Ja i moje paranoje 7
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 08 2013 19:00:34


W pewnym momencie przychodziło mi na myśl, że chyba naprawdę zaczynam zmieniać orientację... lub dopiero ją odkrywać. Może tak naprawdę od początku byłem gejem, tylko ludzie wmawiali mi, że jest inaczej, bo homoseksualizm jest uznawany za coś nienormalnego? No bo, jak inaczej wytłumaczyć to, że tak dobrze było mi z Marcelem? Nie tylko w łóżku! Nawet jeśli mnie ignorował, albo nazywał kretynem, ja i tak w jakiś sposób go kochałem. Bywałem zazdrosny, to fakt, ale kto nie jest kiedy nagle staje się dla ukochanej osoby tłem zamiast partnerem. Muszę się po prostu z tym pogodzić. A tak na marginesie, te prochy, które przepisał mi doktorek całkiem nieźle działają! Sprawiły że jestem o niebo spokojniejszy, szczęśliwszy... zaspany.
Ale Marcelowi podobał się nowy „ja”! Częściej wychodziliśmy się zabawić, a podczas tych wypadów byłem przedstawiany już oficjalnie jako jego „chłopak”, czym wzbudzaliśmy niemałą sensację wśród jego znajomych. Cóż, w końcu do tej pory Marcel znany był z tego, że mężczyzn wymienia tak, jak alergicy pościel, a ze mną bawi się już dłuższy czas. Wyśmiewaliśmy ich krytyczne spojrzenia wierząc, że tym razem będzie inaczej, po czym przechodziliśmy do następnego baru i tak w kółko, aż do znudzenia. Po powrocie do domu od razu ruszaliśmy do sypialni, gdzie kochaliśmy się do rana, a potem śmialiśmy się, że trzeba iść do pracy, choć wciąż nie wytrzeźwieliśmy. Czasami rano budził mnie zapach świeżo parzonej kawy z odrobiną wanilii i cynamonu, przyniesionej do łóżka przez uśmiechniętego Marcela. Nigdy jednak nie pozwalał mi jej od razu skosztować, każąc się najpierw przekupywać pocałunkami. Kończyło się na tym, że lądował wraz ze mną na łóżku i o kawie stojącej na nocnym stoliku zupełnie zapominaliśmy. Nie żebym został całkowicie uleczony! O nie, nie zapomniałem nawet na chwilę o lękach i niepewności, słowa innych wciąż raniły tak samo, tyle że leki sprawiały, że miałem to gdzieś. Kolorowe pigułki były naprawdę magiczne. Kiedy się skończyły poszedłem po receptę na kolejne opakowanie. Lekarz wypisał ją bez problemu, pytając tylko jak się czuję. Oznajmiłem że nigdy nie czułem się lepiej i czym prędzej wracałem do nowego wesołego życia. Marcel był zadowolony, ja zresztą też. Świetnie nam się razem układało. Czego chcieć więcej? Co z tego, że to zasługa psychotropów?
Nie trzeba było dużo czasu, bym całkowicie się zapomniał, zagarnięty przez nowy wspaniały świat, gdzie imprezy były długie i mocno zakrapiane. O tym, że psychotropów nie miesza się z alkoholem również zapomniałem, czego konsekwencje poznałem już wkrótce.
Dobrze było się bawić szukając granic wytrzymałości organizmu... jakkolwiek to brzmiało. Podejrzewam, ze wiele razy je przekroczyłem, może nawet o tym nie wiedząc? Mój mózg był tak zamroczony, że czasami nie miałem pojęcia gdzie góra, a gdzie dół. Jedyne pozory utrzymywałem w pracy, gdzie wciąż byłem tym samym nudnym i zakompleksionym facetem, co z początku. Kiedy jednak wracałem do domu, szybko się przebierałem i ruszałem na miasto. Zwykle z Marcelem, choć nie zawsze, ponieważ mój partner, a prywatnie – najlepszy przyjaciel, w pewnym momencie stwierdził, że przesadzamy. Wyśmiałem ten wymysł, za co oberwałem. Nie winię go jednak. Może po prostu znudziły mu się takie zabawy, w końcu imprezował od lat, podczas gdy ja dopiero zaczynałem.
