Długa droga 1
Dodane przez mordeczka dnia Kwietnia 06 2013 09:06:09



Rozdział 1 - trudne początki i starzy znajomi

„Drogi wcale nie determinuje cel, który leży na końcu. Droga jest wartością samą w sobie. Czasem, ta droga jest wszystkim co mamy.”

Loren Ravick, „Dziennik z podróży”


Owocowe wino, trochę słodkawe, bardzo dobrze pasowało do sprowadzanych z wysp pomarańczy. Baron Tymeis z rozbawieniem skonstatował, że jasnoskóry elf patrzy na nie, niczym na rzadki okaz niebezpiecznego robaka. Cóż, w końcu nie można się spodziewać światowego obycia po kimś, kto niemal całe życie spędził w lesie.
Jego gość nosił czarne włosy luźno opadające na plecy, lecz na skroniach związane w dwa upięte z tyłu warkoczyki. Dzięki temu jego twarz o regularnych rysach, prostym nosie, wysokich kościach policzkowych i wąskich, lecz ładnie skrojonych wargach była dobrze widoczna. Spod ciemnych i idealnie łukowatych brwi pomieszczenie taksowały oczy o intensywnie niebieskiej barwie okolone niezwykle długimi rzęsami. Gdyby nie wyraz degustacji, wiecznie błądzący po jego ustach, można by go uznać za zjawiskowo pięknego.
Nagle potężne drzwi jadalni otwarły się gwałtownie i do pomieszczania wpadło, ramię w ramię, dwóch innych mężczyzn. Wyraźnie rozgniewanych, gdyż nawet gdy znaleźli się już w środku nie przerwali gwałtownej wymiany zdań. Szczuplejszy, w czarnej skórze ozdabianej licznymi sprzączkami, miał ostre rysy twarzy i oczy w odcieniu chłodnej, jasnej zieleni, na które opadały kosmyki nierówno obciętych, intensywnie czerwonych włosów. Drugi z przybyłych, trochę lepiej zbudowany, w brązowych, przykurzonych podróżą ubraniach nosił lekki miecz i długi sztylet przymocowane do pasa. Purpurowa chustka luźno zawiązana pod szyją nadawała mu zawadiackiego wyglądu, a spod płowej czupryny złote tęczówki nawet teraz lśniły rozbawieniem. W przeciwieństwie do towarzysza, skórę miał lekko muśniętą słońcem na ciepły, złotawy kolor.
- Cieszę się, że panowie dotarli – odezwał się w końcu Tymeis, przerywając ich kłótnie. Mężczyzna o czerwonych włosach natychmiast skierował na niego lodowate spojrzenie.
- Mogę się dowiedzieć, co robi tu ten pajac? - warknął gniewnie.
- Panowie się znają? - zainteresował się baron uprzejmie.
- Poznaliśmy się pod drzwiami i chyba obu nam ta znajomość już zdążyła się znudzić – odparł drugi z przybyłych, w czarującym uśmiechu odsłaniając równiutkie zęby.
- Muszę wyrazić głębokie ubolewanie z tego tytułu, gdyż przyjdzie wam spędzić razem jeszcze trochę czasu.
- Co takiego?! - obruszył się zielonooki. Jego górna warga zadrgała lekko w słabo hamowanym gniewie, nadając mu wygląd rasowego wilka. - Spotkanie zostało mi zaproponowane na dzisiaj, więc się zjawiłem, jeśli jaśnie pan nie ma czasu aby prywatnie się ze mną rozmówić, to nie ma potrzeby, żebym...
- Ależ rozmowa prywatna, mijałaby się z celem – przerwał Tymeis łagodnie. - Zapraszam do zajęcia miejsc przy stole, a postaram się sprawę wyjaśnić.
Ten w chustce chętnie skorzystał z zaproszenia od razu nalewając sobie wina. Drugi zawahał się przez moment, lecz w końcu także zajął miejsce, ostentacyjnie ignorując hojnie zastawiony stół.
