Niebo było czyste nad Menos Grande kilkadziesiąt minut po strzelaninie w gabinecie Tousena. Słońce powoli zaczynało chylić się ku zachodowi, chociaż tutaj w ciemnym zaułku nie było tego widać. Tutaj widoczny był jedynie cienki pasek rozżarzonego błękitu. Cienki pasek, w który wpatrywały się błękitne, niedowierzające w to co właśnie się działo, oczy. To nie mogła być prawda. Nie mógł umrzeć w miejscu takim jak to i w taki sposób, nie on – Kamishini – który zabijał i obalał samych bogów, który grał na niciach przeznaczenia najcudowniejsze melodie.
Błękit nieba został przysłonięty przez zielonowłosą dziewczynę.
- Kensei powiedział, że zemsta jest głupia – powiedziała z odrobinę dziecięcym naburmuszeniem. - Ale Kensei się nie zna. Dlatego my mścimy się za niego.
Nie mógł umrzeć pokonany przez dziewczynkę, której nawet nie znał. Nie mógł umrzeć zbity, połamany i dławiąc się własną krwią. To było zwyczajnie niesprawiedliwe!
- Karma to suka, Kamishini – dodał ukryty gdzieś w cieniu Kazeshini. - Dlatego umrzesz jak pies.
Tak właśnie umierał, dosięgany przez kolejne celne ciosy, które zabijały powoli i boleśnie. A w głowie odbijały się jedynie słowa Ichimaru Gina z tamtego dnia, gdy Kamishini przyszedł go zabić z rozkazu Aizena, by wkupić się w jego łaski.
A więc przyszedłeś mnie zabić? Jak miło z twojej strony. Jednak nie myśl, że sam jesteś nieśmiertelny. W tej jednej kwestii zgadzam się z naszym profesorkiem – nie przewidzisz wszystkich konsekwencji swoich czynów. Coś czuję, że kiedyś boleśnie się o tym przekonasz.
Umiera zaskoczony, nie rozumiejąc, gdzie popełnił błąd.
* * *
Niebo było błękitne nad Las Noches kilka dni po strzelaninie w siedzibie Execiution. Dzień zapowiadał się na ciepły, przyjemny, jeden z tych, w który łatwiej się żyło. W sam raz by wybrać się na spacer z rodziną. Niebo było piękne tego dnia, ale ani Grimmjow, ani Lillynette nie patrzyli w niebo. Patrzyli jedynie na świeży grób z wbitym w niego drewnianym krzyżem i przeczepioną do niego prostą tabliczką.
Coyote Starrk
1972-2008
W sumie, myślał Grimmjow, Starrk miał szczeście, że zginął dopiero teraz. W trakcie wojny mógłby jedynie pomarzyć o prawdziwym grobie. W trakcie wojny miałby jedynie anonimowy kurhan gdzieś w lesie i wieczną samotność. A tak przeżył, nawet miał szansę zasmakować normalnego, rodzinnego życia z córką przy boku. To więcej niż marzyli dziesięć lat temu. Może to właśnie dlatego Starrk się wtedy uśmiechał? Uśmiech zastygły na martwych wargach, pomimo tego że córka uczepiona despereacko jego ubrania trzęsie się od szlochu. Ostatni uśmiech z tego, że uratował swoją córkę i nie umiera samotnie.
- Idiota – wyszeptała Lillynette.
Pięści miała zaciśnięte w pięści, oczy zmrużone gniewnie i mokre. Była zła, że mógł ją tak szybko zostawić, przecież dopiero cztery lata mogła się nim cieszyć. Przecież tyle jeszcze rzeczy nie zrobili razem, nawet nie miał okazji nastraszyć jej pierwszego chłopaka, ani nie poprowadzi jej do ślubu. Był takim denerwującym, ukochanym ojcem. Jedynym, którego zawsze chciała mieć.
Żadne z nich nigdy się nie dowie, że tym który zabił Starrka był Aikawa Love. Strzelił, widząc tatuaż na ręku mężczyzny, którego znał jedynie jako Primera Espadę.
* * *
Niebo było błękitne kilkanaście dni po aresztowaniu Aizena, a słońce złotymi promieniami wpadało przez wysokie okna, rozświetlając ascetycznie wręcz urządzony gabinet, potężne biurko, na którym wciąż leżał laptop poprzedniego właściciela, a obok niego okulary, i skórzany fotel, w którym z nogą założona na nogę siedziała Pantera. Była pierwszą, która weszła do prywatnej komnaty boga, usiadła na jego tronie. Wygrała tę gierkę o najwyższą stawkę, jednak ciężko jej było znaleźć w sobie satysfakcję, którą myślała, że będzie czuć ze zwycięstwa.
Wodziła telefonem po gładkim, czarnym blacie i uśmiechnęła się mimowolnie, gdy przypomniała sobie niedawną rozmowę ze swoim kochanym, przybranym braciszkiem.