Do klubów schodzili się różni ludzie – zwykle barwni, i nie mówię tylko o kolorowych ubraniach, włosach i makijażu – piękni i brzydcy, choć z przewagą tych pierwszych; samotni sączyli drinki przy barze, ci w parach tańczyli na parkiecie, grupki zalegały w boksach głośno się śmiejąc i popijając mocniejsze trunki. W grupie zawsze było raźniej i bezpieczniej, ale i dla samotnika zawsze znalazło się towarzystwo. Nawet ktoś taki jak ja nie skarżył się na brak zainteresowania. Za każdym razem, kiedy wchodziłem do baru, z progu byłem oceniany. Obserwatorzy brali pod uwagę przede wszystkim wygląd oraz zachowanie – nie mogłem być zbyt wyluzowany, ani spięty, za to pewny siebie, uśmiechnięty, tajemniczy. To ostatnie wychodziło mi bez trudu, gdyż upominany przez Marcela miliony razy, niewiele o sobie mówiłem. Resztę z powodzeniem załatwiały prochy. Co prawda ci najpopularniejsi wciąż trzymali się z daleka (widać nie dorastałem im do pięt), ale i dla mnie znalazła się grupka fanek i fanów, z którymi (o ile nie było ze mną Marcela) świetnie się bawiłem.
Pewnego razu zauważyłem coś, co mnie zaskoczyło, ale nie niepokoiło. Myślę, że wcześniej nie zwracałem na to uwagi, bo nowy świat, nowe życie całkowicie mnie pochłonęło, odwracając uwagę od innych rzeczy. A kiedy uświadomiłem sobie o co chodzi, było już trochę za późno. Pewnie się zastanawiacie co to było, co? Otóż, w pewnej chwili, a było to akurat podczas tańca z dwiema całkiem ładnymi dziewczętami przy nieznanej mi zagranicznej piosence, zauważyłem... a raczej doświadczyłem, tak to lepsze określenie – doświadczyłem uczucia bezgranicznej pustki, a kiedy odwróciłem się, by tak jak zwykle, oprzeć się o ramię najlepszego przyjaciela, okazało się, że nie ma mnie już kto asekurować. Marcela po prostu za mną nie było. Nie pamiętam dokładnie co się stało później. Chyba doświadczyłem tego, co Marcel nazywał „urwaniem się filmu”, bo nagle ocknąłem się w innym miejscu, a ludzie w białych ubrankach debatowali nade mną zawzięcie. W pierwszej chwili pomyślałem: „a kurwa, chyba zła i dobra strona wykłóca się o moją duszę”... później okazało się, że byli to lekarze... Kiedy zauważyli, ze się ocknąłem, skupili na mnie wzrok. Było to naprawdę dziwne uczucie, którego nienawidziłem – byłem w centrum uwagi, choć wcale do tego nie dążyłem. Oczywiście niemal od razu i to brutalnie dowiedziałem się, że oto zostałem odratowany po nieudanej próbie samobójczej, o której sam nic nie wiedziałem. Na wieść o tym dosłownie mnie zatkało. No bo, samobójstwo? Na serio?! Czy oni poszaleli?! Przecież dopiero co zacząłem żyć! Ale lekarze, jak to lekarze, słuchać mnie nie chcieli tylko przy swoim obstawali, warcząc na mnie za każdym razem, kiedy o coś pytałem, czy mówiłem. Chyba nie przepadali tu za samobójcami... Na wieść o tym, iż zostałem hospitalizowany, moim rodzicom nagle urósł instynkt rodzicielski. Ale najtrudniejsze miało dopiero nadejść, w dodatku wcale nie po cichu, a z wielkim tąpnięciem.
