Rozdział 39
Oleig stał na skraju lasu i uparcie wpatrywał się w nieprzeniknioną zieleń drzew. Na jego cienkich wargach grał uśmieszek pewnego siebie człowieka. Słyszał dokładnie krzątaninę swoich dwóch towarzyszy podróży. Las wydawał się być spokojny i cichy, ale co on - zwykły, skromny wojownik - może wiedzieć o liściastych chaszczach. Odwrócił się nagle i ogarnął wzrokiem sylwetki dwóch mężczyzn. Jeden z nich, elegancko odziany młodzieniec wpatrywał się w zielone wzgórze, jakby na coś oczekiwał. Drugi, nieco starszy, ciemnowłosy i niezbyt urodziwy człowiek, Aachen, siedział na zwalonym przez wiatr pniu i oglądał swoje cenne noże. Oleig nawet zastanowił się przez chwilę, dlaczego wykonuje on tą właśnie czynność, ale zaraz porzucił rozmyślanie o tym.
- Gdyby nie wyjątkowa nieudolność Kerra Laurenta, nie musielibyśmy w ogóle zaprzątać sobie głowy tak podrzędnym magiem jak Leith Daire. – rzucił do niechcenia elegancko odziany Kiley Birger.
- Ten ‘podrzędny mag’ jak to ująłeś, drogi Kiley, może poszczycić się znajomościami z bardzo niezwykłymi personami. Przez grzeczność nie wspomnę o mentaliście Revelinie, który z łatwością zneutralizował najlepsze iluzje, jakie Laurent zdołał z siebie wykrzesać. – odrzekł zniecierpliwiony Aachen, mierząc wzrokiem elegancika.
- To było niedopatrzenie, które nie wydarzy się już w przyszłości. – odburknął niezadowolony Kiley Birger.
- Ha, mam taką nadzieję. Jednak nie wiecie, gdzie znajduje się medalion. – stwierdził z wyższością Aachen.
- Nie, nie wiemy. Szukaliśmy w różnych źródłach, jednak wydaje się, że Leith był bardziej ostrożny. Zmierza do Sadal, więc domyślam się, do kogo może się udać. – rzekł Oleig, spoglądając na Aachena.
- Pozwolę sobie na przytoczenie całego nazwiska tegoż słynnego maga - Vin’D’Aren Dael’ein Teaegan. – pochwalił się Kiley, dumny z siebie że może wykazać się wiedzą. Aachen powstał z pniaka i wytrzeszczył oczy na swoich tymczasowych kompanów. Nigdy nie lubił współpracy, lecz teraz musiał działać zgodnie z poleceniem swoich mocodawców. Nie podobało mu się to wcale, zwłaszcza po tym, co przed chwilą usłyszał. Przeklął siarczyście i pokręcił głową.
- Mało wam zadzierania z mentalistami! – rzekł ciemnowłosy mężczyzna, rzucając urwane spojrzenie Oleigowi. – Wiesz, że to, co się mówi o Vin’D’Arenie jest prawdą w każdym calu. Oleig, on ma prawie pięćdziesiąt lat i opiekuna przy boku! Wiesz, czego taki mentalista może dokonać? – Aachen prawie wykrzyczał te słowa.
- Nie zaprzątaj sobie tym głowy, drogi towarzyszu. Nie zamierzamy w żaden sposób naprzykrzać się Teaeganowi. Posłałem już do niego kilku moich ludzi. Poleciłem im delikatnie przepytać maga.
- Powiem to wprost – chuja zrobisz, Oleig. – rzucił bez ogródek Aachen. – Jeśli mentalista gadać nie chce, to nie będzie. Mało tego! Szybko sprawi, że twoja banda pożałuje, że żyje. Widziałem kiedyś co taki czarny mag zrobił z jednym z moich kompanów. Idiotą był i myślał, że igrać z ogniem może. Przeliczył się. Mag tak mu namieszał w tej pustej głowie, że chłopina kompletnie zwariował. Musieliśmy go odstawić do przytułku, bo nie szło się nawet dogadać z nim.
