Mikołaj
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 14:32:19
Święta. Znowu święta, jak co roku. Choinki błyskające setkami światełek widoczne są na ulicach już od niemal miesiąca. Nie da się zrobić kroku, żeby nie nadziać się na jedną z kiepskich imitacji Świętego Mikołaja. Z przyklejonymi białymi brodami i sztucznie wypchanymi czerwonymi wdziankami chodzą w tę i z powrotem, dzwoniąc hałaśliwymi dzwonkami nawołują, żeby wrzucić datek do papierowych kubków stojących przed nimi. Człowiek musiałby mieć worek pieniędzy. Stoję przy krawężniku, czekając na zielone światło, w tłumie ludzi spieszących do domu/pracy/na zakupy/jogę/basen/siłownię. i coraz bardziej nienawidzę dźwięków "Jingle bells" dochodzącego z wszystkich możliwych kierunków. Ludzie potrącają mnie łokciami, przydeptują, chuchają na mnie ciepłą parą oddechów. Duszę się w chmurze perfum. Zielone "idź" zapala się po stu latach. Wreszcie! Muszę uważać żeby zbity, spieszący się tłum nie zepchnął mnie w stronę Subway Centrum - najmodniejszego ostatnio kompleksu handlowo-rekreacyjnego. Dzisiaj za wydarcie się z żywiołu zapłaciłem kilkoma szturchańcami. Ktoś nazwał mnie "gnojem" nic nowego. Idę teraz szybko w kierunku Map, gdzie pracuję. Pierwsze płatki śniegu z gracja osiadają mi na twarzy. Strumień ludzi zatrzymuje się dosłownie na ułamek sekundy. Podświadomie czekam na głośne 'achhhhhh" ze zbiorowego gardła, co oczywiście się nie zdarza. Kolejny punkt dla świąt. Będą białe. Skręcam z Centralnej w 24 wschodnią. Śnieg pada coraz intensywniej, kiedy docieram do drzwi wyglądam niemal jak bałwan. Otrzepuje buty i wchodzę do sklepu. W środku jest ciepło i pięknie pachnie. Mieszanina aromatu żywej choinki, gorącej czekolady z przyprawami korzennymi i gorących cynamonowych ciasteczek krzyczy do mnie "Święta! Święta Raade! Święta są!". Umawiam się ze sobą, że nie lubię świąt. Obaj blefujemy. Joy uśmiecha się do mnie zza lady
- Wesołych świąt Raade!
- Wesołych świąt Joy, duży dziś ruch?
Pracujemy w map na zmianę. Jeden dzień ona jeden ja. Obojgu nam tak jest wygodniej. Sklepik ze słodyczami może nie jest szczytem marzeń o pracy, ale nie mam powodów żeby narzekać. Właściciel pojawia się tylko odebrać faktury i wydać polecenia, poza tym to nasze królestwo. Co prawda dzisiaj wypada dyżur Joy, ale ona ma męża i dwie córki, bardziej potrzebuje wolnego niż ja. Biorę więc jej dwie kolejki. Pracuję dziś, jutro i w Boże Narodzenie, za to Nowy Rok jest mój. To uczciwa zamiana. Ruch nie jest dziś duży. Zanoszę płaszcz na zaplecze, przewiązuje się w pasie długim fartuchem w kolorze lawendy. Joy całuje mnie w policzek na dowidzenia. Pyta, czy nie przyjdę na świąteczną kolację jutro, wolałaby żebym nie był sam. Nie będę sam - zapewniam ją. I nienawidzę siebie za to, że kłamię. Na dłuższą rozmowę na szczęście nie ma czasu. Starsza czarnoskóra kobieta przyszła po marcepanowe figurki dla swoich sześciu wnuczek. Słucham z uśmiechem jak o nich opowiada, ukradkiem spoglądając na oddalający się czerwony płaszcz Joy. Starsza pani jest miła, życzy mi wesołych świąt. Wołam żeby zaczekała i dorzucam jej aż sześć waniliowych lizaków. Gratis. Od firmy. Kiedy wychodzi dokładam do kasy dwa dolary. Prezenty uznaję za rozdane.