W szpitalu spędziłem kilka dni, podczas których lekarze dopilnowali tego, bym sobie i innym krzywdy nie zrobił (za serio, sprawdzali mnie co kwadrans, kurde, jak w więzieniu!), a stamtąd wykopano mnie na oddział psychiatryczny, gdzie wyjątkowo nieuprzejma pani doktor stwierdziła, że coś ze mną nie tak (jakbym o tym nie wiedział). Tu spędziłem kolejny tydzień i wreszcie mogłem wrócić do domu, pod eskortą obojga rodziców. Cieszyłem się, że wychodzę, bo przez cały ten czas nie miałem kontaktu z Marcelem, a pytanie o niego moich staruszków mijało się z celem. Nie mogłem się doczekać kiedy go zobaczę, byłem strasznie podekscytowany. Niestety po powrocie do domu (domu rodziców – zmusili mnie do tego) czekała na mnie raczej przykra niespodzianka – wszystkie moje rzeczy, zalegające dotychczas u Marcela leżały teraz w pudłach w moim pokoju. Podobno przyniósł je Paweł – szwagier Marcela. Dlaczego akurat on, tego nigdy się nie dowiedziałem. Nie potrafię nawet opisać tego, jak się czułem widząc swoje graty w tych pudłach. Chyba najbliższe prawdzie było by stwierdzenie, że byłem jak porzucona zabawka, której właściciel dorósł i stwierdził, że nie może się nią więcej bawić bo to obciach. Mniej więcej tak to wyglądało. Ale nie myślcie, ze się poddałem tak łatwo, o nie! Chciałem wiedzieć: dlaczego? Jako że nie mogłem się ruszyć z domu bez „smyczy”, próbowałem innych dróg – dzwoniłem do niego, do jego szefa, którego numer utkwił mi jakoś w pamięci, prosiłem o pomoc innych znajomych poznanych dzięki Marcelowi, jednak nikt nie chciał mi pomóc. Zupełnie jakby wszyscy zawiązali pakt przeciw mnie. Rozumiałem dlaczego chcą trzymać stronę Marcela, w końcu to byli JEGO przyjaciele, ale na litość boską, przecież nie chciałem przeprowadzić ataku terrorystycznego! Chciałem się tylko dowiedzieć co z nim i dlaczego nie mogę do niego wrócić! Czy to tak wiele? Naprawdę? Jeśli nie chciał mnie widzieć, mógł przecież sam mi powiedzieć, a nie po cichu mnie wyrzucić. Zastanawiałem się nad tym jeszcze długo po tym, jak wróciłem do najbardziej toksycznego środowiska jakie znałem – do domu. Właściwie to ciągle się nad tym zastanawiam, tylko że teraz trochę zobojętniałem na wszystko. Wystarczyło kilka dni w domu, żeby wszystko wróciło do poprzedniego stanu i to akurat teraz, kiedy już wracałem do życia. Winiłem za to innych, oczywiście, ale też i siebie, jedynie Marcela nie mogłem winić. Nie wiem nawet dlaczego, po prostu wypierałem z siebie myśl o tym, że próbuje w jakiś sposób działać na moją szkodę. Grzecznie chodziłem na spotkania z psychiatrą, który zadawał szczegółowe pytania na temat stanu mojego umysłu, humoru, całego dnia. Czasami ciężko mi było cokolwiek mówić, bo przecież całymi dniami siedziałem zamknięty w czterech ścianach z matką albo ojcem. Z czasem jednak zacząłem wymyślać głupie opowieści, byle tylko coś mówić. Plotłem trzy po trzy o księciu zaczarowanym w kamień, którego strzegą dwa smoki, tracącym nadzieję na ratunek, bo przecież jaka szanująca się księżniczka schyli się po kamyk. Innym razem byłem żabą, o którą wykłócały się bociany, licytując co wcześniej zjeść - nóżki czy oczy. Psychiatra słuchał i nawet się nie śmiał z moich opowieści, a nawet mogę chyba zaryzykować stwierdzenie, że słuchał z uwagą. Jedyne co mnie drażniło to te jego notatki – skrobał coś w kajeciku i nie miałem pojęcia, czy pisze, że mam zaburzenia, czy że jestem idiotą? A może i jedno, i drugie?
-O czym myślisz, kiedy nie możesz zasnąć? - spytał kiedyś odkładając długopis i splótł palce „po lekarsku”, wcześniej odsuwając notatki na bok. Zrobił to po raz pierwszy odkąd go poznałem i nie wiedzieć czemu zbiło mnie to z pantałyku.