- Daj temu pokój, Aachen! My go straszyć nie chcemy, ani przemocą nic nie weźmiemy! Potrzebne nam informacje, ot co! – wtrącił Kiley Birger, denerwując się coraz bardziej. Pragnął przygody, chciał, żeby coś się wreszcie działo. Ostrożne obserwowanie męczyło go niesamowicie. Był młody i żądał rozrywki.
- Aachen, drogi towarzyszu, może chcesz nam wyznać, się przestraszyłeś? – zastanowił się Oleig.
Czarnowłosy pokręcił przecząco głową.
- Nie, ale jestem ostrożny, jeśli w grę wchodzi magia. Nie chcę skończyć jako kukła dla czarnego maga.
- Tego nikt nie chce. Skoro już zacząłeś temat o magach, zaprząta mnie jedna myśl. – wyjawił Oleig.
Kiley Birger uniósł jedną brew w niemym pytaniu. Aachen z kolei wzniósł błagalny wzrok ku niebiosom, modląc się w duchu, by kolejnego maga jednak nie było na horyzoncie. Wystarczyło mu już, że ścigany Leith Daire co nie co zna się na sztuce magicznej. Niewiele zastanawiając się usiadł znów na wygodnym pniaku. Mógłby naostrzyć swoje noże. Nigdy nie wiadomo, kiedy będą potrzebne…
- Wiesz, że magowie z Imperium mają swoją radę. Imperium jest skażone magią od wieków, więc jest ich tak wielu, że próbują sami stanowić o sobie. Otóż przypomniała mi się historia pewnego maga, syna Imperialnej obywatelki i jakiegoś parszywego Sadalczyka. Było to dawno, bo mag ten ma dziś ponad czterdzieści lat, jeśli nie lepiej. Wtedy to jeszcze Imperium utrzymywało Sadal w ryzach. Dali im nawet posmakować własnej władzy… Nie o to jednak mi chodzi. Ten mag z racji tego, że matka jego pochodziła z Imperium mógł zasiadać w owej radzie zakonnej. Miał w niej miejsce dlatego, gdyż jego moc znacznie przewyższała przeciętne zdolności maga o tym profilu. Ten człowiek był jednak zbyt ambitny i zrobił coś, na co nawet najbardziej szalony z nas nigdy by nie wpadł…
- Mówisz o tym zboczeńcu, Liathanie Deasachu, czyż nie? - upewnił się ostrożnie Kiley Birger.
- Właśnie o niego mi się rozchodzi. – potwierdził z lekkim uśmieszkiem na ustach Oleig. – Nie wiem jednak, czy jest on takim zboczeńcem , za jakiego go uważasz. Mistrz Kołomogorow, którego poważam, a który także jest magiem, powiedział mi, że Liathan Deasach to bardzo zagubiona dusza uwięziona w żelaznej zbroi potężnej magii.
- Kołomogorow go znał? – zdziwił się młody Kiley.
- Ponoć znał. Nie wnikałem. Długa to była dygresja, ale chcę powiedzieć to, co chodzi mi po głowie.
- Chcesz powiedzieć, że Leith mógł wciągnąć w swoje brudne interesy tego zboczeńca, Deasacha? – znów przerwał mu zaaferowany Kiley. Miał nadzieję, że wreszcie coś zacznie się dziać!
- Nie, kurwa! – jęknął żałośnie Aachen, wbijając nóż w ziemię. – Na to się nie pisałem! – dodał z wielkim bólem, wymalowanym na brzydkim obliczu. – Chcecie mnie wykończyć tą magią, czy jak? Kim jest ten Liathan Deasach?
- Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli składać mu wizyty. – stwierdził Oleig.
- Uważaj, żeby cię przyjął z otwartymi ramionami. – burknął pod nosem urażony Aachen. Oczywiście nikt nie bierze pod uwagę jego osobistych uprzedzeń i preferencji. Pan każe a sługa musi! Czarnowłosy przez ułamek sekundy pomyślał nawet nad przejściem w stan spoczynku. Nowe zlecenia ewidentnie nie były dostosowane do jego możliwości!
- Dosyć tego rozprawiania o najgorszym! Nie dobijajmy się panowie, póki zadanie wciąż przed nami. – rzekł nagle Oleig, chcąc zakończyć drażliwy temat czarowników i wszelkiej magii. Sam także nie lubił mieć z nimi do czynienia. Musiał przyznać, że Daire nieźle zalazł mu za skórę. Nic nie będzie większą przyjemnością, niż osobista możliwość policzenia się z tym magiem.
