Rozdział 3.
Zabiliśmy go
Nic tak nie kocham jak jedzenia. No dobra, jest Arek, Paweł, koszykówka i masa innych, nieco ważniejszych rzeczy, które przełożyłbym nad żarcie, ale to też lubię. Mogę opychać się godzinami i tylko dzięki uprawianiu sportu nie wyglądam jeszcze jak przeciętny Amerykanin, którego trzeba wyciągać z fotela dźwigiem.
Gdy już dorwę się do czekolady, to nie ma innego sposobu - muszę zeżreć całą. Zeżreć, bo, jak to mi Arek wspaniałomyślnie kiedyś powiedział, nie da się tego nazwać jedzeniem. Całą tabliczkę opchnę w przeciągu pięciu minut, a później mam jeszcze ochotę na ciastka.
Wieczorami zazwyczaj właśnie to robiłem - pochłaniałem całe masy kalorii. Tak jak na przykład tamtego dnia, kiedy leżałem rozwalony na łóżku w samych gaciach i podkoszulce, bo gorąco jak cholera, i przeżuwałem w zawrotnym tempie czekoladę, którą Paweł dostał z racji oddania krwi. Jest przykładnym obywatelem, ot co. Zwyczajnie martwi się o życie innych, a to, że kazałem mu iść do krwiodawstwa zaraz po tym, kiedy dowiedziałem się o dużej ilości słodyczy wręczanych dawcy, nie ma oczywiście żadnego znaczenia.
Niestety, to była już ostatnia tabliczka czekolady, ale i tak długo się uchowała - wszystkie starczyły mi na aż dwa dni! Paweł nic nie zjadł, on nie lubi słodyczy. Idiota, nie wie co traci, a jest tego wiele. Kalorie na przykład.
Jadłem więc i wsłuchiwałem się w piosenkę The Fray „How to save a life”. Nie jest to mój ulubiony zespół, właściwie to znam tylko kilka kawałków, bo jak dla mnie trochę za bardzo smęcą, w końcu jestem wielkim fanem Red Hotów, ale ten utwór przyciągał. I wiedziałem, że to wszystko przez perkusję. Kawałek przywoływał miłe wspomnienia, chociaż z żadnym z nich nie był bezpośrednio związany.
Kilka lat temu koszykówka nie była moją jedyną miłością. Wtedy, oprócz łatwiejszego życia, czułem się też ważny i w pewien sposób wyjątkowy. Jedyny wśród wszystkich uczniów szkoły. Nieprzeciętny do tego stopnia, że była osoba, która poświęcała mi kilka godzin tygodniowo. Która interesowała się mną, chciała, abym coś osiągnął. I przez chwilę osiągnąłem, naprawdę. Ale ze szczytu łatwo spaść, a ja upadłem dosyć boleśnie.
Adam Krępski. Tego imienia i nazwiska nie zapomnę już chyba nigdy, bo przez cztery lata nie był tylko Paweł i Arek, był jeszcze pan Adam. Nauczyciel muzyki, który jakoś na początku czwartej klasy zauważył, że mam dobry słuch i jestem muzykalny, a na dodatek świetnie potrafię wybijać rytm. Zabrał mnie więc do Młodzieżowego Domu Kultury, w którym również uczył i posadził za perkusją. Tak narodziła się miłość do bębnów i talerzy.
Byłem w tym dobry. Nie - byłem w tym cholernie dobry. Wszystko co mi pokazywał, załapywałem niemal od razu. Grałem w szkolnej kapeli, przygrywałem na apelach, kilka razy nawet brałem udział w konkursach, w których zająłem jakieś ważniejsze miejsca. Medale do tej pory wiszą nad moim łóżkiem, jak powidok czasów, które już nie wrócą.
Ale w końcu panu Adamowi urodził się syn, a on zapomniał o swoim zdolnym uczniu. Nie, nie miałem żalu do niego, w końcu nie byłem jego dzieckiem. Po prostu zdałem sobie sprawę, że tak naprawdę oprócz mnie, Pawła i Arka nie będzie już nikogo innego. Zawsze będziemy tylko my, nasza trójka. Nikt inny nie zainteresuje się nami, musimy być samowystarczalni.
Pod koniec pierwszej gimnazjum zerwałem z Krępskim kontakt, chociaż to raczej on zerwał kontakt ze mną. Miłość do gry na perkusji tak szybko jak się pojawiła, tak też zniknęła. Nie miałem z kim ćwiczyć. Nie miałem instrumentu. Nie miałem motywacji.