Odpowiedziałem, ze ciężko to dokładnie określić. Dużo łatwiej wyliczyć rzeczy, o których nie myślałem: wojnie na świecie, głodnych dzieciach w Afryce, pracy, nowych znajomych, całej zawartości internetu. Posiłkach, lekach, wizytach u lekarzy, które wcale mi nie pomagały, ani o tym czy mam jednakowe skarpetki na nogach albo czy buty są zasznurowane. A reszta, wszystkie te paranoje krążyły po mojej głowie, żyjąc własnym życiem, główną scenę zostawiając dla najpopularniejszego celebryty – mojego najlepszego przyjaciela. Zaraz za nim na drugim miejscu wylansowało się poczucie winy, osamotnienia i żalu za utraconą miłością i przyjaźnią, która przetrwała lata, by załamać się przy pierwszej poważniejszej próbie. Teraz przynajmniej wiedziałem, co to znaczy mieć złamane serce. Było mi wszystko jedno, czy stoję czy leżę, tak czy inaczej brakowało mi kawałka siebie, który oddałem Marcelowi. Potrzebowałem kogoś, kto by mną potrząsnął i sprowadził na ziemię. Potrzebowałem Marcela– jedynego człowieka, który trzymał mnie jeszcze na powierzchni – tak jak inni potrzebują powietrza, seksu, czy czekolady. Ale jego nie było. A bez niego byłem wrakiem. Nigdy bym nie pomyślał, że do kogokolwiek się tak przywiążę, ani, że kiedy ta osoba zniknie będzie mi tak źle. A było mi bardzo źle, przede wszystkim z samym sobą. Dusiłem się we własnym ciele, którego nie potrafiłem zmusić do jakiegokolwiek ruchu poza tymi wykonywanymi automatycznie, jak jedzenie czy sikanie. I nienawidziłem siebie za to, że jestem taki apatyczny, i że jest mi obojętne co się dzieje wokół, z czego cieszyli się moi rodzice. Matka mogła do woli używać współczucia jakie otrzymywała od rodziny i licznych znajomych, robiąc z siebie wielką męczennicę. Oczywiście wszyscy ubolewali nad tym, że biedaczka musi się zajmować nieodpowiedzialnym synalkiem, który jest takim nieudacznikiem, że nawet zabić się nie potrafił. Ojciec za to mógł się do woli śmiać z tego, że wróciłem do domu i niczego nie dokonałem, jak podejrzewał, czego nie omieszkał wytykać mi przy każdej okazji. A oboje najbardziej cieszyli się z tego, że Marcel mnie wyrzucił. Bo przecież ich zdaniem syn gej to wielka niedogodność i wstyd przed znajomymi. Ujma na honorze, coś co powinno się zamknąć na klucz i ludziom nie pokazywać. A to jak ja się czułem już ich nie obchodziło. Marcela widocznie też. Co z niego za przyjaciel? Znudziłem mu się, więc czym prędzej umył ręce i pozbył się mnie, rzucając na pożarcie rodzicom! A ja jeszcze za nim tęskniłem. Czasami naprawdę żałowałem, że żyję.
Kiedy powiedziałem o tym wszystkim psychiatrze, trochę się zaniepokoił, ale zapewniłem, że nie targnę się na swoje życie. W gruncie rzeczy byłem tchórzem, bałem się śmierci i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by się zabić. A to, że tu byłem to zwykła pomyłka, nawet jeśli nikt mi nie wierzył. Terapeuta stwierdził, że człowiek potrzebuje innych ludzi, by naprawdę czuć się „przynależny”, i zaproponował terapię grupową. Zgodziłem się, choć było mi to raczej obojętne.
Jest środek nocy a ja wciąż nie śpię. Nie mogę zasnąć. Myśli, emocje i strach, które odbierają mi siły na co dzień, teraz nie pozwalają mi odpocząć.
I słyszę. Wszystko.
Ujadającego psa sąsiadki, który za cel ustanowił sobie obudzenie całego osiedla. Sąsiada, który ogląda powtórkę z meczu, strasznie się przy tym emocjonując. Gówniarzy, którzy o tej porze powinni już siedzieć w domach, a wciąż się włóczą. Dwóch meneli kłócących się o ostatnią flaszkę.