Kiedy wracam do domu po ośmiu godzinach marzę tylko o tym, żeby wszyscy przestali się do mnie uśmiechać. Obejrzałem więcej zębów niż zapracowany stomatolog. Czuję się jakby każdy na mnie warczał, co gorsza moje usta też zastygły w idiotycznym nieszczerym grymasie. Zdejmuję uśmiech na siłę. Pies od drzwi macha ogonem
- Cześć stary! - siadam na podłodze i pozwalam polizać się po twarzy - Ja też się cieszę że cię widzę.
Idziemy na długi spacer. Pies szczęśliwy i zaintrygowany rosnącą wciąż warstwą śniegu, ja zmarznięty i zmęczony. Z dala od centrum na szczęście jest mniej wymuszonych uśmiechów. Wracamy do domu w lepszych nastrojach. Dzielę się z psem sprawiedliwie chrupkami boczkowymi. Obaj oglądamy horror z różowym budyniem w roli zabójcy. Obaj zasypiamy na kanapie.
Kolejny świąteczny dzień. Ludzi na ulicach mniej. Miasto zamiera. Wszyscy siedzą teraz przy świątecznej kolacji, pachnącym drzewku i puddingu śliwkowym. Od kilku godzin nie miałem żadnego klienta, ale Map otwarte jest do szóstej. Niby nikt mnie nigdy nie sprawdza, ale ja jestem obowiązkowy. Zdążyłem sobie ułożyć plany na dzisiejszy wieczór. Kiedy zamykam drzwi sklepu na dworze jest już ciemno. I cicho. Przy wejściu do metra biorę jedną z porzuconych przez ulicznego sprzedawcę choinek. Po wieczorze wigilijnym nikt ich już nie potrzebuje. Jadę sześć przystanków w milczącym towarzystwie kłującej przyjaciółki. Święta znowu wygrały. Nie potrafię ich nie lubić. Pies szaleje wokół drzewka. Kiedy wkładam je w stojak okazuje się, że jest krzywe i nieco za szerokie do mojej kawalerki. Ignoruję fakty. Nie pozwalam psu załatwić się pod choinką. Przybieram gałązki czerwonymi bombkami. Pies próbuje zjeść światełka. Zabieram mu je. Przez choinkę przestrzeń życiowa zmniejsza się nam drastycznie. Teraz musze dosłownie przeciskać się do kuchni. Dochodzi dziewiąta kiedy siadamy wreszcie do wigilijnej kolacji. Mamy śliwkowy budyń błyskawiczny, popcorn i mrożoną lazanię. Rozkładam serwetę wprost na podłodze. Pies radośnie wkłada pysk do półmiska z makaronem. Życzę mu wesołych świąt. On mnie ignoruje wylizując sos. Proponuje sobie kieliszek czerwonego wina i nie odmawiam. W radiu jakiś zachrypnięty facet wydziera się, że marzył o białych świętach. No to sobie wymarzył. Wyłączam radio. W telewizji nic nie ma. Piez zabiera się za budyń. Dolewam sobie wina. Pod koniec drugiej butelki dzwoni Joy. Pyta jak się bawię. Odpowiadam, że świetnie. Mówi, że jakbym chciał mam przyjść. Bardzo chcę. Ale nie pójdę. Ona ma swoją rodzinę. Ja swoją - psa. To w końcu rodzinne święta. Odkładam słuchawkę i mówię psu, że go kocham. W odpowiedzi otwiera jedno oko i raz majta ogonem. Wino się kończy. Zwijam serwetę razem ze wszystkim co na niej stało i wkładam do zlewu. Psu udaje się uciec. W szafce pod zlewem widziałem