Pozostała koszykówka. I Paweł z Arkiem.
- Upierdoliłeś koszulkę tym gównem - usłyszałem, gdy w słuchawkach nastąpiła cisza, a po chwili zaatakowały mnie głośne basy kolejnego utworu. Wyłączyłem empetrójkę, podnosząc się do siadu i spoglądając na swoje zapaskudzone roztopioną czekoladą ubranie, a raczej bieliznę.
Wytarłem niedbale wierzchem dłoni usta, które też najczystsze nie były. Może Arek miał rację z tym moim żarciem, a nie jedzeniem?
- Mamy robotę na jutro - poinformował Paweł, ściągając z siebie przepocone skarpety. Pokiwałem głową i już miałem znów zatopić się w muzycznym świecie, całkowicie zapominając o tym realnym, gdy w moją stronę poleciały te same skarpety, które przed chwilą znajdowały się na stopach Pawła. Tylko cudem uchyliłem się przed śmierdzącym pociskiem, niestety moje biedne łóżko i pościel nie miały takiego szczęścia.
- Jeny, byś chociaż się nie chwalił, że tak ci się nogi pocą - warknąłem, zrzucając przepocone ubranie na podłogę.
- To nie ignoruj mnie, mówiłem przecież coś do ciebie - odpowiedział, sięgając po swoją własność.
- No, mamy robotę i co? - Wzruszyłem ramionami, zastanawiając się, czy powinienem przebrać podkoszulek, czy mogę sobie w nim posiedzieć jeszcze trochę.
- Krzychu obserwował taki jeden dom i dzisiaj rodzina wyjechała, z tego co się dowiedział, to do Mediolanu. Nie wrócą przed weekendem. - Spojrzałem na niego znad pustego opakowania po czekoladzie. Już miałem skomentować to jakoś, bo co to, pierwszy raz mamy taką sprawę? I naprawdę tylko dlatego musi ze mną pogadać? - Zgadnij kogo to jest dom.
- Stawiam, że nie Krzycha. - Wzruszyłem ramionami, niezainteresowany. Paweł przewrócił oczami.
- Imbecyl - O, a to coś nowego, chciałem powiedzieć. W końcu jakieś wyszukane słowo, a nie ciota, pizda, pedał, czy nawet, o trochę mniej wulgarnym zabarwieniu, debil, idiota.
- Książek się naczytałeś, że tak słodko się do mnie zwracasz? - Uśmiechnąłem się szeroko.
Pokręcił głową, westchnął, usiadł na łóżku i w końcu powiedział:
- Sebastiana. Tego gościa, któremu okradłeś matkę i z którym graliśmy. Niezłe jajca, co?
- O kurwa. - Tylko tak byłem w stanie to skomentować i jak teraz nad tym myślę, to słowo idealnie pasowało do sytuacji.
Najpierw rozbiłem mu wargę, później napadłem na jego mamę, a teraz zawitam w jego domu. Kacprze Adamczyk, jesteś oficjalnie uznany za prześladowcę Sebastiana. Jakiś order by mi się przydał.
- Ale chyba się nie wycofujemy, co? - zapytał Paweł, najwidoczniej dostrzegając moje zawahanie.
- Nie no, co ty. - Pokręciłem głową. Sprawa jak każda inna, myślałem, kiedy znów założyłem słuchawki.
Nigdy nie byłem elokwentny, co zauważył mój nauczyciel od polskiego w szóstej klasie podstawówki. Słowo kurwa wyrażało naprawdę wiele emocji. Po co więc stosować zamienniki, które i tak nie oddadzą całej magii jednego, prostego i jakże nam Polakom znanego kurwa? Właśnie tym oto słowem skomentowałem dom Sebastiana, kiedy samochód Krzycha zatrzymał się po drugiej stronie ulicy.
Wielki trzypiętrowy budynek znajdował się przede mną, otoczony wysokim płotem z czerwonej cegły. Posiadłość z mojej perspektywy (a jak później się dowiedziałem, punkt widzenia nie miał tu nic do rzeczy) wydawała się ogromna. Mieli nawet, cholera, basen. W Polsce, kiedy takie kąpiele są możliwe tylko przez trzy miesiące w roku! Wszystko to jednak spowite było mrokiem, utwierdzającym nas w przekonaniu, że właściciele faktycznie go opuścili. Nawet lampki przy wjeździe nie świeciły się.
- Pewnie ma alarm - zauważył Paweł.