- Jeżeli dowiem się – mówił Grimmjow niebezpiecznie niskim głosem. - Że zrobiłaś to tylko i wyłącznie dla jakieś pieprzonej zabawy, to cię znajdę, gdziekolwiek byś się nie ukryła i rozerwę na strzępy gołymi rękoma.
Doskonale wiedziała, że była to groźba, która na pewno zostanie spełniona, i właśnie dlatego odpowiedziała spokojnie:
- Zatem ty szukasz, a ja się chowam. Do zobaczenia, braciszku.
Doskonale pamiętała swoje własne słowa, wypowiedziane do Shinsou, gdy spytał się, dlaczego właściwie zrobiła to wszystko, skoro nie zamierzała zająć miejsca Aizena.
Z tego samego powodu, co ty. By zagrać w grę o najwyższą stawkę, by zabawić się przeznaczaniem. By zobaczyć, jak działają ludzie i może w końcu zostać zaskoczonym. By w końcu znalazł się ktoś na tyle zdeterminowany by nas dopaść i zniszczyć.
Bo tylko zabawa, w której sama mogła zostać zniszczona, była ciekawa.
* * *
Niebo nad parkiem w Junrinan w Rukongai dwa tygodnie po strzelaninie w domu Szayela było czyste, chociaż powietrze było mroźne, zamieniające każdy oddech w obłok pary. Niedawno spadł śnieg, lekki, drobny puch. Opadał z łysych drzew, skrząc się w nisko wiszącym słońcu, które miało już za mało siły by kogokolwiek ogrzać.
Shinji i Tia siedzieli blisko siebie na jednej z ławek. Dodatkowo dziewczyna była opatulona w szaliki aż po czubek czerwonego od mrozu nosa. Policzki też miała rumiane, chociaż pod zmęczonymi oczami wciąż widoczne były cienie. To było jej pierwsze wyjście ze szpitala po przeniesieniu do Rukongai, lekarze jeszcze jej odradzali, ale się uparła.
- Chcę wrócić do domu – odpowiedziała pewnie na pytanie Shinjiego o plany na przyszłość. - Odbudować z ruin i zamieszkać.
Na kolanach trzymała pluszowego rekina – prezent od Shinjiego. A obok oparta o ławkę stała kula ortopedyczna. Ze wszystkim odniesionych przez nią ran, ta na nodze była najpoważniejsza. Nawet po rehabilitacji będzie miała prawdopodobnie problemy z chodzeniem. Mimo to uśmiechała się pod warstwami szalika. Pierwszy raz w życiu dokładnie wiedziała, czego pragnie. Nie potrzebowała nikogo, żadnej Pantery, by czuć się dobrze ze sobą, swoją przeszłością i z planami na przyszłość.
Spojrzała na Shinjiego, a on tylko uśmiechnął się szeroko.
* * *
Niebo w Junrinran miesiąc po strzelaninie w gabinecie Tousena było przykryte równą warstwą szarych obłoków, z których leniwie opadał ciężki, mokry śnieg, idealny do lepienia bałwanów i rzucania się śnieżkami – dzieci będą miały prawdziwą frajdę. Osiadał dużymi płatkami na drzewach, nagrobkach i płaszczach osób zgromadzonych na cmentarzu.
Kensei nienawidził pogrzebów i szczerze zastanawiał się, co on właściwie tutaj robił. Poza tym chyba niezbyt miał prawo brać udział w ceremonii pożegnania kogoś, do kogo śmierci się przyczynił, może nie bezpośrednio, ale jednak. Dlatego stał z tyłu, za wszystkimi. Nie słuchał tego, co mówi jakiś kaznodzieja, jakichkolwiek słów by nie użył, nie zmieni to faktu, że ktoś umarł. A może to odzywała się już jego znieczulica? Ile razy widział odlatujące z Hueco Mundo samoloty? Te załadowane skrzyniami z ciałami mężczyzn i kobiet, zabierających je, by ktoś mógł się z nimi ostatni raz pożegnać i złożyć do grobu. Zawsze zastanawiał się, czy było to lepsze, niż gdy nie było ciała, które można by odesłać. Pokręcił głową i spojrzał w szare niebo. Chyba powinien pójść na tamten grób, ten pusty, by pożegnać się w końcu z tym demonem przeszłości.
Nie ruszył się z miejsca, gdy ludzie zaczęli się rozchodzić. Poczekał aż odszedł, dopiero po dłuższej chwili, ostatni nieznajomy – wysoki, potężny, brodaty mężczyzna, o brązowo-żółtych oczach, który pozdrowił go uniesieniem kapelusza, przechodząc obok – jeszcze się zawahał, czy powinien w ogóle podchodzić, ale w końcu zrobił te kilkanaście kroków do świeżego grobu, w którym przed chwilą została zakopana urna z prochami. Nic nie powiedział, chociaż miał wrażenie, że powinien.
