Jagodzianka leżała na wytartych deskach ganka jak namacalny wyrzut sumienia. Sok zdążył podbić już biel papierowej torebki od wewnątrz zalepionej lukrem, jakaś osa kręciła się w okolicy zaciekawiona zapachem. Borys przełknął ślinę. Miał na nią ochotę, niemal wyobrażał sobie jej smak i fakturę lekko obeschniętej bułki w ustach, jednak nie mógł wziąć się do jedzenia ot tak. Obiecał sobie, że nic już od tego pacana nie weźmie. Że już nigdy nie da obłaskawić się słodkim, herbatą ani wymoszczonym gniazdem z koców. Obiecał sobie, że tym razem uniesie się honorem. Może poczeka do rana, spakuje plecak i pójdzie w drogę. Przecież nic go tu nie trzyma.
Wychylił się by sprawdzić, czy Mirka nie ma w pobliżu. Nie zauważył ani jego, ani burego Astora, kręcącego się zawsze w pobliżu swojego pana. A niech to szlag, pomyślał, łapiąc za ciastko. Gdy poczuł jego ciężar w dłoni zrobił się podwójnie głodny.
W oddali słychać było szczekanie psów goniących po wiosce, ale tutaj, w pobliżu, nie było żywego ducha. Las, wyłysiałe pnie sosen i gdzieś dalej zapowiedź żółtej, piaszczystej drogi wiodącej do wsi. W głębi domu grali Stonesi – rytm piosenki nieświadomie wkradł się w palce i stopy - deski ganku spłowiałe od słońca zdublowały od niechcenia perkusję. Zapalił, przymknął oczy. Tak było dobrze... Problem polegał jednak na tym, że Borys sam nie wiedział do końca, dlaczego tu jeszcze jest. Z jakiego powodu czeka z odejściem, kiedy świat stoi otworem a on mógłby już dawno być gdzieś indziej, z ludźmi, którzy rozumieliby go lepiej niż Mirek.
Kolejna kłótnia o nic, o słowo, o źle umyty kubek i stłuczony talerz. O to, kto naniósł igliwia do łóżka (Mirek nie wierzył, że to wina Astora) i kto znowu wpuścił do domu mysz. Borys miał dosyć jego matkowania, ciągłych zakazów i nakazów. Co z tego, że zwykle było miło i fajnie, kiedy staruszek potrafił doczepić się o byle co i swoim marudzeniem skutecznie zepsuć mu humor?
- Nad czym tak główkujesz, Archimedesie? - pytanie dobiegło prosto z leśnej, pachnącej lipcowym wieczorem ścieżki, a Borys miał ochotę prychnąć z irytacją. Nie zrobił tego jednak, bo Astor wskoczył energicznie na ganek i zaczął przyjacielsko lizać go po szczęce. Nie żeby się tego nie spodziewał.
- Och, spadaj. Obaj spadajcie – fuknął tylko pod nosem, unikając jego wzroku. Dobra, może z tym talerzem to była jego wina, i może to prawda, że nie za bardzo uważa przy zmywaniu, ale to nie znaczy, że Mirek ma prawo go pouczać.
Może to prawda, że Mirek ma prawo wymagać od niego pewnych rzeczy, bo w końcu to jego dom. Może byłoby inaczej, gdyby Borys był starszy i nie przyznał się tak od razu, że z końcem szkoły uciekł z domu.
Chociaż Mirek nie był głupi, on i tak by się domyślił. Co dziewiętnastoletni chłopak może robić sam, włócząc się po nadmorskim lesie końcem lipca, bez przyjaciół, bez pieniędzy, bez miejsca do spania? Dla Mirka wszystko to było nader czytelne, przerabiał to już nie raz, i ilekroć nadchodziło lato zawsze jakaś zbłąkana dusza witała w jego progach by dotrzymywać mu towarzystwa przez te kilka gorących miesięcy. Potem bywało różnie, i zwykle zostawał sam, z garstką wspomnień i stęsknionym psem wyglądającym z nadzieją tych, co odeszli.