- Więc na co czekamy? – zagadnął go młody Kiley.
- Umówiłem się tu z pewnym jegomościem. – odparł natychmiast ten wielki mężczyzna. – Powinien się zjawić lada moment.
- Oby! Dopada mnie nuda. – narzekał Birger i przeciągnął się. Postąpił kilka kroków przed siebie, obserwując zieleń lasu. Nigdy nie lubił biegania w drzewiastym labiryncie. Nigdy nie wiadomo, co może cię spotkać w środku lasu. W tym momencie usłyszał, że ktoś nadjeżdża. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał czarnego konia, dźwigającego jeźdźca. Człowiek ten odziany był w bury płaszcz. Na głowę naciągnął kaptur, który podtrzymywał jedną ręką. Ów nieznajomy zatrzymał się i zeskoczył z konia.
- Witam. – rzekł Oleig, ściskając dłoń przybyłego.
- Jestem, jak obiecałem. – odparł pewnie nieznajomy.
- Kto to? – zapytał skonfundowany Aachen.
- To, mój drogi towarzyszu, jest pan Gunnar Vael Haschtig. – przedstawił gościa Oleig. – Myśliwy…
***
Flashback
- Pan Revelin…. Nie spodziewałem się pana tak wcześnie… – rzekł siwy mężczyzna, znany wszystkim pod imieniem Vern Wilder, wchodząc do izby. Pokój był niewielki, lecz sprawiał wrażenie surowego i niegościnnego. Maleńkie okno wpuszczało niewiele światła, więc mimo słonecznego dnia w środku panował półmrok.
Mikka Jon Revelin był dosyć wysokim mężczyzną o czarnych jak węgiel włosach i szaro-niebieskich oczach. Odznaczał się przy tym bardzo nieprzeciętną urodą, mimo niemłodego już wieku. Mistrz Vern Wilder dowiedział o tym czterdziestoletnim mężczyźnie dosyć niedawno, za sprawą pięcioletniego syna, Eoina. Jak się okazało, chłopiec wykazywał zdolności magiczne. Niestety, wszystko wskazywało na to, że jest to mentalista. Vern Wilder miał nadzieję, że zdolności dziecka to przejaw chaotycznego przystosowania do magii żywiołów, jednak pomylił się bardzo.
- W czym mogę pomóc? – zapytał ostrożnie Vern Wilder, przeczuwając, co może oznaczać wizyta mężczyzny. Mikke i Ainikee spojrzeli na niego jednoczesnie. Rozmawiał już z tą parą wiele razy. Miał nadzieję, że przynajmiej pan Revelin okaże się być rozsądnym człowiekiem, przejawiającym choć niewielkie zasady moralne. Był u nich w domu – u Mikki i jego żony Ainikee. O ile wierzył w to, że Mikke można byłoby przekonać, to Ainikee, matka małego Eoina pozostawała nieprzejednana. Vern Wilder przeżył już nieco na tym świecie i widział wiele, ale takiej nienawiści matki do dziecka nie uświadczył chyba nigdzie.
Żona Mikki siedziała obok niego, cicha i zamyślona. Jej zimne, szare oczy wpatrywały się w mistrza Verna Wildera z dziwną urazą i nieukrywanym gniewem.
- Ja… - Mikka przerwał nagle, jakby szukając odpowiednich słow. Nie patrzył w oczy Vernowi Wilderowi. Nie mógł. Wiedział, że mag nie pochwala tego, co chcą oboje zrobić. Mistrz starał się ze wszystkich sił, by wyperswadować pomysł, który zrodził się w umyśle Ainikee. On jednak bał się przeciwstawić się żonie. Sytuacja pogorszyła się gdy Ainikee zaszła w drugą ciąże i rok temu urodziła chłopca bez zdolności magicznych. Zupełnie zdrowego i normalnego.