- Wiecie oczywiście, że nazywam się Edvard Tymeis i jako baron władam tym pięknym miastem. Ostatnio jednak sprawy przybrały nie najlepszy dla mnie obrót. Do tej pory król, będący moim dobrym przyjacielem, zapewniał mi protekcję i chociaż moi sąsiedzi, w tym baron von Etels, który, co z żalem przyznaję, ma znacznie większe bogactwa, mimo niechęci nie mogli mnie tknąć. Jak jednak wiadomo, nasz władca nie robi się młodszy, a ponieważ nie zostawił potomka, tron przejmie jego brat. On także nie darzy mnie ciepłymi uczuciami, więc o protekcji nie będzie już mowy, co von Etels na pewno wykorzysta. Stoję w obliczu utraty nie tylko ziemi i majątku, ale też, obawiam się, życia. A to wymaga drastycznych środków. Dlatego zdecydowałem się na ucieczkę, a jako że uraza, którą darzą mnie sąsiedzi jest... dość znaczna, nie mogę udać się do pierwszego lepszego miejsca. Zdecydowałem się osiedlić w królestwie Harlandu, także dlatego, że... hm, moje upodobania sprawiają że to miejsce będzie dla mnie idealne. Niestety także tam udało mi się narobić wielu wrogów. Cóż mam powiedzieć, jako młodzieniec przejawiałem się nadzwyczajną lekkomyślnością więc na stare lata, przyszło mi za to płacić – uśmiechnął się kwaśno. - Żeby więc uniknąć tam sytuacji z jaką mierzę się tutaj, potrzebuję przychylności króla. Wiele nocy sen z powiek spędzało mi pytanie co takiego mógłbym podarować monarsze, aby zostać odpowiednio pozytywnie zapamiętany? Mam wiele bogactw, lecz obawiałem się, że nie wywrze to odpowiednio silnego wrażenia. Te środki jednak okazały wielką pomocą w innym przedsięwzięciu, które mam nadzieję, zapewni mi spokojną starość. Wielką potęgę armii harlandzkiej stanowią smoki, a jak wiadomo nie są łatwe w rozmnażaniu, szczególnie te szlachetne, niezwykle rzadkie. Jajo takiego stworzenia byłoby darem więcej niż wspaniałomyślnym. Mnie udało się zlokalizować aż trzy. I tu dochodzimy do waszego zadania.
- Pracuję sam! - wtrącił, wciąż rozeźlony, mężczyzna z czerwonymi włosami, lecz zignorowali go zarówno towarzysze przy stole, przysłuchujący się z zainteresowaniem, jak i sam baron, który kontynuował monolog.
- Pierwsze jest w posiadaniu leśnych elfów z Dahn Varelis. Obecny tu Anuril Luxuris wychował się tam i zna dobrze las jak i tamtejszych mieszkańców.
- Myślałem, że należysz do srebrnych elfów? - dla odmiany wtrącił się ten w czerwonej chustce, zerkając na sąsiada przy stole. Tamten skinął głową krótko, po czym wyjaśnił.
- Matka pochodziła z Dahn, była ambasadorem i mojego ojca poznała na misji dyplomatycznej w Silthair, mieście srebrnych elfów. Jestem mieszańcem, ale urodę faktycznie odziedziczyłem raczej po ojcu.
- Drugie jajo – kontynuował Tymeis – jest w posiadaniu hrabiny Cestii Ileris. Jej znajomość, a także złodziejskie zdolności Torquena z Rifft pomogą wejść w jego posiadanie.
- Mam obrabować Cestię? - jasnowłosy mężczyzna aż zakrztusił się winem.
- Z tego co wiem, nie darzysz jej już nazbyt ciepłymi uczuciami.
- Owszem, i z wzajemnością! Dziwka mnie wykastruje jeśli pojawię się na zamku! - zaoponował Torquen gwałtownie.
- Pozwól mi skończyć, wtedy będziesz miał czas na zastanowienie. Do trzeciego było najtrudniej dotrzeć, i zdobycie go także zdaje się najbardziej wymagające. Rok temu zostało skradzione przez pewnego najemnika, który lekkomyślnie chciał skrócić drogę przez góry Glosting tunelem. Jego ciało, wraz z jajem, wciąż się tam znajduje. Z pewnością słyszeliście o Vrad-Ehren?
- Tunel Zmarłych. Podobno nikt nie zdołał go pokonać.
