źle, ale wziął sobie do serca, żeby pozwolić Aranelowi na bycie samodzielnym. W pałacu sądził, że będzie łatwiej, na to wyglądało. Ale tutaj się przeliczył.
***
Aranel podszedł do swego konia. Ten zarżał przyjaźnie i pozwolił na pieszczoty. Mężczyzna czuł się senny, ale chciał jeszcze pobyć z Zarionem. Długo jechał na jego grzbiecie, co odczuł w tylnych partiach ciała, to zaś przypominało mu tamto przykre wydarzenie.
– Panie, potrzebujesz czegoś?
– Galdor, dziękuję, ale sobie poradzę. Chciałem tylko życzyć mu dobrej nocy. – Pogłaskał konia. - Gdzie jest mój mąż?
– Stoi w oddali i chyba na nas patrzy. Nie mogę tego stwierdzić dokładnie, ale jest zwrócony twarzą w tę stronę.
– Jest dość nachalny od wyjazdu – wyrwało mu się.
– Ja bym to nazwał opiekuńczością.
– Może. Pójdę już spać.
– Panie?
– Słucham.
– Nie chcę się wtrącać, ale to nie jest zły człowiek.
– Wiem, Galdorze. Ale... Nieważne. – Przecież mu nie powie, że nie ufa mężowi. Nie powie o tym, jak drży ze strachu na każdy dotyk. Nie boi się samego mężczyzny, ale tego, że ten zechce być z nim i złamie ich umowę na bycie razem bez spółkowania ze sobą. – Dobranoc.
– Dobrej nocy, panie. – Odprowadził go wzrokiem i widząc, że książę bez problemu wraca na swój koc przy ogniu, zajął się obowiązkami.
Aranel ułożył się na kocu i podłożył pod głowę swój płaszcz. Noc była ciepła, więc go nie potrzebował. Wyczuł, że obok ktoś przysiada. Po zapachu rozpoznał męża.
– Aranelu, wybacz, że jestem... – zaczął Riven. Szeptał tak, że tylko Adantin mógł go usłyszeć. – Po prostu chciałem ci pomagać, abyś nie czuł się źle w takim miejscu.
– Ja nie mam nic przeciw pomocy, ale jak chcesz mnie gdzieś poprowadzić, to podaj mi dłoń, nie macaj.
– Nie macam cię.
– Obejmujesz moje plecy, w pasie, nakierowujesz mnie w odpowiednim kierunku. Obiecałeś mnie nie dotykać.
– Ale to nie taki dotyk. Myślałem, że ci to nie przeszkadza. – Zwrócił uwagę na śmiejących się w oddali strażników.
– Mnie każdy twój dotyk boli. Dobranoc. – Odwrócił się do niego plecami.
Znów to uczucie bólu. Spotyka go kara za nieopanowanie się. I dobrze! Aranel miał delikatną duszę, a on ją skrzywdził. Pozszywanie rozdartych części będzie wymagało mnóstwa pracy, czasu i delikatności.
Słysząc równy, spokojny oddech męża, dźwięki nocnych ptaków i zwierząt oraz wydawane przez Galdora polecenia, żeby go obudzić w połowie nocy, aby stanął na warcie, ułożył się na plecach. Wpatrzony w firmament, księżyc i gwiazdy długo myślał nad sobą i całą sytuacją.