- Nie pewnie, tylko na pewno. Spójrzcie na to. - Wskazałem na willę ręką, zupełnie jakby mój brat i Krzychu nie mieli pewności, o który budynek chodzi. - Nie, ja się na to nie porywam. - Pokręciłem głową, opadając na oparcie i zakładając ręce na piersi. - Nie ma, kurwa, mowy. Wejdziemy i od razu trzeba będzie spierdalać, bo włączy się alarm.
- Spokojnie, dlatego będę siedział w samochodzie - odpowiedział Krzychu, zapalając papierosa i nic nie robiąc sobie z tego, że siedzieliśmy jak te sardynki w puszce i wdychaliśmy to świństwo. Aż musiałem otworzyć drzwi, bo wytrzymać się nie dało.
- Ta, jasne - odmruknąłem. - Nie ma mowy.
- Na parterze mają szafę, babka trzyma w niej szkatułkę wypełnioną swoją biżuterię, a nad sofą wisi taki niebiesko różowy obraz z bohomazami gołych bab. - Spojrzałem na niego jak na idiotę, mając ochotę mu przywalić. Naprawdę myśli, że będę się narażać dla złotych pierścionków i jakiegoś rysuneczka? - Sprawdziłem, malował to jakiś Texier czy Textier, no nie wiem, ktoś na „t” i z „x”. - Wzruszył ramionami. - Nie ważne, ważne, że kosztuje około czterech tysięcy.
- Mało - skomentowałem. - Za mało, ja nie idę.
- Kacper… - odezwał się brat, kładąc mi dłoń na ramieniu. Aż obejrzałem się na tylne siedzenie, nie dowierzając. Chciał tam iść. I po co? Dla marnych kilku patyków?
- Nie. Ma. Mowy - wycedziłem. - Spójrz na ten dom, nie wmówisz mi, że nie ma zabezpieczeń. A co, jak nas złapią, hm? Pomyślałeś?
- Zawsze mogli nas złapać - skomentował, na co Krzychu potaknął, zaciągając się papierosem. Idioci, pomyślałem, otaczają mnie idioci. - A jakoś tego nie robili - dodał.
- To teraz zrobią. Ochrona przyjedzie na miejsce w ciągu kilku minut, nawet nie zdążymy stamtąd wyjść.
- Możemy sprawdzić. Po prostu podejść do okna, zbić szybę i się rozejrzeć za jakimiś czujkami.
- Powinno zapiszczeć - dodał Krzychu, a ja w tamtym momencie miałem ochotę mu walnąć. Tak, żeby zmiażdżyć mu ten orli nochal, którym pociągał, zamiast wysmarkać. Wytarł go niedbale wierzchem ręki i wyrzucił papierosa przez okno.
Łatwo mu mówić. Siedzi w samochodzie, a w razie niebezpieczeństwa odjedzie. Co do tego nie miałem wątpliwości. Nawet ja z Pawłem ustaliłem, że w takich przypadkach każdy patrzy na siebie, lepiej jeden brat z wyrokiem, niż dwóch.
A Krzychu? Miał ponad trzydziestkę i był gościem patrzącym jedynie na kasę. Nie uwierzę, że grzecznie na nas poczeka, jak zobaczy nadjeżdżającą ochronę. Spierdoli jak najszybciej, żeby później powiedzieć „sorry, głupio wyszło, no to nara” i znaleźć sobie innych łosiów do tej roboty.
Współpracowaliśmy z nim jedynie z wygody. Obserwował domy, wiedział co, gdzie i jak. A najważniejsze, że był uczciwy, jeśli chodzi o kasę. Jak podał cenę za robotę, to dokładnie tyle dostawaliśmy, bez żadnego kręcenia.
- Jeżeli się uda, to po patyku na głowę - powiedział, wyciągając kolejnego papierosa.
- Ta, a obraz kosztuje cztery. Weź że ty się jebnij, o tu. - Puknąłem się w czoło, demonstrując mu w razie gdyby chciał skorzystać z mojej rady.
Westchnął. Zaciągnął się papierosem. Wypuścił dym i milczał.
- Po tysiąc dwieście? - zaproponował. Uniosłem brwi, zastanawiając się chwilę.
- Półtorej na głowę. - Nigdy, ale to nigdy nie dostaliśmy tyle pieniędzy za robotę. Taka kasa oznaczała dla nas nie tylko rosnące cyferki na koncie, ale też szybsze zrealizowanie marzenia. Otóż, tuż po ukończeniu przeze mnie osiemnastki zamierzamy zostawić dom i wszystko co nas z nim łączy.
I może pójdę na studia… jak zdam maturę.