- To był profesor Komamura, zajął się wszystkim, gdy ja leżałem w szpitalu – odezwał się Shuuhei, nie odrywając spojrzenia od prostej tablicy nagrobnej.
Kaname Tousen
1960-2008
Przyjaciel i mentor
Tak, jak my wszyscy jedynie błądził w ciemności
Kensei w żaden sposób nie skomentował, tylko spojrzał na niego uważnie. Chłopak schudł w ciągu ostatniego miesiąca i wciąż wyglądał słabo, powinien jeszcze leżeć w łóżku. Widać było to zmęczenie po tych pierwszych, kilku dniach walki o życie i wciąż trwającą walkę z bólem. Nie uśmiechał się. Od miesiąca Kensei ani razu nie widział, żeby chłopak się uśmiechnął.
- Był przyjacielem profesora od czasów studiów – mówił dalej Shuuhei spokojnym, niemalże obojętnym głosem. - Widział, jak coś powoli się w nim zmieniło, ale nie potrafił mu pomóc, czy powstrzymać. Podziękował mi. - Pokręcił głową nad absurdalnością tej sytuacji. - Podziękował mi, że chociaż mi udało się go sprowadzić z powrotem...
Dotknął swojego policzka tam, gdzie nad liczbą 69 pojawił się drugi tatuaż – prosty czarny pasek idący przez nasadę nosa i pod okiem – prosty symbol wiecznej żałoby.
- Wiesz co jest w tym wszystkim najgorsze? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. - Nawet nie zdążyłem go o nic zapytać... Wciąż nie wiem, dlaczego zrobił to wszystko. Zupełnie bezsensu – powiedział cicho. - I teraz nawet nie mam szans...
Gdyby to zależało od Kenseia, to zabiłby Tousena raz jeszcze i tym razem osobiście. Wtedy przynajmniej nie musiałby widzieć wyrazu czystej rozpaczy, przerażenia i świadomości, gdy Shuuhei dowiedział się, że tak, gdy strzelił do Tousena zrobił to celnie. Zabił człowieka, który był mu równie bliski co własny ojciec.
- Profesor Tousen zawsze mówił, że wszyscy ludzie są ślepi – mówił dalej, nie przejmując się milczeniem Kenseia. - Że błądzimy w ciemności, nie widząc czego pragniemy, skąd i dokąd zmierzamy, nie widzimy konsekwencji własnych czynów. Że nie jesteśmyw stanie sięgnąć dalej niż na wyciągnięcie własnych ramion i nie ma możliwości by to zmienić. Ja sądziłem, chyba odrobinę z dziecięcej przekory, albo to kwestia wychowania moich rodziców, że wystarczy mieć wystarczającą ilość informacji by zobaczyć więcej, że trzaba pytać i szukać odpowiedzi, wtedy rozświetli się sobie drogę. Zawsze mnie wyśmiewał. Kiedyś, tylko raz, powiedział mi, że jedyną ulgą w tej ciemności, to mieć szczęście i znaleźć drugą, równie ślepą co my sami, osobę i oprzeć się nawzajem na sobie. Łatwiej wtedy iść przez tę ciemność, łatwiej jest też się podnieść, gdy się potkniemy. Myślę, że Grimmjow z Ichigo i Shinji z Tią tak właśnie się odnaleźli... Zazdroszczę im.
- Bzdury – powiedział w końcu Kensei.
Shuuhei podniósł wzrok i przyjrzał mu się uważnie – rozpięta kurtka, pod spodem marynarka i koszula, z kieszeni marynarki wystawał wciśnięty byle jak krawat, Kensei próbował kilkrotnie go zawiązać, ale nigdy nie radził sobie z tym najlepiej, więc w końcu się zdenerwował i olał temat.
- Skoro tak mówisz – powiedział Shuuhei obojętnie.
Sięgnął po krawat i nim zaskoczony Kensei zdążył zareagować, zaczął mu go zawiązywać, patrząc się na własne dłonie.
- To bzdury – powtórzył Kensei. - To, że niby nie wiemy, czego tak naprawdę chcemy, chociaż może nie do końca, gdy chodzi o to odnajdywanie się w ciemności – mówił, patrząc gdzieś w bok. - Ja tam wiem, czego chcę.
- Tak? - zainteresował się Shuuhei, poprawiając węzeł.
Chciał się odsunąć, ale Kensei chwycił go za nadgarstki.
- Zamieszkaj ze mną – wyrzucił z siebie szybko.