I analizuję. Wszystko.
Całe moje dotychczasowe życie, decyzje, które podjąłem pochopnie, jak i te przemyślane. Teraz to wszystko wydaje mi się głupie i puste, i trywialne. Wyobrażam sobie, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym inaczej zrobił niektóre rzeczy. Może byłbym szczęśliwszy? Może mniej osamotniony?
I czuję. Pomarańcze i wanilię. Skąd one się wzięły w moim pokoju? A może są tylko w mojej głowie? Z każdą mijającą minutą zapach stawał się coraz bardziej wyraźny i duszący. Otworzyłem okno, żeby się nie udusić.
Okno – jedyna część ruchoma mojego więzienia, które nie zostało na stałe przymocowane. Rodzice boją się, że użyję łóżka albo krzesła, żeby się zabić. Powietrze jest chłodne, orzeźwiające, a ja czuję się tak, jakbym oddychał po raz pierwszy od dłuższego czasu. Kilka dni temu, na własną rękę, podjąłem pewną decyzję. Stało się to w momencie, kiedy przypadkowo zrzuciłem swoje leki na podłogę, gdzie rozsypały się w różnych kierunkach, a ja byłem zbyt otumaniony, by je pozbierać. Kiedy wcześniejsza dawka przestała działać, a ja zacząłem myśleć trzeźwo – postanowiłem nie brać ich nigdy więcej. Było to trudne, bo matka rzadko zostawiała mnie wraz z pigułkami, zwykle czekała aż je połknę i dopiero potem wychodziła. Ale i na to miałem sposób. Lata oglądania amerykańskiego kina opłaciło się. Owszem, brałem leki do ust, ale ich nie połykałem. Miałem to szczęście, że mama nawet nie pomyślała by sprawdzić, czy połykam tabletki czy nie. Dzięki temu udało mi się ją oszukać.
Nie spodziewałem się jednak, że kiedy odstawię je tak nagle, konsekwencje będą tak straszne. Wszystko wróciło i jeśli mówię wszystko, to mam na myśli strach, gniew, zawód, żal, poczucie winy – dosłownie WSZYSTKO! Walnęło mnie jak grom, aż kolana się pode mną ugięły i w pierwszym odruchu, chciałem nafaszerować się prochami, tylko po to, by moje myśli choć trochę się uspokoiły. Ale wytrzymałem, co uznaję niniejszym za jedno z moich największych osiągnięć! Wytrzymałem i jakoś się opanowałem, wziąłem kilka głębszych oddechów... i wszystko nagle ucichło. W chaosie myśli odnalazłem spokój. Nie wiem dlaczego, może to po prostu było coś znajomego, coś mojego. Coś, co było częścią mnie od dawna.
I wtedy pojawił się też zapach. Ten znajomy, ukochany i znienawidzony.
Co zrobiłem po otwarciu okna?
Wyszedłem na zewnątrz.
Nie było to tak łatwe jak w filmach szpiegowskich, gdzie główny bohater, agent-man, zsuwa się elegancko po rynnie. O nie, ja już na wstępie poślizgnąłem się i walnąłem plecami o stelaż, po którym pięła się winorośl, ale dzięki temu wpadłem na świetny pomysł, by właśnie po nim zejść w dół. Chyba tylko cudem ta sztuczka mi się udała.
Kiedy już znalazłem się na ulicy w mojej głowie zrodziło się pytanie – co dalej? Mam pójść do Marcela, który zapewne nie chce mnie nawet widzieć? Do znajomych z pracy, którzy zaraz powiadomią szefową, a ona z kolei moją matkę? Nikogo więcej nie miałem. Jedno było jednak pewne – tutaj zostać nie mogę! Ruszyłem więc przed siebie, w podróż po jednej z najniebezpieczniejszych ulic mojego przedmieścia, gdzie na każdym kroku mogłem oberwać, za to z uśmiechem na ustach jakbym właśnie wyszedł za dobre sprawowanie. Przy sobie mając tylko małą torbę podróżną z kilkoma ciuchami, zaoszczędzoną i ukrytą przed rodzicami resztką gotówki z ostatniej wypłaty i dokumentami.