kiedyś resztke Brendy po poprzednich właścicielach. Nurkuję. Znajduje nowiutką butelkę likieru miętowego. Że to likier miętowy dowiaduję się po starciu kilkucentymetrowej warstwy kurzu. Myję butelkę i piję prosto z niej. Mocne że aż mnie otrząsa. Aż ściska mi pośladki. Upijam jeszcze łyk. Pies zaczyna symulować potrzebę wyjścia. Wychodzę z nim. Park jest cichy jak cmentarz. Zimno. Dobrze że likier wziąłem ze sobą. Pies biega jak szalony. Ja biegam za nim. Wzrokiem. Śnieg znów zaczyna padać. Zielony płyn w mojej butelce robi się zimny i gęsty. Pies tarza się w zaspie. Tarzam się razem z nim, niech ma. Wracamy krótko przed pierwszą w nocy. Choinka pachnie i świeci. Piękna jest. Psu też się podoba. Oznacza ją natychmiast, chociaż dopiero wróciliśmy ze spaceru. Nic nie mówię, niech ma. Ja od niego nie dostaję prezentu. To nic, cieszę się, że jest ze mną. Daję mu całą szynkę z lodówki. Patrzy na mnie podejrzliwie. Ale bierze. Idzie z nią na dywan, kładzie się obok. Na dywanie robi się tłusta plama. To nic, niech ma. Światełka na choince wirują ślicznie. Pora iść spać. W przedsionku snu przypominam sobie, że coś jeszcze. Szuflada ze skarpetkami z hukiem wypada na podłogę. Głupia, przecież nie pociągnąłem jej tak mocno. Szukam wstrętnych, grubych, czerwonych skarpet. Znajduję. Przybijam je do ściany nad kaloryferem najmniejszym gwoździem jaki mam w domu. Pies nie zwraca uwagi na hałas. Leży na brzuchu koło szynki i tańczy. Niedobrze mi od tego tańca. Dopijam resztkę likieru i odstawiam butelkę na stolik. Głupia, rozbija się o podłogę. Jutro posprzątam. Atakują mnie drzwi do kuchni. Jestem dzielny. Stawiam na blacie kartonik mleka dwuprocentowego i torbę krakersów. Krakersy spadają. Schylam się po nie. Podłoga mnie atakuje. Głowa boli. Głupia. Głupia podłoga. Głupie krakersy. Głupie święta. Śmieję się. Histerycznie. A tak nie chciałem być sam.Zaraz wstanę - obiecuję sobie. Tylko niech przestanie się kręcić. Troszeczkę. Niech przestanie. Nie przestaje..
Kiedy otwieram oczy jest ciemno. Z pokoju bije jedynie poblask choinkowych światełek. Coś jest nie w porządku. Wciąż jestem pijany, nie mogę skupić myśli. Coś rusza się pod moją głową. Zadzieram głowę. Uśmiecha się do mnie. Zastanawiam się co było w tym likierze. Kładzie dłoń na moim czole. Jest przyjemnie chłodna. Świadomość mi wraca. Niechętnie. Leżę z głową opartą na jego kolanach. On siedzi na podłodze, plecami oparty o szafki. Pije mleko wprost z kartonika, zagryza krakersami. To niemożliwe! Zerwałbym się, ale nie mogę. Spełzam pomału z jego kolan i siadam obok. Podaje mi kartonik. Piję łapczywie. Niedobrze mi z wysiłku.
- Kim jesteś? - pytam, chociaż nagle dobrze wiem kim jest
- Dobrze wiesz kim jestem - odpowiada z uśmiechem
- Nie wierzę w ciebie.
- Gdybyś nie wierzył nie byłoby mnie tutaj.