Zerknąłem na Pawła, który nie miał żadnych wątpliwości. Nie to co ja. Warto ryzykować dla półtora tysiaka?
- Zbijemy okno, szybko rozglądamy się i spierdalamy w razie co - powiedziałem, a brat pokiwał głową. Nie ciężko było wyczuć jego zniecierpliwienie. Ja nie widziałem niczego pięknego we włamywaniu się do czyichś domów, a on w przeciwieństwie do mnie, lubił to.
- Pewnie! - przytaknął natychmiastowo, a ja odsunąłem od siebie chęć przywalenia Krzychowi. Miałem ochotę zrobić to Pawłowi.
- Jak coś to spierdalam sam - poinformowałem jeszcze.
- Oczywiście. - Już otwierał drzwi, zupełnie jakby nie mógł się doczekać… Bo pewnie nie mógł.
- To działa w dwie strony.
- Jasne. - Postawił nogę na chodniku, spoglądając jeszcze na dom naprzeciwko naszego celu. Oby tylko sąsiedzi nic nie zauważyli, to zawsze było największe ryzyko.
- I nie ma żadnego wyjątku - dopowiedziałem jeszcze, uważnie mu się przyglądając.
- Nie ma.
Idiota. Naprawdę idiota.
Uśmiechnąłem się, wysiadając.
- W razie co, to zasady takie jak zawsze. Jakby coś się działo puszczam sygnał Pawłowi - powiedział Krzychu, nim zamknąłem za sobą drzwi.
Zerknąłem na Pawła i kiwnąłem mu głową. Zamachnął się i rzucił kamieniem we francuskie okno które dzieliło nas od salonu. Później był tylko huk i chwila ciszy, która wydawała się być dla mnie wiecznością. Nie no, nie ma szans, powtarzałem w myślach, zaraz coś zawyje i będziemy mieć przejebane, tak jak jeszcze nigdy.
Ale nic nie zapiszczało. A może to nie piszczy, zastanowiłem się jeszcze jak ten ostatni kretyn i zajrzałem powoli do środka w poszukiwaniu jakiś czujek. Niemal od razu natrafiłem wzrokiem na małe urządzenie w rogu pokoju, wyglądające na wyłączone. Byłem idiotą w sprawach takich jak alarmy, to Krzychu wiedział o nich wszystko. Nawet Paweł co nieco ogarniał sprawę. Ja jednak stwierdziłem, że skoro nic mi tam nie miga żadnym zielonym, czerwonym, czy innym sraczkowatym światełkiem, jest dobrze.
Przeszedłem przez rozbite okno, rozglądając się po przestronnym pomieszczeniu. Nie zapamiętałem wielu szczegółów. Zwróciłem jedynie uwagę na wielki plazmowy telewizor, obraz, który był naszym celem i komodę, w której rzekomo miała znajdować się szkatułka. - Wszystko okej, prawda? - szepnąłem do Pawła, na co ten kiwnął stanowczo głową i dał mi znak, że szafa należy do mnie, a on zajmie się obrazem, naprawdę paskudnym, tak nawiasem. Cztery tysiące… Sam mógłbym coś podobnego namalować, serio. Wystarczy wylać farbę na płótno, uformować coś w rodzaju bardzo pokracznej sylwetki, dorysować cycki i już. Cztery tysiaczki w kieszeni. Może pomyślę o karierze malarza.
Podszedłem do komody i nie zastanawiając się już wiele, otworzyłem ją i zacząłem szybko przeglądać jej zawartość. Nagle poczułem jak coś się o mnie ociera. Niemal podskoczyłem w miejscu, spoglądając w oczy wielkiego, puchatego psa. Zginę kurwa, pomyślałem w pierwszym momencie, jednak kiedy zwierzak liznął moją dłoń, odetchnąłem. Nie na długo jednak. Nikt normalny nie zostawia psa, jak wyjeżdża… Chyba nie chcieliby zagłodzić swojego pupila, prawda?
Dom nie był pusty, cholera! Zacząłem wymyślać Krzycha od najgorszych. Łajza i nieogarnięta pizda były najłagodniejszymi określeniami, jakich wtedy użyłem.
- Paweł! - syknąłem odwracając się. Ale jego nigdzie nie było. Rozejrzałem się, zdenerwowany. - Kurwa, Paweł! - spróbowałem jeszcze raz.