Zawsze odchodzili, a Mirek zawsze zostawał. I tak od pięciu lat, kiedy zdecydował się rzucić dawne życie i ukryć się w tym piaszczystym, sosnowym lesie z dala od ludzkich oczu. Borys jednakże nie wiedział o tym i siedział z uporem na ganku, wydymając usta w wyrazie buntu i dezaprobaty, cierpliwie udając, że komary wcale go nie tną i nie jest głodny, ani trochę. Jagodzianka tylko zaostrzyła apetyt, i teraz myślał jedynie o tym, z jaką chęcią zjadłby coś jeszcze, ale akurat Mirek musiał wrócić i zająć sobą przestrzeń niewielkiej kuchni. Szlag by to.
- Zrobię chleba i herbaty – oznajmił mężczyzna, jeszcze kilka drobnych chwil patrząc za chłopakiem siedzącym z uporem na ganku. Nie doczekawszy się odpowiedzi zniknął we wnętrzu domu, a Borys został sam na sam ze swoimi przemyśleniami.
Nie chciał się na niego tak głupio boczyć. I w sumie to wcale nie chciał go zostawiać, bo było mu zbyt dobrze przez ostatnie dwa tygodnie, żeby szukać czegoś więcej. Żeby szukać jeszcze dalej. Z niechęcią wrócił wspomnieniami do dni spędzonych w nadmorskim, miejskim kurorcie, do prawdziwego głodu i prawdziwego przerażenia, do zimnych nocy w śpiworze na plaży. Potarł swoje piegowate, opalone ramię, starając się odegnać złe myśli. Kuchenne okno pulsowało miłym, przytłumionym światłem, szyba oblepiona była ćmami, pachniało miętą i wieczorną maciejką, nasianą tu Bóg wie skąd. Widział przez okno, jak Mirek krząta się przy kolacji, jak poprawia okulary, jak pierwsza siwizna wypełza na jego skronie i srebrzy się w świetle kuchennej lampki. Zapatrzył się na jego koszulkę z nadrukiem amerykańskiej flagi, rozepchaną na śladach dawnej, fizycznej tężyzny. Spracowane dłonie napuchnięte od żył – ciepłe, nienachalne, ostrożne. Mirek był cierpliwy, i to Borys cenił w nim najbardziej. Mirek do niczego go nie zmuszał.
Wzdrygnął się, kiedy mężczyzna usiadł obok niego w progu, podając mu talerz z kanapkami. Tak mocno się zamyślił, że nawet nie zauważył jego przyjścia. Fioletowy mrok nabierał z lasu i podpełzał do domu, liżąc bose stopy chłopaka.
- Jedz, myślicielu. Głowa potrzebuje paliwa – mruknął Mirek, stawiając parującą herbatę między nimi i samemu zabierając się za kanapki. Borys zerknął badawczo na swoje brudne, piegowate stopy i wciągnął je prewencyjnie na deski.
- Dzięki. Nie musiałeś – odparł, spuszczając wzrok w idiotycznej i jakże dziecinnej próbie ukrycia swojej twarzy. Mirek prychnął, mieląc pracowicie kanapkę.
- Daj spokój, Archimedesie. Przez twoje burczenie w brzuchu nie można nawet radia spokojnie posłuchać.
Musiał przyznać, że polubił te koślawe kanapki z pomidorem i konserwową szynką, polubił jeść je razem z Mirkiem przed jego domem, już po zmroku, tak jak polubił jego obecność i wielkoduszną stanowczość, która tak często mierziła jego młode ego. Ogólnie ciężko było by zaprzeczyć, że polubił Mirka.