- Prawie nikt. Saris Dreikhennen, rodowity harlandczyk, i mój trzeci kandydat do tej misji, przeprawił się tamtędy kilka lat temu, na czele rozbitków z jego oddziału uciekając przed pogonią. Jak widzicie, każdy z was ma tu swój wkład, wasza obecność jest nieprzypadkowa. Ponadto każdy etap jest niemożliwy do pokonania w pojedynkę, dlatego nalegam, abyście udali się w drogę wspólnie. Oczywiście każdy dostanie zapłatę za jedno jajo, dlatego nie polecam prób wymordowania się nawzajem w celu zgarnięcia cudzego honorarium. Nie popieram takich praktyk. Jeśli któryś z was chce się wycofać, będę potrzebował kilku dni na znalezienie odpowiedniego zastępstwa, i zgodnie z obietnicą zapłacę za koszty podróży oraz wynagrodzę trud spotkania się ze mną. Jednak kwota ta, nie może się równać z wynagrodzeniem, jakie proponuję za wykonanie zadania.
- Jestem świetnym wojownikiem i z pewnością nie tchórzem, ale Vrad-Ehren to miejsce, którego obiecałem sobie nigdy więcej nie oglądać – pokręcił głową Saris. - Zresztą mówiłem, że pracuję w pojedynkę, a tam nigdy nie zapuściłbym się sam. Wtedy miałem dwa tuziny wyszkolonych ludzi i połowa z nich poległa, tych dwóch nie zdążyłoby mrugnąć, a już leżeliby martwi.
- Ja także spasuję – Torquen rozłożył ramiona. - Myślę, że jakichkolwiek klejnotów byś nie zaproponował, moje własne są dla mnie cenniejsze, a Cestia z całą pewnością nie uniknie okazji, aby mnie ich pozbawić – mruknął, znaczącym gestem wskazując na swoje krocze.
- Mnie też nie uśmiecha powrót do ojczyzny – wtrącił milczący dotąd Anuril. - Mimo to, może zechcesz zaspokoić naszą ciekawość co do nagrody?
- Pół miliona złotych franków. Za każde jajo.
Torquen ponownie zakrztusił się winem, tym razem tak gwałtownie, że opluł siebie i dodatkowo siedzącego naprzeciw Dreikhennena, który jednak wstrząśnięty usłyszaną sumą nawet tego nie zauważył. Luxuris upuścił trzymany w dłoni srebrny widelec i szeptem powtórzył zasłyszaną kwotę.
- Wchodzę – mruknął po chwili Torquen. - Za tyle pieniędzy doszyją mi nowe jaja, jeśli Cestia mnie ich pozbawi – dodał po chwili, rozbawiony.
- Ja też. Ukrywanie się to dla mnie nie pierwszyzna. Taka suma jest warta ryzyka – skinął głową elf.
Saris milczał zaciskając wargi i wpatrując się uporczywie w stół. W powietrzu wisiała pełna napięcia cisza, najemnik wyraźnie walczył ze sobą.
- Nie – pokręcił w końcu głową. - Obiecałem sobie nigdy nie wrócić do Vrad-Ehren.
- Jest jeszcze jedna część nagrody – dodał baron. - Wręczając dary wspomnę księciu, kto przyczynił się do ich zdobycia.
Dreikhennen natychmiast wbił w niego spojrzenie.
- Masz namyśli, że pomożesz mi... wrócić?
- Nie mogę niczego obiecać. Ale jak już mówiłem, to bardzo hojny dar. Nie gwarantuję, że pozwoli wymazać wszystkie winy, ale z pewnością zwróci uwagę i może natchnie do podarowania drugiej szansy. W pańskiej sytuacji, Dreikhennen, nie ma wielu lepszych opcji.
- Wchodzę – wysyczał w końcu przez zęby, po kolejnej pełnej napięcia chwili ciszy. Dopiero wtedy dwóch pozostałych uczestników wyprawy zdało sobie sprawę, że z niewiadomych powodów wstrzymywali oddech.
*
Towarzysze Torquena nie należeli do zbyt rozmownych. Saris Dreikhennen co jakiś czas rzucał mu piorunujące spojrzenie, natomiast elf... jak mu tam? Anril? Nie czynił sobie nawet trudu nawiązania kontaktu wzrokowego.
