Nażarłem się tych wstrętnych tabletek. Znowu nażarłem się tabletek od ciebie. Znowu nażarłem się ciebie. Mógłbym się tak stołować co dzień.
Przyszedłeś tutaj, bo byłeś trochę pijany. Nie za wiele, w sam raz żeby poczuć się szczęśliwie. Rozumiałem to, byłem przecież cały czas z tobą. W moim mieszkaniu na poddaszu, w moim gołębniku królował kot, którego przygarnąłem z ulicy. Na podłodze, tuż przy łóżku leżał martwy wróbel. Studiowałeś strukturę jego ciała z zaangażowaniem. Przez otwarte okno słychać było dzwon bijący w katedrze na Śródce. Zrobiłem ci kawy.
Wydaje mi się, że więcej pieniędzy wydałem na kawę, na którą do mnie przychodziłeś, niż na własne jedzenie. Musiałbym kiedyś zbadać to finansowe kuriozum. Nie myślałem o tym wtedy.
W ogóle... za wiele nie myślałem. Rzuciłem ci czekoladkę w różowym celofanie. Usiadłem obok. Kiedy mówiłeś do mnie czułem od ciebie zapach czekolady, róży i cytryny. Twoje usta smakowały Turkish Delight.
Odepchnąłeś mnie. Zdystansowałeś nas swoim ramieniem, dłońmi. Ile można było czekać na ciebie?
Chciało mi się pieprzyć. Byłem napalony. Jak można powiedzieć to jeszcze szczerzej? Czekałem na ciebie kilka dorodnych miesięcy, kilka miesięcy podchodów, półsłówek i jowialnego klepania po udzie. Za kogo ty mnie miałeś? Za dobrego wujka z Częstochowy? Nawet to mnie nie śmieszy. Chciałem cię poniżyć, wyruchać, zawłaszczyć, zdeptać, zdominować. Miałeś leżeć pode mną jak gumowa lala. Chciałem cię wielbić i nie umiałem.
Zamiast tego odepchnąłeś mnie jak namolnego kundla. Jakbyś mi się nie należał. Jakbyś nie należał już do mnie.
Nie wiem, jak mam ci o tym powiedzieć. Słowa są za szorstkie i źle układają się w ustach. Chciałem wszystkiego, byłem pewny wszystkiego, na wszystko zdecydowany. Pocałowałem cię drugi raz, i ten pocałunek wziąłeś już chętnie. Cały opór gdzieś stopniał. Tryumfowałem. Tyle miesięcy czekałem na to, żeby znowu móc wciskać ciebie w łóżko i żreć ciebie, gryźć ciebie, ssać ciebie, drążyć.
Myślałem, że będę cię pieprzyć jak psa. Myślałem, że cię rozedrę i rozdrapię i będę chłeptać twoją krew na znak zwycięstwa. Wyszło tak głupio z tymi pocałunkami, z patrzeniem ci w oczy, z tymi miłosnymi bzdurami, które zachciało mi się gadać w trakcie jak nieprzytomnemu. Wyszło tak idiotycznie szczerze, i później, kiedy zniknąłeś w łazience, wiedziałem, że czekam po nic. I nic więcej się nie wydarzy.
Były jakieś czułości, jakaś niechęć z twojej strony, nagła, zupełna oziębłość. Poprosiłeś o drinka, poprosiłeś o kolejną czekoladkę bo byłeś po tym wszystkim głodny, a ja usługiwałem ci jak pokojówka wyglądając za tobą jak za Aleksandrem Macedońskim w negliżu. Kurwa, gdyby ktoś powiedział mi, że tak nagniesz mnie do siebie, że tak wpłyniesz na mnie, że tak zmienie się ze względu na ciebie, nigdy bym nie uwierzył. Wszystko za te kilkanaście minut twojego nagiego ciała na mojej zatęchłej kanapie.
Jeszcze raz zrobiłbym wszystko żeby powielić ten czas w nieskończoność. Wywołałeś u mnie silną nadwrażliwość na samego siebie. Wystarczy jedno wspomnienie, jedna myśl, nuta zapachu i cały spinam się do tego, do ciebie.
Ciągle myślę tylko o tym, że chciałbym cię wyruchać. Że chciałbym mówić do ciebie to wszystko.
I mówić ci, że cię kocham. Jednocześnie.
Powiedziałem: jedźmy razem, wyjedźmy stąd, zostaw to, to nie jest życie dla ciebie, ty się tu poniewierasz, uprzęgli cię w kierat i męczą jak bydlę. Mówię: może odwiedzimy moją matkę, wiesz, nad tą rzeką mieszka co moja i twoja była za dzieciaka, a potem gdzieś nad jeziora, gdzieś nad morze, a zimą zostaniemy w górach. Mówię: nie odwracaj się ode mnie.
Zamów mi taksówkę, odpowiedziałeś, uśmiechając się gdzieś w kąt, do tych sprzętów co spłoszone uciekły pod ściany. Muszę ucałować syna na dobranoc, bo nie zaśnie bez tego. Muszę wyjść
z moim psem. Muszę wracać do siebie.
Miałem wrażenie, że ten powrót trwa już jakiś czas. Trwał od twojego orgazmu, fizjologicznego punktu zaspokojenia ciała. Wtedy już pożegnałeś się ze mną i stałem się zupełnie nikim.
Minęła godzina. Odurzyłem się nocną wilgocią zza okna, alkoholem i tymi tabletkami, co znakomicie komponują mi się z piwem. Chciałem tylko wiedzieć, czy dotarłeś szczęśliwie do domu, czy nie posiało cię gdzieś, czy nie włóczysz się sam po nocy pustym, martwym miastem.
W twoim domu długo nikt nie odbierał, a potem zaspany głos twojej żony przywitał się ze mną
w słuchawce telefonu.
Wezbrała we mnie złość. Wyobrażałem sobie tego ludzkiego cielaka, który wypełznął z waszego łóżka i drapie się po głowie ziewając do słuchawki, jak zawsze bezmyślny. Wyobrażałem sobie, jak przyjdziesz do niej i będziesz dzielił z nią to łóżko, to życie, tego dzieciaka i psa, jakby nic się nie stało. Jakby mnie tutaj wcale nie było. Spęczniałem ze wściekłości. Ugodziłeś mnie do żywego.
Mogło być inaczej, ale ona poznała mnie po głosie i spytała dlaczego dzwonię o tej porze. Nie myślałem zbyt wiele, byłem zły. Mógłbym teraz za to przepraszać, ale nie ma już nikogo, kto chciałby słuchać tych przeprosin.
Spytałem, czy wie, że spaliśmy ze sobą. Czy wasza małżeńska szczerość obejmuje też takie temty. Czy zwierzyłeś jej się z naszej małej przygody w toalecie i trochę większej w hostelu. Milczała długo, wydaje mi się, że nie uwierzyła. Spytałem, czy wie, gdzie teraz jest jego mąż i z kim spędził ostatnie godziny. Czy zdaje sobie sprawę, jakim człowiekiem jesteś.
Jesteś pijany, powiedziała. Odwal się w końcu od nas.
Długo siedziałem potem przy oknie gapiąc się w rozmydlone, miejskie niebo. Piwo się skończyło. Kot zapragnął czułości, wdrapał się na moje kolana, rozciągnął wygodnie i zamarł jak wypchany. Kawa była orzeźwiająca i gorzka. Wszystko stało się nierealne. Wszystko skurczyło się i ucichło po tobie.
I mnie teraz czas w drogę.