Nie liczyłem kroków, nie patrzyłem gdzie idę. Kilka razy minąłem smętnych osobników zgrupowanych wokół ławki lub kwietnika, w którym gasili pety. Oglądali się za mną (czułem ich morderczo-gwałcicielski wzrok na plecach), ale żaden z nich mnie nie zaczepił. Dopiero tuż przed świtem, kiedy dotarłem niemal na drugi koniec miasta, ktoś mnie zaczepił.
– Co się tak szczerzysz? - spytał mężczyzna o niezbyt przyjaznej aparycji, kiedy mijałem drzwi jakiejś knajpy. Chyba nie powinienem był patrzeć mu w oczy.
– Właśnie wyszedłem na wolność – oznajmiłem niewiele myśląc. Widziałem, że go to zaskoczyło, choć tego nie powiedział.
– I czego tu szukasz? Masz gdzie spać? Dom, znajomych? - pytał, a ja po każdym pytaniu kręciłem przecząco głową. - Zamierzasz się tak szlajać do rana?
Wzruszyłem ramionami.
– Gdzie siedziałeś? - zapytał po chwili milczenia.
– W domu – odparłem bez namysłu. W sumie to nie obchodziło mnie co mój nowy, nieco podejrzanie wyglądający, znajomy sobie o mnie pomyśli. Byłem zadowolony, że szczęście mi dopisuje, jak na razie przynajmniej.
– Co ty, kurwa, jesteś, Polański?! Co zrobiłeś żeby zarobić na areszt domowy?! - Jego zdziwienie było tak szczere, że aż mnie rozbawiło. Pokręcił głową ze zdumieniem, a ja postanowiłem go nie wyprowadzać z błędu. Po co mówić, że jestem chorym frajerem, którego rodzice trzymali pod kluczem, skoro już wziął mnie za „swojego”?
– Jak nie masz się gdzie podziać, mogę cię przekimać – zaproponował. - Lepsze to niż dostanie po ryju za rogiem, nie?
Wzruszyłem ramionami. Nagle życie stało się piękne, kiedy nie miałem już nad głową rodziców, nie musiałem się martwić o Marcela ani o pracę, ani o nic innego. Olałem to wszystko – całe moje dotychczasowe życie, lekarzy, terapie i wszystkie te pierdoły, które zaśmiecały mi głowę. Nawet jeśli miałbym teraz oberwać w jakiejś ciemnej uliczce i tak nie sprawiło by to, że wróciłbym do domu. Poszedłem więc za nim z dziwną pewnością, że robię dobrze.
Weszliśmy do knajpy, przed której drzwiami stał mój nowy znajomy. Powietrze tu było przesycone dymem z papierosów. Nie trzeba było odpalać papierosa, żeby się upalić... Przepchnęliśmy się między liczną klientelą, ominęliśmy bar i wreszcie trafiliśmy na klatkę schodową prowadzącą na piętro, ukrytą na zapleczu. Gwar rozmów i stukot kufli niósł się aż do korytarza na górze, choć powoli cichł. Na korytarzu na piętrze w końcu mogłem odetchnąć z ulgą, dość świeżym powietrzem, a przynajmniej świeższym niż tamto na dole. Kiedy przechodziliśmy obok drzwi mieszkań, jedne z nich nagle się uchyliły. Wyjrzała zza nich starsza kobieta o przeszywającym wzroku.
– A kogo to znowu przyciągnąłeś, co? - spytała skrzekliwym głosem. Mój towarzysz odwrócił się do mnie i klepiąc mnie przyjacielsko po ramieniu powiedział:
– To mój kumpel. Właśnie przyjechał do miasta.
– I oczywiście zostanie u ciebie, tak? Kolejny! - pokręciła głową z dezaprobatą, po czym zwróciła się do mnie. - Za co siedziałeś?
Zaskoczyła mnie tym pytaniem. Kurde, za kogo mnie bierze? I skąd może mieć pewność, że jestem kryminalistą. Czyżby wszyscy tutaj mieli coś na sumieniu?