On sam pogwizdywał wesoło, kołysząc się w siodle. Dzień był spokojny i słoneczny, a trakt szeroki, powietrze wypełniał aromat lasu i szum wiatru.
Zanim jednak zdążył pomyśleć o nudzie, na drodze przed nimi pojawił się potężny, zwalony pień. Wyraźnie nie znalazł się tam z przyczyn naturalnych, gdyż kora nosiła ślady ostrych narzędzi. Zapewne była to zasadzka na kupców, więc Torquen niewiele myśląc zawrócił wierzchowca. Nadrobią kilka godzin drogi objeżdżając ten odcinek, ale nie było sensu pakować się niepotrzebnie w kłopoty. Zresztą przeszkoda była na tyle duża, że miał wątpliwości czy konie by sobie z nią poradziły. Mężczyzna miał już popędzić rumaka za towarzyszami, gdy usłyszał dobiegający zza zwalonych gałęzi znajomy głos:
- Ależ... Ależ to błękitne wino z Wenery! Tego się nie pije duszkiem!
Niewiele myśląc zeskoczył z siodła. Znał tylko jedną osobę, która podczas bycia rabowaną zamartwiałaby się brakiem szacunku dla wytrawnych trunków.
- Torquen! - Saris posłał mu mordercze spojrzenie. - Co takiego wydaje ci się, że robisz?
- Tam jest mój przyjaciel – odparł, jakby miało to wszystko tłumaczyć, po czym ruszył pieszo sforsować przeszkodę. Usłyszał jeszcze jak Dreikhennen woła go kilkakrotnie i klnie paskudnie, gdy zdał sobie sprawę, że to nie poskutkuje.
Och, pieprzyć ich, pomyślał Torquen przedzierając się na drugą stronę. Cały dzień słowem się nie odezwali, a po drugiej stronie znajdował się ktoś bliski mu jak rodzina. Zresztą jak groźnymi może być kilku poszarpanych zbójów? W swoim życiu zaszlachtował takich więcej niż mógł spamiętać, a większość z nich właśnie u boku Santo, którego krępa sylwetka ukazała się jego oczom.
Krasnolud wyglądał dokładnie tak samo jak podczas ich ostatniego spotkania – co w zasadzie nie powinno go dziwić. Małe, niebieskie oczka wciąż błyszczały zawzięcie w grubo ciosanej twarzy, niczym odłamki lodu w granitowym posągu wykonanym przez nieco leniwego rzeźbiarza. Gęsta broda miała kolor zboża i jak zwykle zapleciona była w dwa grube warkocze – chociaż najemnikowi wydało się, że dostrzega tam znacznie więcej siwych pasm.
Kupiec był otoczony przez grupę rozbójników, chociaż nie tak poszarpanych i znacznie lepiej uzbrojonych, niż Torquen się spodziewał. Dwóch stojących najbliżej celowało w stronę wozu z ciężkich kusz. Nieopodal, ustawieni w luźnym półokręgu, opierali się na mieczach mężczyźni różnej postury, większość miała na sobie kilka niedopasowanych kawałków zbroi. Tuż obok krasnoluda, wsparty na potężnym toporze, stał ogromny mężczyzna o czarnej, skołtunionej brodzie. Torquen szybko skonstatował, iż musiał to być herszt bandy. W centrum natomiast, tyczkowaty rudzielec o twarzy pokrytej młodzieńczym trądzikiem starał się jednym haustem opróżnić sporą butelkę wina. Miecznicy zachęcali go wesoło, chichocząc głupkowato pod nosem. Rudy musiał więc być naczelnym idiotą grupy – z jakiś przyczyn, było to obowiązkowe stanowisko w tego typu bandach.
Najemnik zawahał się przez moment, niepewny czy da radę w pojedynkę pokonać dziewięciu przeciwników, było jednak za późno aby po prostu wskoczyć z powrotem za drzewo. Miał szczerą nadzieję, że Santo wciąż trzyma swoją kochaną Anabell pod ręką.