W tamtej chwili nawet nie wiem co się stało, tylko poczułem ogromny ból potylicy. Tak wielki, że nie ustałem i po prostu runąłem na ziemię, spoglądając na postać, która właśnie zamachiwała się. Jęknąłem głośno, otumaniony ciosem w głowę, kiedy czyjaś stopa wbiła mi się w żołądek. Albo to nie była stopa, a jakiś kij. Nie wiem, ale wiem, że bolało jak cholera i nie myślałem o niczym innym, tylko o bólu. Gdzieś tam pojawiła się myśl, że chyba mam złamane żebro, bo nie dość, że biorąc oddech, nawet płytki, dręczy mnie uczucie czegoś wbijającego mi się w płuco, to jeszcze ból był zdecydowanie zbyt silny jak na poobijane organy wewnętrzne. Wiem, bo jako gimnazjalista miałem (w sumie to nadal mam) niewyparzony jęzor i nie zważałem na wiek osoby, którą właśnie wyzywałem. Ręka, noga, żebro… Czego to ja nie miałem złamanego? Chociaż, może przez to uderzenie w głowę miałem problemy z określeniem swojej sytuacji?
Dalej niewiele pamiętam. Wszystko przytłumiła pulsująca potylica i świat, który nagle zaczął mi wirować przed oczami. Ten ktoś musiał mi naprawdę nieźle przyłożyć.
- Kacper? - To zaskoczone pytanie niemal wryło mi się w podświadomość. Do teraz je pamiętam i ten zdziwiony ton głosu. Wiem, że chciałem krzyknąć „niespodzianka!” niczym ludzie na filmach przygotowujący przyjęcia dla nieświadomych solenizantów, bo w końcu czarny humor to mnie się trzymał zawsze, ale po prostu nie byłem w stanie go okazać.
Następne wydarzenia potoczyły się zbyt szybko, bym mógł je zapamiętać z moim tymczasowym opóźnieniem umysłowym. Zarejestrowałem tylko huk i mocny chwyt na moich ramionach. Później dowiedziałem się od Pawła, że przywalił Sebastianowi, przez przypadek go ogłuszając i wytargał mnie stamtąd, prosto do samochodu.
Ale za to szpital zapamiętałem bardzo dobrze.
- Masz wstrząs mózgu - powiedział Paweł.
- Wstrząśnienie - poprawiła pielęgniarka.
- Masz coś z mózgiem - skwitował. - Ale żebra przynajmniej całe. Mózg ci niepotrzebny.
Kiedy tak Paweł siedział tuż obok mojego szpitalowego łóżka, czekając na wyniki badań jakim mnie poddano, zdałem sobie sprawę, że nie uciekł. A przecież to sobie obiecaliśmy.
- Mocno mu przypierdoliłeś? - zapytałem, mrużąc oczy, bo ból głowy był nie do wytrzymania.
- Trochę - ściszył głos, spoglądając na śpiącego pacjenta z łóżka obok.
- Dobrze, że Arka nie było - westchnąłem. Paweł nie odpowiedział, a jedynie uśmiechnął się lekko, zmęczony. Obaj wiedzieliśmy dlaczego. W końcu gdyby był, Sebastian mógłby tego nie przeżyć. Arek pewnie rzuciłby się na niego ze scyzorykiem albo złapanym na szybko jakimś ciężkim przedmiotem, przywaliłby w skroń, skopał i dopiero później pomyślał o mnie, jakby mu moment furii minął.
- Panie Adamczyk, musi pan zostać na obserwacji.
***
Do domu wróciłem po kilku dniach, ale nikogo to nie zaskoczyło. Mama tylko spojrzała na mnie znad „Pani domu”, którą zawsze namiętnie czytywała (ku chwale ironii!), wygięła swoje wąskie, wysuszone wargi w parodię uśmiechu, przez co dookoła jej ust powstały liczne zmarszczki i szepnęła coś ochrypłym głosem, zniszczonym od papierosów i nadmiernego picia alkoholu. Tata pił na potęgę, ale ona też święta nie była, tyle, że jej zachowanie po wódce nie stawało się niebezpieczne, wręcz przeciwnie. Procenty robiły z niej najuprzejmiejszego człowieka pod słońcem.
Powiedziała po prostu „cześć.” Żadnego „martwiłam się o ciebie, gdzie byłeś?” albo nawet, jeżeli Paweł jej powiedział co się ze mną działo - „jak się czujesz?”. Nic takiego nie padło. Uśmiechnąłem się więc krzywo i odparłem jej tym samym - „cześć.”
Zamknąłem drzwi do naszego pokoju, z radością spoglądając na swoje łóżko. Rzuciłem plecak z ubraniami, które dowiózł mi pewnego dnia Arek, na podłogę i niewiele myśląc, rzuciłem się na nie, wtulając po chwili twarz w poduszkę.