Na początku, zaraz po urodzeniu Eoina on sam się przestraszył. Dorosły, trzydziestopięcioletni mężczyzna czuł się bezradny jak dziecko we mgle. Ainikee od tamtej nocy nie była sobą. Nie uśmiechała się, płakała prawie bez przerwy. Nie chciała widzieć syna. Mikka błagał żonę, by się opamiętała, by powiedziała mu, co się stało. Wtedy sam zaczął dostrzegać wszystkie znaki, których widzieć nigdy nie chciał. Czuł je w swoim umyśle. Ainikee przerażały oczy dziecka, czarne jak wielka noc. Myślał, że kocha to dziecko. Czekał przecież na niego dziesięć lat. Dziesięć długich lat. Teraz jednak sytuacja się zmieniła…
- Panie Revelin, nie żyjemy w zamierzchłych czasach. Możemy wydelegować kogoś do pomocy. Trening dziecka mógłby pan prowadzić sam. Dotychczas dobrze pan sobie radził. Mały jest dosyć spokojny i ma zrównoważony temperament, nie będzie panu trudno. – przekonywał parę małżeńską Vern Wilder, czując, że wszystkie jego wysiłki poszły na marne. Chwytał się jednak każdej możliwości.
- Próbowałem, ale…
- Pomożemy państwu. Wyślemy Rycerza Świętego Ognia, by nadzorował trening chłopca. Zdarzały nam się już takie przypadki. Zapewniam pana, że dom rodzinny działa o wiele lepiej niż najlepsze techniki… - mówił dalej mistrz Wilder, lecz Mikka Revelin pzerwał mu gestem ręki.
- Nie chcemy go. – rzekła zimno Ainikee, mrużąc jasne oczy. – Nie chcę w moim domu tego potwora, Vernie Wilderze. Mówiłam ci to już i nie boję się powtórzyć tego znowu. Nienawidzę go, nienawidzę jego oczu. Gdy na mnie patrzy, czuję się tak, jakby widział moją duszę, moje myśli. Wiem, że to robi. Chcę, żebyście zabrali to ode mnie! – mówiła, a Vern czuł, jak z każdym słowem pęka mu serce.
- Pani Revelin…
- Postanowiłam to już pięć lat temu. Gdybym mogła, zabiłabym go. – odrzekła sucho kobieta.
- Ainikee! – przerwał jej Mikka, lecz ona wydawała się nie zrażona wybuchem męża.
- Nie udawaj świętego, Mikke. Widzę, jak na niego patrzysz. Pytasz się Stwórcy, dlaczego nam się to przydarzyło! Dziesięć lat staraliśmy się o dziecko! Bezskutecznie! Gdy Stwórca postanowił obdarzyć nas darem rodzicielstwa, okazało się, że zgotował nam los znacznie gorszy niż brak maleństwa! Eoin jest mentalistą i pan tego nie zmieni, Vern Wilder! Boję się własnego syna! Widziałam ten cholerny ogień, słyszałam jego krzyk! To nie jest dziecko, to potwór!
- Pani Revelin, proszę to jeszcze raz przemyśleć! Obiecałem pomoc i obietnicy dotrzymam! To nie jest dobre, by odłączać dziecko od rodziców. Eoin was kocha, pragnie waszego uczucia.
- On nic nie czuje. – odparła chłodno kobieta. – Brzydzę się sobą, bo wiem, że to ja wydałam go na świat. Zabierzcie go od nas. Zabierzcie go od naszego zdrowego dziecka!
- Proszę nie podejmować pochopnych decyzji. Rodzina stanowi najlepszy balans i fundament na którym mentalista może oprzeć trening. Proszę nie pozbawiać syna szansy…
- To nie jest mój syn!
- Pani Revelin…
- Ta rozmowa jest skończona! – oznajmiła Ainikee i wstała. Spojrzała na Mikke, który wbił wzrok w podłogę. Jego usta drżały, jednak nie powiedział słowa, by sprzeciwić się żonie. Vern Wilder także powstał.
- Nie będę odwoływał się do matczynych uczuć, moja pani. Odwołam się jednak do pani człowieczeństwa, pani Revelin. Mam nadzieję, że Eoin wyrośnie na mądrego i wartościowego człowieka, który nigdy nie będzie przypominał pani. – powiedział mag i wyszedł z izby, czując, że nie może przebywać z tymi ludźmi ani minuty dłużej.