Doskoczył do pierwszego z kuszników, nim ktokolwiek zdążył zwrócić na niego uwagę i ciął końcem miecza osłonięty kark. Mężczyzna prawdopodobnie nie zauważył nawet, że umiera. Torquen odskoczył z gracją i bełt wystrzelony z drugiej kuszy wbił się w zaporę. Nim jeszcze przestał wibrować, jego dotychczasowy właściciel także padł z rozpłatanym gardłem. W stronę najemnika ruszyło czterech mieczników, piąty zwijał się na ziemi trzymając za bryzgający kikut odciętej nogi. Tak, Santo zawsze trzymał Anabell pod ręką i teraz wymachiwał z werwą swym wielkim toporzyskiem krzycząc wojowniczo.
Pierwszy przeciwnik zaszedł Torquena od lewej strony, ciął jednak niezgrabnie i szeroko, celując w głowę, więc mężczyzna uchylił się bez trudu jednocześnie odbijając ostrze zbira atakującego go od frontu. Ściągnął tego z lewej niskim ciosem pod mostek, sparował kolejne cięcie i kopnął najbliżej stojącego zbira w kolano, nie na tyle mocno aby złamać nogę, ale wystarczająco by wytrącić z równowagi. Dzięki temu zdołał sparować dwa kolejne ciosy, od chropowatego dzieciaka i łysola szczerzącego krzywe, żółte zęby. Napierali na niego z furią, nie dało się ich nazwać wytrawnymi wojownikami, ale międląc mieczami niczym sierpami zmuszali go do cofania się, aż zetknął się plecami z zaporą. Nie mógł liczyć na pomoc Santo, który zaciekle pojedynkował się z dwa razy większym hersztem.
Starając się nie tracić zimnej krwi, Torquen zręcznie odbijał ostrza licząc, że prędzej czy później któryś z nich się odsłoni. Nie musiał czekać zbyt długo - gdy chropowaty zamierzył się na niego wyjątkowo mocno, zamiast parować Riffczyk uskoczył i wywinął się w zwinnym piruecie. Dzieciak tracąc równowagę runął do przodu, krótkie cięcie w kark pozbawiło go życia w kilka chwil.
Najemnik z ledwością uniknął ciosu łysola z krzywymi zębami, odbił jego następny atak w tym samym momencie traktując drugiego z ocalałych przeciwników łokciem w twarz. Zaskoczony zbir zatoczył się do tyłu, tamując wolną dłonią obfity krwotok z nosa. Wykorzystując to, Torquen zripostował następny cios łysego, po czym stosując zdradliwy zwód trafił go w bok. Nie zatrzymując się aby podziwiać jak ten szczerząc żółte zębiska w zdziwieniu pada na ścieżkę, obrócił się do ostatniego z ocalałych. Jak się okazało, niepotrzebnie, gdyż ten tylko wytrzeszczył nań oczy, zabulgotał i runął na twarz. Z pleców sterczała lotka strzały.
Czarnowłosy łucznik z typową dla elfów gracją zeskoczył ze zwalonego pnia, w ślad za nim, równie zwinnie, podążył Saris.
Santo zdawał się ich w ogóle nie zauważyć, do głębi pochłonięty wyszarpywaniem Anabell z rozłupanej czaszki herszta.
Torquen wyszczerzył się radośnie i ruszył w stronę przyjaciela, po drodze litościwie dobijając bełkoczącego i wciąż ściskającego krwawiący kikut zbira.
Pryszczaty rudzielec, który przez całą walkę tkwił w tym samym miejscu z kretyńskim wyrazem twarzy odskoczył, gdy najemnik obok niego przeszedł, i niezgrabnie pacnął tyłkiem wprost w krwawe błoto. Wodził po miejscu rzezi przerażonym spojrzeniem, wyraźnie zdezorientowany i przerażony.
- Santo! - zakrzyknął Riffczyk wesoło, stając przed krasnoludem z rozłożonymi ramionami. Kupiec porzucił na chwilę szarpaninę z uwięzionym toporem i spojrzał na niego groźnie spod krzaczastych brwi. Zamiast odpowiedzieć odchrząknął, splunął na ręce, zatarł je... po czym wymierzył mężczyźnie siarczysty policzek. Zaskoczony Torquen zatoczył się i upadł, chwytając pulsującą bólem twarz. Popatrzył na przyjaciela zbaraniałym wzrokiem.