W szpitalu nie mogłem się wyspać. A to ktoś kaszlał, a to łazili mi na korytarzu, światło zapalali, a gdy już zasnąłem, pobudka o szóstej, bo kolesiowi obok szczać się zachciało. Zwariować idzie.
- Zgadnij! - Do pokoju wpadł Paweł. Westchnąłem ciężko, mrucząc w poduszkę coś, co miało brzmieć jak: „no?” ale nie wyszło. Brat jednak zupełnie się tym nie przejął, usiadł obok i poklepał mnie w plecy. - Jak ciebie nie było to ostatnio z Arkiem zarobiliśmy łącznie dwa tysiaki! Jak tak dalej pójdzie to spokojnie zdążymy do twoich urodzin z kasą, kupimy mieszkanie i życie nasze!
Uśmiechnąłem się krzywo. Najpierw trzeba dożyć do tej mojej osiemnastki, przebiegło mi przez myśli, ale nie wygłosiłem tego na głos, żeby nie hamować jego entuzjazmu przez mój wisielczy humor.
Wszystko zatrzymywało się na dacie piątego stycznia. Niby zostało nam już niewiele, bo trochę ponad pół roku i niby wcale już nie było tak ciężko w domu. Musieliśmy tylko dokładać się do opłat za mieszkanie, a czasem i nawet regulować je całe, żeby mieć dach nad głową. Nie było co wkraczać na drogi sądowe, głupi wie, że Paweł nigdy nie dostałby opieki nade mną i jeszcze wszystko mogłoby skończyć się tak, że wylądowałbym w domu dziecka na te ostatnie kilka miesięcy. Doszliśmy w trójkę do wniosku, że lepiej się przemęczyć.
- To fajnie - powiedziałem, odwracając się na plecy.
- No!
- A w ogóle… - zacząłem, podnosząc się do siadu. - Widziałeś po tym wszystkim Sebastiana? - Nie, żeby mnie obchodził, dodałem w myślach, pytam tak po prostu. Paweł zerknął na mnie i skrzywił się jakoś dziwnie.
- Nie. - Pokręcił głową. - I nie chcę, bo jeszcze sobie przypomni i na nas nakapuje.
- Skoro jeszcze nie zapukała do nas policja, to już raczej nie mamy co się martwić. - Wzruszyłem ramionami. - Gorzej, jeżeli coś mu się stało - dodałem, ściszając głos. Paweł westchnął, przeczesując ręką swoje przydługie włosy, które już zarastały mu na oczy.
- Nie no, chyba tylko go ogłuszyłem nieco.
- Chyba? - zapytałem, zaciskając wargi. Nie poruszaliśmy tego tematu przez cały mój pobyt w szpitalu, ale obaj wiedzieliśmy, że coś faktycznie mogło się stać. Paweł wtedy w ogóle się nie kontrolował i wcale mu się nie dziwię.
- Nie wiem, nie sprawdzałem. - Wzruszył ramionami i już nic więcej nie powiedział, ale to wystarczyło. Bardziej obchodziłem go wtedy ja, niż jakiś Sebastian. Odetchnąłem ciężko i uśmiechnąłem się lekko.
Nie wyznawaliśmy sobie nigdy miłości. Od niego nigdy nie usłyszałem „kocham cię braciszku”, ani ja mu tego nie powiedziałem, bo to było zbyt ckliwe. Zbyt lamerskie, jakby to określił Arek. A zresztą po co deklarować sobie coś takiego, skoro obaj wiemy, że dla tej drugiej osoby moglibyśmy zginąć? Arka też kochaliśmy, bo w końcu był naszym bratem, tylko nie biologicznym. Dla niego mógłbym chyba zabić, czego oczywiście nigdy nie powiedziałem. Babami to my nie jesteśmy, nie potrzebujemy takich deklaracji.
***
Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze, nachylając się przy tym nad umywalką. Nigdy nie miałem kompleksów, jeżeli chodzi o wygląd. Jestem wysoki, dzięki trenowaniu kosza również dosyć umięśniony, a twarz raczej nie odstraszała. Była normalna, jeszcze trochę nastoletnia. Gdzieniegdzie widniał nawet jeden, czy dwa pryszcze, ale nad swoją cerą też nie mogłem ubolewać. Wielu moich znajomych miało gorzej.
Westchnąłem, sięgając po szczoteczkę i nakładając na nią pastę. Zacząłem szybko szczotkować zęby.