Zanim zdążyłem wymyślić jakąś błyskotliwą odpowiedź, mężczyzna odpowiedział za mnie:
– Za napad na gderliwe staruszki! - odparł ze złośliwym uśmiechem. Kobieta prychnęła ze złością i zaraz schowała się w swoim mieszkaniu trzaskając drzwiami.
– Przyzwyczaisz się – mrugnął do mnie mój towarzysz i pociągnął mnie dalej, aż dotarliśmy do ostatnich drzwi. - A tak na marginesie, jestem Miłosz.
– Patryk, miło mi – przedstawiłem się.
– Tylko się nie przestrasz – uprzedził otwierając drzwi. Niby czego, przeleciało mi przez myśl. Zaraz po wejściu dowiedziałem się przed czym mnie ostrzegał. Po mieszkaniu kręciło się kilka osób – ze trzech mężczyzn, starsza kobieta i młoda dziewczyna. Wszyscy krzątali się w pośpiechu przekrzykując się nawzajem. Na dźwięk otwieranych drzwi zerknęli w naszą stronę... i była to jedna, jedyna sekunda, w której zapadła cisza. Zaraz potem powrócili do swoich dyskusji.
– A kto to? - mała, drobna dziewczyna podbiegła do mnie. Wyglądała na naście lat i nie sięgała mi nawet do ramienia.
– Patryk – przedstawił mnie Miłosz, nie czekając aż sam to zrobię. - To moja młodsza siostra – zwrócił się do mnie. - A to nasza babcia, ona tu rządzi – puścił do mnie oko wskazując starszą kobietę, która akurat w tej chwili wiązała krawat jednemu z mężczyzn.
– Miło mi – odparłem automatycznie w przestrzeń.
– Znowu zebrałeś kogoś z ulicy – bardziej stwierdził niż spytał młody chłopak zajadający płatki kukurydziane na sucho.
– Nie krusz na dywan – zwrócił mu uwagę Miłosz. - I kończ to, zaraz startujesz do pracy.
– Skąd jesteś? - spytała mnie dziewczyna przyglądając mi się ciekawie.
– Daj mu spokój! Dopiero co przyjechał, zmęczony jest, a ty mu przesłuchanie robisz? - znów interweniował Miłosz.
– No już, już, tylko bez kłótni - „babcia” podeszła do mnie z uśmiechem. - Chodź ze mną, chłopcze – zakomenderowała i pociągnęła mnie za sobą. Zaprowadziła mnie do sypialni i kazała zająć łóżko pod oknem, po czym życzyła miłych snów i wyszła. Widać takie sytuacje nie były w tym miejscu nowością. Kto wie ile podobnych mi osób Miłosz ściągnął tu w taki sposób. Usiadłem na wskazanym mi meblu, torbę rzucając obok w kąt, i rozejrzałem się. Pokoik nie należał do największych, za to z powodzeniem mieścił trzy jednoosobowe łóżka i dwa materace położone jeden na drugim pod ścianą. Prócz tego stała tu jeszcze duża, otwarta na oścież, szafa. Domyśliłem się, że ten pokój zajmowali mężczyźni, ponieważ na półkach leżały równo poukładane podkoszulki, a na wieszakach koszule, spodnie i kilka marynarek. Żadnej sukienki, czy damskiej bielizny. W pomieszczeniu panował porządek, łóżka były zaścielone, a po podłodze nie walały się śmieci, choć przeczuwałem, że tego akurat pilnowała babcia Miłosza.
Co ja tu robię? Na serio, skąd się tu wziąłem?! Jak się tutaj dostałem? I co teraz? Uciekłem z domu, trafiłem do miejsca, którego nigdy wcześniej nie widziałem, do domu obcego człowieka, który mógł być seryjnym mordercą albo członkiem gangu, albo... No dobra, za dużo myślę. Miłosz uznał mnie za kogoś zupełnie innego niż byłem, ale jak miałem mu teraz wytłumaczyć, że się pomylił? Najlepiej w ogóle! Spokojnie, Patryk, idź na żywioł, tak będzie najlepiej.