Saris i Anuril wymienili zdziwione spojrzenia, lecz szybko przyskoczyli do towarzysza, trzymając broń w pogotowiu.
- Myślałeś, że się nie dowiem?! - ryknął krasnolud, czerwieniejąc z wściekłości. - Córkę mi zbałamuciłeś, kundlu, jak śmiesz się tu pokazywać!
- Uratowałem ci życie! - obruszył się Torquen. - To jego przybrana córka – dodał jeszcze tonem wyjaśnienia, widząc mocno zaskoczone miny towarzyszy.
- Nie pochlebiaj sobie, uratowałeś co najwyżej towar. Ale cóż, dziękuję – krasnolud zaoferował mężczyźnie dłoń, którą ten przyjął chętnie i wstał. - I... no, dobrze cię widzieć – dodał już spokojnym tonem.
- Ciebie też – wymamrotał najemnik masując policzek.
- Ale gdzie moje maniery – krasnolud uśmiechnął się do towarzyszy Torquena. - Nazywam się Santo Zolaner, do usług – skłonił się lekko. - A komuż winien jestem swą dozgonną wdzięczność, jeśli można spytać?
- Saris Dreikhennen – mruknął Harlandczyk niechętnie. - A to Anuril Luxuris – dodał widząc, że elf nie ma nawet zamiaru się przedstawić.
- Uniżenie dziękuję, i oczywiście, nie omieszkam odwdzięczyć się zacnym trunkiem i czym tylko jeszcze w stanie będę szacownym panom służyć – Santo uśmiechnął się wesoło.
Jednak żaden z „szacownych panów” nie darzył jego gadaniny większym zainteresowaniem. Łucznik poszedł odzyskać swoją strzałę, natomiast Saris skierował swoje zainteresowanie na młodego rabusia, który zdołał w końcu podnieść się z błota. Teraz, na drżących nogach i z butelką wciąż kurczowo zaciskaną w dłoni, starał się przemknąć niepostrzeżenie za wóz. Znieruchomiał jednak natychmiast, gdy groźna sylwetka wojownika zastąpiła mu drogę. Dreikhennen bez słowa wyciągnął rękę, więc chłopak posłusznie oddał mu kradzione wino, wlepiając wzrok w ziemię. Gdy po jakimś czasie nic się nie stało, niepewnie uniósł spojrzenie. Saris z zastanowieniem ważył w dłoni butelkę. Nagle obrócił ją sprawnie w dłoni i, chwytając za szyjkę, zamachnął się płynnie. Naczynie z głośnym brzękiem roztrzaskało się o skroń zaskoczonego dzieciaka, który runął na ziemię nieprzytomny.
Kupiec aż syknął, powstrzymał się jednak od komentarza na temat ceny jakie osiągało błękitne wino Wenerskie i tego, że są na świecie ludzie, którzy za zmieszanie go z błotem jak uczynił to wojownik, byli w stanie mordować.
- Faktycznie zacny trunek – mruknął Saris chłodno, odwracając się w krasnoluda. - Uderza do głowy. A teraz, skoro już odwdzięczyłeś się za naszą pomoc, musimy ruszać. Szerokiej drogi. Anuril, Torquen...
- Hola! - krzyknął najemnik rozkładając ramiona. - Dokąd ci tak spieszno? Cały dzień spędziliśmy w siodle, chyba nie zaszkodzi zjeść coś i wypić, skoro ofiarowano nam gościnę? Zresztą i tak dzięki mnie zaoszczędziliśmy kilka godzin, przeprowadzimy konie obok zapory i nie będziemy musieli zbaczać z trasy.
- Dzięki tobie – warknął Dreikhennen – prawie straciliśmy szansę na pełne wynagrodzenie, bo już w pierwszy dzień postanowiłeś dać się zabić!
- Te łachudry szczura by nie ubiły – żachnął się mężczyzna. - Zawsze jesteś taki spięty, jakby pal utknął ci w dupie? Zresztą, coś tam może i utknęło, biorąc pod uwagę skąd pochodzisz...