Przyjemnie było wyszorować się mydłem po całym dniu pływania w morzu, spłukać z siebie sól i piasek przyklejony do ciała. Przyjemnie było zmienić przepocone ubrania na czyste, pachnące słońcem bawełniane slipki i w nich tylko wsunąć się w to wymoszczone ciepłem gniazdo z koców, na kanapie przed telewizorem. Przyjemna była też obecność Mirka gdzieś obok, emanacja tych wszystkich prychnięć, chrząknięć i westchnień, dudniącego przełykania herbaty i szurania stopami po podłodze. Jego dłoń spuchnięta, której ciepło czuł na kostce nogi, jak obietnica czegoś trwałego, czemu można zaufać i w co można uwierzyć. Borys odpłynął w fioletowy, pachnący miętą i lawendą sen, sam nie wiedział kiedy.
Obudził się przed czwartą, chwilę po wschodzie słońca, dręczony suchością w gardle i bólem głowy. Ciężko było wygrzebać się z rozgrzanych piernatów, w czym połamany kręgosłup wcale nie pomagał. Pies spał smacznie w kącie w kuchni, za niewiele mając sobie jego ceregiele przy chłeptaniu wody z metalowego garnczka i głuche stęknięcia, gdy prostował zmaltretowane plecy. Za oknem rozpoczynał się właśnie kolejny, gorący dzień lata – światło lekkie i mętne jak kokosowa woda wlewało się przez szybę, rozleniwiając zupełnie i skutecznie. Gdzieś w głębi domu Mirek stawiał kubek na szafkę i przewracał się w łóżku.
Mężczyzna nie spał już, czytał w gazetę i pił pierwszą tego dnia kawę, kiedy Borys przyszedł do niego, zaciekawiony hałasem. Pościel zaszeleściła, a chłopak wślizgnął się z rozkoszą pod kołdrę. Przyjemnie było wepchnął potylicę głęboko w pulchną, nakrochmaloną poduszkę i przeciągnąć się z całych sił w wygodnym, wygrzanym łóżku. Mirek uniósł okulary i uśmiechnął się do niego z lekkim rozbawieniem, a Borys odwzajemnił uśmiech wesołym, zaspanym zmrużeniem oczu.
Nie był przekonany, czy chce być z nim tak blisko. Było inaczej, niż z tym chłopcem młodszym jeszcze od niego, z którym czasem chodził w zboże kiedy mieszkał jeszcze z rodziną. Było inaczej niż z dziewczętami ze wsi. Mirek z anielską cierpliwością pozwolił mu się oswoić, a potem, jak podsumował to Borys, wziął od niego „zapłatę”.
Kiedy szedł do niego świtem przez skrzypiące deski i plamy rzadkiego światła, nie myślał o seksie w kategoriach waluty. Wulgarność była metodą na strach i poczucie niepewności, i Mirek zdawał się doskonale to odczytywać.
Potem Borys nie marudził już wcale, tylko zagarnął na siebie miękką, skłębioną kołdrę, zanurzył się w niej i zapadł w cudownie spokojną, poranną drzemkę, koniuszkiem zmysłów rejestrując obecność Mirka i koszulkę z amerykańską flagą dotykającą gorąco jego pleców.
Koło południe Astor obudził go lizaniem po stopach. Mirka nie było w domu, jedynie kawałek chleba na stole w kuchni świadczył o jego niedawnej obecności. Popił wystygłej, słodkiej i lurowatej herbaty zostawionej na stole przez śniadającego jak zawsze w pośpiechu mężczyznę. Może by tak ognisko na plaży wieczorem zrobić, pomyślał, uśmiechając się podświadomie do pieczonych w żarze kartofli i kąpieli nocą w morzu. Może by zostać tu do końca lata, spytał sam siebie, mimowolnie upychając w tych planach i Mirka, i kudłatego psa i wiele krótkich nocy, gdzieś w domu na nadmorskim lesie.
Tak, stanowczo chciał zostać z nim na jeszcze wiele takich nocy.
nbsp; |