Od południa gryzła mnie sprawa z Sebastianem. Na dodatek Arek odwiedzając mnie dzisiaj zarzucił żartem, że może jeszcze leży na tej podłodze i gnije. Miałem ochotę mu przywalić, gdyż trochę denerwowałem się tym.
Może więcej niż trochę. Może bardzo?
Wyplułem spienioną pastę, szybko przepłukując usta.
Tu oczywiście chodziło tylko o problemy z prawem. Nie chciałem zostać oskarżony o włamanie i morderstwo. Kiwnąłem głową, jakbym sam chciał się w tym upewnić, po czym wyszedłem z łazienki.
- Już idziesz spać? - usłyszałem, gdy tylko znalazłem się w pokoju.
- No.
Ale nie mogłem zasnąć. Bo Paweł siedział i robił coś przy komputerze, a ojciec kręcił się w korytarzu urządzając mamie pijacką pogadankę. Gdzieś na zewnątrz ktoś zbił butelkę i skomentował to głośnym: „ja pierdole, moje piwo!”.
I wmawiałem sobie, że moje problemy z zaśnięciem na mają nic wspólnego z Sebastianem, który oczywiście żyje i ma się dobrze z lekkim wstrząśnieniem mózgu. Możemy sobie piąteczki przybić, jak się kiedyś spotkamy. O ile się spotkamy.
Nagle, jakby mimowolnie, podniosłem się i odrzuciłem kołdrę. Założyłem na slipki, w których spałem, spodnie i zmieniłem podkoszulek na T-shirt, ignorując przy tym zaskoczony wzrok Pawła.
- A ci teraz co?
Spojrzałem na niego, zawiązując tenisówki. Miałem ochotę odpowiedzieć, że nie mam pojęcia, ale w ostatniej chwili ugryzłem się w język.
- Przejść się idę, bo zasnąć nie mogę. - Wzruszyłem ramionami.
- No nic dziwnego, jest dwudziesta pierwsza, nikt normalny nie zasypia o tej porze… - Chciał chyba powiedzieć coś jeszcze, ale ja tylko machnąłem ręką, złapałem za empetrójkę i wyszedłem. Minąłem kuchnię, w której ojciec jadł kolację, popijając ją piwem, a mama wpatrywała się w niego jak w obrazek, również nie odmawiając sobie alkoholu.
Nikt nie zapytał gdzie idę. Nawet nie podnieśli na mnie wzroku i pewnie nie zwrócili też uwagi na dźwięk zamykanych drzwi. Ale teraz to normalne. Nienormalne jednak było, gdy miałem osiem lat i wychodziłem z domu o dowolnej godzinie, a oni tylko wzruszali ramionami.
Kiedy szedłem pustą ulicą, jedyne dźwięki jakie mi przy tym towarzyszyły to jęczące w trakcie kopulacji koty i moje kroki. Sięgnąłem po empetrójkę, włączając ją i niemal od razu wybierając utwór
„How to save a life”.
Westchnąłem ciężko, kiedy kawałek się zaczął, w myślach powtarzając sobie, że to tylko spacer. A że akurat szedłem w kierunku Orlika, to już inna sprawa. Po prostu miałem ochotę porzucać w kosza. Bez piłki.
Zatrzymałem się w pół kroku, a gdy do pianina dołączyła perkusja, odpowiedziałem sobie w myślach, że w takim razie tylko popatrzę na kosz. Też fajna sprawa.
Minąłem grupkę chłopaków, tak na oko w moim wieku, oblegających schody jakiejś kamienicy i popijających przy tym piwo. Jeden z nich krzyknął coś do mnie i chyba się zaśmiał, czego nie usłyszałem przez słuchawki w uszach. Zmierzyłem go jedynie zdegustowanym spojrzeniem, takim, jakiego nienawidziłem u innych i wyminąłem ich.
Noc była wyjątkowo przyjemna. Powiewał chłodny wiatr, dzięki czemu człowiek mógł normalnie odetchnąć, nie to co za dnia.
„How to save a life” dobiegło końca i zastąpił je jakiś punkowy kawałek. Właściwie to nawet tego nie zarejestrowałem. Piosenki zmieniały się, a ja szedłem przed siebie. Ocknąłem się dopiero kiedy stanąłem pod Orlikiem, a w słuchawkach pobrzmiewał „Under the bridge” mojego ulubionego zespołu.
Westchnąłem.