Vern Wilder wiedział, że źle to rozegrał. Mógł próbować innych metod perswazji, starać się bardziej, jednak nie mógł znieść słów tej kobiety. Wiele rodzin decydowało się na wychowanie dziecka przejawiającego zdolności magiczne w rodzinnym domu. Dla mentalisty takie rozwiązanie byłoby najlepsze. Nie służą mu zmiany ani obce środowisko. To wzbudza niepotrzebne emocje, sprawia, że równowaga i spokój mentalisty zostaje zachwiana.
Co on najlepszego zrobił! Mógł poradzić się innych magów, skorzystać z pomocy doradców. Zaraz jednak przypomniał sobie, że nie on pierwszy próbował przemówić do rozsądku Revelinom. To nie byli głupi i niewykształceni ludzie. Wręcz przeciwnie. Szlachecki ród z tradycjami i bogatym drzewem przodków. Cóż z tego, jeśli brakło im miłości do własnego syna.
Vern Wilder postanowił nie zastanawiać się już dłużej. Udał się po poradę do komendanta rycerzy Świętego Ognia. Północne Landy mogły się poszczycić znakomitymi ludźmi przyjmowanymi w kręgi tego bractwa, zarówno kobietami jak i mężczyznami.
- Ach, Vern Wilder! – zwołał żywo komendant, podając miecz jednemu z młodych wojowników. – Co cię tu sprowadza.
- Obawiam się, że będziemy mieli mentalistę do wyszkolenia… - odparł mistrz Wilder, blady jak kreda. Komendant zmarszczył brwi i pokręcił głową.
- Rodzice… - rzekł z wyrzutem.
- Potrzebny nam rycerz, przynajmniej do czasu ustanowienia opiekunki lub opiekuna. – oznajmił Vern Wilder, spoglądając wyczekująco na rycerza.
- Ach, znam kogoś takiego. Młody, empatyczny i odpowiedzialny. Ma zdrowe podejście do magii.
- Któż taki?
- Ferris Kearney. – odrzekł komendant. – Pozwól, że was przedstawię…
End of a flashback
***
Cahan zbudził się nagle, sam nie wiedząc dlaczego. Ognisko tliło się niepewnie, oświetlając pochyloną sylwetkę Nolana Raighne, który najwyraźniej pełnił wartę o tej porze. Było jeszcze bardzo ciemno i mag wnioskował, że był to najwyżej środek nocy. Odwrócił się na bok i zamknął oczy, usiłując przywołać sen, jednak ten nie nadchodził. Czasami śnił mu się ojciec. Śnił, jak mówił do niego, uśmiechał się, zabawnie przymykając przy tym oczy.
Na początku tęsknił za nim. Za ojcem. Płakał tak długo, aż zasnął ze zmęczenia. Nie chciał jeść, nie mówił. Tęsknił. Bardzo go kochał, jego cichy sposób bycia, jego spokojny charakter i te szaro-niebieskie oczy. Pewnie dlatego tak bardzo bolało, gdy go zdradził. Ojciec bardziej kochał Ainikee. Nie protestował nawet, gdy ta kobieta nazwała własnego syna potworem, kiedy powiedziała prosto w oczy pięcioletniemu dziecku, że go nienawidzi i pragnie jego śmierci. Wszyscy myślą, że mały Eoin zapomniał. Możliwe. Cahan jednak pamiętał wszystko dokładnie. Każde słowo, każdy grymas twarzy, każdą emocję. Bardzo chciał nic nie czuć. Czekał na niego, na ojca. Wierzył do końca, że ojciec go nie zostawi. Przecież obiecał mu tyle rzeczy, mieli tyle wspólnych planów! On, Mikke i młodszy brat. Mały uśmiechał się, kiedy Eoin do niego mówił.
Ojciec jednak nie przyjechał. Eoin nie pamiętał nawet ile czasu minęło. Ferris Kearney w końcu oznajmił mu, że wyjeżdżają do Imperium. Wtedy Eoin Cahan Revelin po raz pierwszy tak naprawdę poczuł co kryje się za słowem ogień. Nigdy nie czuł tak wielkiej złości. Paliła go od środka, parzyła jego skórę. Nie zorientował się nawet, gdy te poetyckie określenia przemieniły się w rzeczywistość. Czuł ogień tańczący na swojej skórze, krzyczał, jednak nie był w stanie nic zrobić. Nigdy potem nie zapominał tego dnia. Do dziś czuje w myślach ten ohydny zapach spalonej skóry i włosów.