Gdzieś z innego pomieszczenia dochodził odgłos rozmów i podejrzewałem, że moja osoba również przewinęła się przez nie, lub została chociaż wspomniana. Na razie jednak postanowiłem się tym nie martwić, ani nie narzucać się zbytnio. Ułożyłem się wygodnie i tak na dobrą sprawę dopiero teraz odczułem skutki mojej nocnej wycieczki.

Wydawało mi się, że minęła tylko chwila odkąd zasnąłem, kiedy zbudziło mnie szarpnięcie za ramię.
– Hej stary, mam nadzieję, że się wyspałeś! - Miłosz pochylał się nade mną wyszczerzając zęby w uśmiechu.
– Ani trochę – wyznałem niezadowolony, że mnie obudził. Zaśmiał się krótko, po czym usiadł na drugim łóżku.
– Słuchaj, mam sprawę. Zdaje się, że spadłeś mi z nieba.
– Tak?
– Bo widzisz, ostatnio kilku gości dostało się w ręce psów i mamy wakat, więc jeśli nie masz innego pomysłu na zarobienie kasy to przydasz mi się na dole. Dzisiaj na przykład, na dole była mała zawierucha i wszystkich gdzieś wcięło, a trzeba posprzątać. Piszesz się na to? Dobrze płacę – zaproponował. Zawahałem się. „Zawierucha” to bardzo ogólne pojęcie, które mogło nic nie oznaczać, albo wręcz przeciwnie.
– Dobra – zgodziłem się. Musiałem zarabiać jeśli chciałem tutaj zostać, za darmo przecież nie będą mnie gościć, a innego pomysłu nie miałem.
Na szczęście „zawierucha” okazała się niewielką burzą, bez poważniejszych strat w sprzęcie i ludziach. Trochę poprzewracanych mebli, stłuczonych butelek i wylanego alkoholu, na szczęście zero krwi i flaków na podłodze, czego, przyznam bez bicia, najbardziej się obawiałem.
– Więc – zagadnąłem, kiedy wzięliśmy się do pracy. - To twój bar?
Zaśmiał się krótko.
– Pewnie nie uwierzysz, ale mojej babci. Może nie wygląda, ale prawdziwa z niej biznesmenka.
– Nieźle – przyznałem z uznaniem. Faktycznie starsza pani nie wygląda na barmankę, ani sutenerkę.
– Cały budynek należy do niej. Z przodu piekarnia, z tyłu knajpa, a na górze wynajmowane mieszkania.
– Rzeczywiście niesamowite. Ile ona ma lat? - spytałem z ciekawości.
– Jakieś tysiąc – zażartował. - Ale nieźle się trzyma.
Ciekawe czy seniorka wie, co mówi o niej wnuczek...
– Słuchaj Patryk – Miłosz podszedł bliżej i klepnął mnie w plecy. - Rozmawiałem ze wszystkimi.
– I?
– Mamy wakat, chyba że masz coś innego na oku?
– Co miałbym robić?
– Szukamy kogoś na zmywak, albo do piekarni, albo i tu i tam, jak dasz radę. Nie musisz się decydować od razu...
– Biorę – odpowiedziałem od razu. Co miałem do stracenia? Wolny czas? Honor? Kiedyś ojciec powiedział mi, że żadna praca nie hańbi, więc... po prostu pójdę na żywioł.
– Świetnie. W takim razie zaczynasz dzisiaj, powiedzmy około dziewiątej. Pasuje?
Wzruszyłem ramionami.
– Może być.
– Okej, to zgłoś się od razu do kuchni.
– Spoko – odparłem z półuśmiechem. Mimo iż była to właściwie moja pierwsza rozmowa kwalifikacyjna (pierwszą pracę załatwiła mi matka i obyło się bez wywiadów), nie czułem się skrępowany ani zdenerwowany. Może dlatego, że wyglądało to jak luźna pogawędka a nie wywiad środowiskowy. Byłem pewny, że o szczegóły typu: nazwisko, adres i numer konta, którego już nie posiadam, zapyta później.
– Nowy początek – mruknąłem do siebie, nie wiem nawet po co. Tak, czułem, że mogę żyć bez rodziców, Marcela i terapii, i dawać sobie radę. Wystarczy tylko nie myśleć... zbyt wiele.