- I co teraz? - szepnąłem do siebie, rozglądając się dookoła. Westchnąłem i nie myśląc już wiele, usiadłem na krawężniku. Wyciągnąłem paczkę papierosów, które paliłem tylko w wyjątkowych sytuacjach, a że ta do takich nie należała, zwaliłem wszystko na kiepski nastrój po szpitalu.
Żyje. Na pewno żyje. Myślałem, kiedy rzuciłem niedopałek na asfalt, by później spojrzeć na niego zdziwiony. Powinienem chyba wylądować na oddziale zamkniętym, bo już nawet nie wiedziałem co robię. Nie zauważyłem nawet, kiedy wypaliłem tego szluga.
Podniosłem się szybko i ruszyłem w drogę powrotną, bo w głowie pojawił mi się pomysł podejścia pod jego dom.
Po prostu dręczy mnie myśl, że mogłem być współsprawcą czyjejś śmierci, myślałem intensywnie i po części to była prawda. Może i kradłem. Może i czasem oklepałem komuś mordę tylko dlatego, że mi się nie podobała, ale no na Boga, nikogo nie chciałem pozbawić życia! A jeszcze Paweł mówił, że przywalił mu w głowę jakimś wazonem. I, żeby było piękniej, przez te kilka dni spędzonych przeze mnie w szpitalu, chodzili na Orlik. Sebastiana oczywiście nie widzieli. Tak samo Zbychu i Kapsel. Nic przecież dziwnego, kurwa, że się tym martwię, rozważałem dalej, wyciągając kolejnego papierosa i przyspieszając kroku. I ładne łydki Sebastiana nie mają tu nic do rzeczy.
Coś uderzyło mnie w plecy, a pomiędzy punkrockowymi rytmami jednego z utworów Offspring usłyszałem też jakiś głos. Chyba ktoś mnie wołał. Wkurwiony, bo nie można inaczej nazwać stanu w jakim wtedy się znajdowałem, ściągnąłem słuchawki i wbiłem spojrzenie w chłopaków. Tych samych, których jakieś dwie godziny temu mijałem.
Gdzieś na dnie umysłu ciążyły mi słowa lekarza o nieprzemęczaniu się, w końcu miałem wstrząśnienie mózgu. Jednak zignorowałem to.
- Czego kurwa!? - wydarłem się na nich. Jeden z nich, nieco kurduplowaty blondyn odrzucił kamyka, którego właśnie trzymał w dłoniach i którym zapewne chciał znów we mnie rzucić, w razie gdybym nie zwrócił na nich uwagi. Wstał, a ja spostrzegłem, że holender, jest dobrze zbudowany. I ma wielkie łapy.
- A nic, tak dla zwały - odparł, stając naprzeciwko mnie. Reszta zarechotała.
- To dla zwały zejdź mi z oczu - syknąłem, popychając go. I to chyba był błąd, ale tych błędów zaliczyłem już w swoim życiu wiele, dlatego nie bardzo się martwiłem.
Wtedy mi przywalił w brzuch, a że ja nie mogłem pozostawać dłużny, oddałem. Tylko zapomniałem, że taka dzieciarnia ma gdzieś zasady gry fair play, jeden na jednego i wszelkie tego typu sprawy. Jak tylko wyczuli, że mogę nieźle oklepać mordkę ich przyjaciela, wtrącili nam się do zabawy i takim sposobem zostałem dosyć mocno obity.
Nie jakoś tragicznie, stwierdziłem, kiedy człapałem do domu wycierając wierzchem dłoni krwawiący nos. Bywało czasem gorzej, ale w moim stanie taka bójka chyba nie była dobrym pomysłem, bo wszystko wirowało mi przed oczami. W pewnym momencie nawet zgiąłem się w pół i zacząłem wymiotować.
Rany, pomyślałem, kiedy wycierałem rąbkiem koszuli usta, niech ten dzień się skończy. Ale nastąpiło to dopiero po wysłuchaniu przekleństw Pawła, zaprowadzenia mnie do łazienki, nakazania umycia się, bo przecież walę rzygami na kilometr, a dopiero później opatrzenia mojej rozwalonej brody, łuku brwiowego, który nie chciał przestać krwawić, i nosa.
- Wyglądasz okropnie - skomentował, kiedy przyglądał mi się ze swojego łóżka.
- Komplementy zawsze w cenie - powiedziałem, odwracając się na bok. Nawet nie wiem kiedy zasnąłem. Usłyszałem jeszcze tylko słowo „idiota”, padające z ust brata.
Gdy rano obudziłem się i przypomniałem sobie ostatni sen o gadających ładnych łydkach, doszedłem do wniosku, że nieźle musieli oklepać mi tę głowę.