- Powinieneś wyglądać inaczej - uciekam się do ostatniego argumentu
- Wolałbyś tak? - przez chwilę koło mnie siedzi gruby, pyzaty staruszek z białą brodą, w srebrnych, kwadratowych okularach
- Nie
Zmienia się na powrót. Jego włosy zostają białe, ale jest młody. Przystojny. Nie ma już brody, ani okularów. Zniknął potężny brzuch i pyzate policzki. Zniknęło czerwone wdzianko. Teraz ma na sobie czarne spodnie i wiśniową koszulę.
- Po co przyszedłeś?
- Przyniosłem ci prezenty. Byłeś grzeczny w tym roku
- Ja mam 24 lata - protestuję, ale chcę zobaczyć prezenty. Nie mogę wstać. Po czworakach pełznę do pokoju, który wciąż się kręci. On idzie za mną. Z rozciągniętej skarpety wystaje ozdobny zloty papier
- Co to?
- Rano zobaczysz- uderza mnie po ręce
Pies nawet nie otwiera oczu. Ładny mi obrońca. A jakby ten gość chciał mnie zabić? Zaraz, a może to złodziej! Odwracam się gwałtownie. Błąd. Przez chwilkę nie jestem w stanie otworzyć oczu. Kręci mi się. Niedobrze mi.
- Wynoś się - warczę przez zaciśnięte zęby
Czuję jak pochyla się nade mną. Pachnie jemiołą i mrozem. Jak to możliwe?
- Przyszedłem żebyś nie był sam - szepcze
I nie wiem już co powiedzieć. Zaczynam płakać chociaż nie robiłem tego od dziecka. Przytula mnie jak dziecko. Kołysze. A ja nie mogę przestać. Bo jestem sam. On mówi do mnie cicho.
- Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent, sam go znajdziesz rano.
- Jaki? - chlipię
- Cóż powiedzmy, że nie będziesz miał kaca.
Śmiejemy się razem, chociaż czuję że każde otwarcie ust jest ryzykiem. Likier chce wyjść na powietrze. Nie pozwalam mu. Kręci mi się. Ale coraz wolniej, coraz spokojniej. W końcu tylko kołysze się usypiająco.
- Wesołych świąt Raade - słyszę jeszcze, a potem jest już cicho.
Budzę się rano solidnie spóźniony. Biegnąc opustoszałą ulicą zastanawiam się jakie bzdury mogą śnić się człowiekowi po pijaku. Dopiero teraz uświadamiam sobie że nie mam kaca. To cud po dwóch butelkach wina i likierze. Dochodzę do wniosku, że to autosugestia. Przechodzę przez jezdnię na czerwonym świetle, mimo że nigdy tego nie robię. Samochód pojawia się z nikąd. Siedzę na jezdni próbując złapać powietrze. Biodro boli jak wszyscy diabli. Ktoś pochyla się nade mną.
- Mikołaj - wyrywa mi się
- Skąd wiesz jak mam na imię? - mężczyzna jest wyraźnie zdziwiony
- Zgadywałem.
Pomaga mi wsiąść do samochodu i zawozi do domu. Spodnie mam dziurawe. I mokre. Mikołaj obiecuje że wpadnie jutro. Sam nie wiem czemu się zgadzam. Pies patrzy na mnie ze zdziwieniem. Ze zdumieniem odkrywam, że w mojej skarpecie coś jest. Odwijam złoty papier. To spodnie, takie same jak te zniszczone. Robi mi się dziwnie.
Rok później.
- Jesteś pewien że nie chcesz przyjść? - pyta Joy
- Jestem - uśmiecham się i życzę jej wesołych świąt
- Pozdrów ode mnie Mikołaja - całuje mnie w policzek i odchodzi
- Na pewno pozdrowię - obiecuję.
Zamykam drzwi Map i wsiadam do samochodu zaparkowanego przed nim. Mikołaj uśmiecha się do mnie i całuje lekko w usta.
- Wesołych świąt Raade - mówi
- Wesołych świąt. Masz pozdrowienia od Joy..