Przez ostatni miesiąc miał dużo czasu na rozmyślanie. Szczególnie podczas tych pierwszych dni po operacji – trzeba było przyznać, że na ranach postrzałowych to się mundyńscy lekarze znali - gdy Shuuhei leżał w śpiączce farmakologicznej i próbował przeżyć. Jedyne czego był w tamtym momencie w stu procentach pewien, to własnego, czystego przerażenia na myśl, że ten dzieciak mógłby umrzeć. W sumie chciał o tym porozmawiać z Shuuheiem już wcześniej, ale dał sobie spokój, gdy pierwsze pytanie chłopaka po odzyskaniu przytomności dotyczyło Tousena. Teraz też nie był chyba najlepszy moment, ale jak nie teraz to kiedy?
- Chcę, żebyś ze mną zamieszkał – powtórzył pewniej, patrząc uważnie na chłopaka.
Ten wyglądał na odrobinę zaskoczonego, popatrzył na mężczyznę dość nieufnie. Nie próbował wyrwać się z uścisku, ale zrobił krok do tyłu i delikatnie dał do zrozumienia, że chce by go puszczono.
- Sorry – mruknął Kensei, puszczając go i do razu chowając dłonie do kieszeni kurtki. - Zapomnij...
Shuuhei doskonale słyszał zawód w głosie mężczyzny i w tej chwili nie chciał niczego innego, jak wykrzyczeć "tak, oczywiście" i rzucić się Kenseiowi na szyję. W końcu to był mężczyzna, który już trzy razy uratował mu życie, który pojechał z nim do tego przeklętego kraju i który wciąż był przy nim. Tylko, że wciąż nie dawał mu spokoju tamten pocałunek i tamta cholerna Złotowłosa. Nie chciał być jakimś zastępstwem.
- Kim... - zaczął. Chciał zapytać "kim jest dla ciebie Złotowłosa". - Kim ja dla ciebie właściwie jestem? - zapytał zamiast tego.
Tym razem to Kensei wyglądał na zaskoczonego. Spojrzał gdzieś w bok, widać było jak intensywnie myśli. I to nie było tak, że nie wiedział, po prostu nie miał zielonego pojęcia jak to ubrać w słowa.
- Może zabrzmi to trochę egoistycznie – odezwał się w końcu. - Ale jesteś kimś, kogo potrzebuję, żeby nie oszaleć. Potrzebuję cię, żebyś trzymał moje demony z daleka. Poza tym, ostatnie co bym teraz chciał, to zostawiać cię samego z twoimi demonami.
Shuuhei spuścił wzrok. Jego własne demony. Pojechał do Hueco Mundo, by się z nimi zmierzyć i się ich pozbyć, a nie je wykarmić.
- Robisz to z litości? Z poczucia winy, że nie zdążyłeś, tak jak wtedy? - Dotknął dłonią blizny na policzku. - Jeżeli tak, to...
- Naprawdę? - wtrącił się odrobinę zirytowany. Chwycił brodę chłopaka i odwrócił w swoją stronę. - Naprawdę myślisz, że bym się nad tobą litował z takiego powodu? Dlaczego miałbym? Co takiego się wydarzyło? Tak, zabiłeś go, zgadza się, jakiekolwiek umartwianie się tego w żaden sposób nie zmieni. I? Jak do ciebie strzelają, to ty strzelasz również. Gdy inni umierają, a ty nadal żyjesz, to znaczy że wygrałeś. Żyjesz, dzieciaku, więc... Dlaczego do cholery jasnej ryczysz? - zapytał odrobine łagodniej, widząc łzy spływające po twarzy chłopaka.
Shuuhei zamrugał zupełnie zaskoczony, wytarł szybko policzki. Nie pamiętał kiedy ostatni raz płakał i tym razem wydawało mu się, że nie będzie, ale jednak. I Kensei miał rację. Żył i czy tego chce, czy nie, będzie musiał jakoś się zmierzyć z tym wszystkim.
- Przepraszam – powiedział cicho, przybliżajac się i opierając głowę na ramieniu Kenseia. - Przepraszam. To te leki, robią mi wodę z mózgu.
Kensei trochę niepewnie położył dłoń na głowie chłopaka, przeczesał strząsając z przydługich już kosmyków roztopiony śnieg.
- To jak? - zapytał i miał nadzieję, że brzmiał jakby nie zależało mu tak bardzo, jak mu zależało w rzeczywistości.
- Zamieszkam – powiedział spokojnie. - Też nie chcę zostawać sam ze swoimi demonami. Chociaż obawiam się, czy ze mną wytrzymasz.
Kensei prychnął tylko, odsuwając się.
- Nic się nie bój, mieszkałem w jednych koszarach w większą ilością jeszcze bardziej denerwujących dzieciaków. Skoro z nimi sobie poradziłem, to ciebie też jakoś wychowam.
Shuuhei nie skometował, ale pokręcił głową z lekkim uśmiechem. Ruszyli spokojnie do wyjścia z cmentarza. Groby zostawili za sobą.