Ferris Kearney wytłumaczył mu, że pierwszy atak był potrzebny. To znak, kiedy należy rozpocząć trening. Eoin chciał tego. Chciał nic nie czuć. To byłoby takie wygodne. Zobojętnieć na wszystko wokół, szczególnie na ludzi, którzy powinni cię kochać, którzy dali ci życie a potem odebrali wszelką nadzieję.
‘Magia nie jest przekleństwem, jest darem’ – mawiał Vern Wilder. Eoin nie zgadzał się z nim. Magia odebrała mu wszystko nie dając niż w zamian. Myślał czasem, żeby zakończyć swoje życie. Naprawdę nic nie czuć. Był jednak zbyt wielkim tchórzem, by odważyć się na taki krok.
Rozpaczliwie potrzebował sensu w życiu.
Eoin Cahan Revelin westchnął i usiadł, przecierając oczy. Nie mógł zasnąć. Zbyt wiele myśli zatłoczyło się w jego głowie. Uśmiechnął się mimowolnie do siebie. Myśli…
- Nie możesz spać? – zagadnął go Nolan.
- Jak widać. – przyznał niechętnie czarnooki mag.
- Jeśli jesteś chętny, możesz dotrzymać mi towarzystwa. Znam świetną historię, którą usłyszałem podczas pobytu w Elenoir! – zaproponował jasnowłosy najemnik.
Cahan przez chwilę obserwował chłopaka, lecz w końcu dał za wygraną. I tak już nie zaśnie…
- Cóż, oby była ciekawa. – ostrzegł Nolana, który tylko się uśmiechnął.
***
- No i co, jaśnie pan Gunnar znalazł już coś godnego uwagi? – zapytał znużony do szaleństwa Kiley Birger.
- Po co tyle gadasz! – jęknął Aachen, mając już serdecznie dosyć narzekań elegancika. Kiley jednak nie wydawał się ani trochę urażony słowami towarzysza.
- Chciałbym, żeby wreszcie się coś działo!
- Może mentalista łaskawie przypali ci dupę swoim morderczym ogniem. Wtedy będziesz miał przygodę! – rzucił złośliwie Aachen, uśmiechając się przy tym nad wyraz nieprzyjaźnie. Kiley Birger rzucił ciemnowłosemu złowrogie spojrzenie, lecz nie pokusił się, by skomentować jego słowa.
- Byłbym wdzięczny, gdybyście się zamknęli choć na pięć minut! – westchnął Oleig.
Kiley już otworzył usta, by coś powiedzieć, gdy nagle zjawił się pan Gunnar Vael Haschtig. Oblicze jego było zachmurzone jak niebo przed wielką ulewą. Podszedł wolnym krokiem w stronę Oleiga i usiadł na mchu.
- Coś za łatwo to idzie. – westchnął, spoglądając w górę, na wielkiego, krótko ostrzyżonego mężczyznę.
- A czegoś się spodziewał! To w większości niedoświadczeni ludzie, jeśli chodzi o ostrożne poruszanie się po lesie. – odparł niezrażony Oleig.
- To nie to… - zastanowił się myśliwy Gunnar. – Mam wrażenie, że… - dodał, lecz przerwał oglądając się na gęstwinę, z której chwilę temu wyszedł. – Po co mnie wynajęliście, jeśli sami mogliście równie dobrze odszukać te tropy.– dodał Gunnar Vael Haschtig.
- Nic podobnego, panie Haschtig. – zapewnił go Oleig. – Nic nie wiem o chodzeniu po lesie.
- Być może.
- Niech pan nie wnika w te sprawy, panie Gunnar Vael Haschtig. Został pan wynajęty w konkretnym celu. – powiedział gniewnie Oleig.
- I tegoż celu zamierzam się trzymać. Ruszajmy. – zarządził myśliwy i powstał na nogi. Reszta podążyła za nim.