Wojownik odsłonił zęby we wściekłym grymasie i sięgnął do broni. Torquen zdał sobie sprawę, że chyba zbyt bardzo dał się ponieść i że, biorąc pod uwagę temperament Harlandczyka, może się to skończyć krwawo. Nieoczekiwanie z pomocą ruszył mu elf.
- Ma rację – powiedział Anuril podchodząc do nich. - Z częścią dotyczącą odpoczynku, nie pala w tyłku – sprostował spokojnie, zauważając, że miecz wojownika jest już do połowy wysunięty. - Przyprowadzimy konie i pomożemy nawrócić wóz. Powinniśmy odjechać przynajmniej kawałek, zanim zlecą się muchy. Wtedy odpoczniemy.
Torquen pomyślał z uznaniem, że łucznik może i nie należał do gadatliwych, ale przynajmniej gdy otwierał usta miał coś sensownego do powiedzenia. Saris mruknął coś gniewnie pod nosem, ale schował broń i odwrócił się ruszając za zaporę, gdzie czekały przywiązane wierzchowce.
*
- A więc... cóż to znowu za wesoła kompania? - zagadnął Santo, kiedy zgodnie z zamierzeniem opuścili miejsce masakry i rozłożyli się na postój.
Torquen westchnął i pokręcił głową, rozsiadając się wygodniej na drodze, w cieniu wozu.
- Znamy się dopiero dwa dni, ale nie wróżę tej znajomości wybitnej kariery – mruknął. - Chyba mnie nie lubią.
- I, jak mniemam, jesteś tym głęboko zaskoczony?
- Oczywiście! Wszyscy mnie lubią! - stwierdził Riffczyk z przekonaniem. Krasnolud zaśmiał się na te słowa.
- Nic się nie zmieniłeś – stwierdził. - Ale nie dziwię się, w końcu od dawna wiedziałem, że to zwyczajnie niemożliwe, aby do tej twojej pustej głowy zawitało choć trochę rozumu. Zdecydowanie zbyt często w nią obrywasz.
- I kto to mówi – wyszczerzył się najemnik. - Ile razy ratowałem ci tyłek, bo walecznie postanawiałeś atakować połowę armii?
- Sześć – odparł kupiec. - A ja tobie dokładnie trzynaście.
- Trzynaście?! Niemożliwe! - żachnął się. - Na pewno przesadzasz.
- Nie – pokręcił głową krasnolud. - Dokładnie trzynaście razy wyrywałem twoje tępe dupsko z objęć śmierci. Wiesz, że jestem dobry z liczbami.
Torquen zamilkł na chwilę i zmarszczył brwi w skupieniu.
- Dwanaście – odezwał się po jakimś czasie.
- A pamiętasz, jak próbowałeś wydupczyć w stodole córkę jakiegoś wójta? - przypomniał Santo. - I jej bracia naszli cię z widłami? Kto im wtedy przetrzepał skórę, hę? Ja i Anabell, nikt inny!
- To było trzech chłystków z widłami – oburzył się mężczyzna. - Sam bym sobie poradził!
- Taaak? - kupiec uniósł brwi. - Bez miecza i z gaciami opuszczonymi do połowy ud? Ha! Chciałbym to zobaczyć! Bo z tego co pamiętam, nie zdążyłeś nawet wyciągnąć ręki spod jej spódnicy, tak sobie świetnie poradziłeś!
- Niech będzie trzynaście – rozłożył ramiona w geście poddania. - Ale nie zapominaj, że ja z kolei niezliczoną ilość razy ratowałem cię od nudy.
- Tak, temu nie sposób zaprzeczyć – potaknął Santo z rozbawieniem. - Nie pomnę, ile razy chciałem ukręcić ci łeb za twoje głupie pomysły, ale fakt... nie było nudno.
Na chwilę umilkli popijając wino i pozwalając ogarnąć się wspomnieniom. Spędzili ze sobą dwa, długie lata i dla Torquena był to jeden z najlepszych okresów w życiu. Kupiec zatrudnił go do ochrony na szczególnie niebezpiecznym odcinku i po tygodniu zaprzyjaźnili się tak bardzo, że zgodził się jechać w kolejną, potem kolejną trasę, aż postanowił zostać na stałe. Santo i Irin to najbliższa namiastka rodziny, jaką kiedykolwiek posiadał. Ale i tak odszedł. Zawsze odchodził.
- Gdzie jest Irin? - zapytał w końcu. Wiedział, że to nie najbezpieczniejszy temat do poruszania, ale nie mógł zwalczyć ciekawości.
Krasnolud spiorunował go wzrokiem, ale nie nawiązał do ich „przygody”.
- Już ze mną nie podróżuje. Mieszka w małej wiosce, niedaleko Sheru, osiedliła się tam tuż po twoim odejściu. Powiła syna, wyszła za mąż.
- Syna? - mężczyzna niemal zakrztusił się winem.
- Nie bój się, nie twój – parsknął Sant, widząc przestrach w oczach towarzysza. - Uwierz mi, policzyłem dokładnie – zapewnił. - Chociaż – westchnął – czasem wolałbym, żeby był twój. Ten jej mąż to straszna klucha, dzięki bogom chłopak wdał się raczej w nią, niż w niego.
- Nie przepadasz za nim?
- Ano, jak mówiłem, jest strasznie... nieporadny – stwierdził. - Ale chyba się kochają. Zawsze kiedy ich odwiedzam wydają się... szczęśliwi. A skoro moja mała Irin jest szczęśliwa, to ja też. Zresztą może i dobrze, że jest taki ugodowy. Z charakterem mojej córki prędzej by się pozabijali, niż doszli do kompromisu.
Torquen uśmiechnął się. To prawda, Irin zawsze wiedziała, czego chce, i nie bała się po to sięgać. Jeśli coś sobie umyśliła, to bezpieczniej było nie wchodzić jej w drogę.
- Wiem, że nie jest naiwną trzpiotką, jak większość dziewczyn – kontynuował krasnolud. - I tylko dlatego trzasnąłem cię w mordę, zamiast obciąć jaja. Jeśli poszła z tobą do łóżka to wyłącznie dlatego, że chciała i pewnie wiedziała lepiej od ciebie, że nic z tego nie będzie. Ale to nie znaczy, że ci w pełni wybaczyłem. To moja córka.
Oczywiście, nie była jego córką. Bardziej prawdopodobne było, żeby dzik spłodził łanię, niż żeby ta smukła, ciemnowłosa piękność pochodziła z lędźwi krasnoluda. Miała dwa latka, kiedy Santo ją przygarnął. Najpierw chciał ją tylko podrzucić do jakiejś wioski, albo klasztoru, ale w końcu... w końcu została jego córką. Dał jej nazwisko, wóz stał się jej domem, a ona wyrosła na bystrą, silną i niezwykle urodziwą kobietę.
- Wiem – skinął głową Torquen. - Przepraszam. Jeśli to pomoże, to policzek spuchł mi jak cholera i boli jak diabli – przyznał.
- I bardzo dobrze. Powinien – burknął kupiec.
Znowu umilkli. Najemnik obserwował jak Saris i Anuril zaczynają zbierać się do drogi. Trzeba było ruszać. Krasnolud też to chyba zanotował, bo wstał z ciężkim stęknięciem.
- Cóż... nie masz zamiaru powiedzieć mi, w co tym razem się wpakowałeś? - zapytał nie patrząc na najemnika. W jego głosie wyjątkowo nie pobrzmiewała wesołość, ani kpina. Odbijał się w nim raczej smutek i chyba troska.
- W przygodę – odpowiedział rozkładając ręce i szczerząc się wesoło.
- No tak, jak zwykle – Santo pokiwał głową z zamyślonym uśmiechem na ustach. - Nigdy nie powiedziałeś, dlaczego odszedłeś – zapytał poważnie, spoglądając wreszcie na przyjaciela.
- Nigdy nie spytałeś.
- Bo wiedziałem, że nie odpowiesz. Bo sam nie znałeś odpowiedzi.
- Dla sławy i pieniędzy! - zakrzyknął Torquen wesoło, nie przejmując się powagą towarzysza.
Krasnolud wolno skinął głową.
- I widzę, że dalej jej nie znasz – mruknął cicho.
Mężczyzna nie odpowiedział, ale jego mina stężała. To prawda. Wciąż nie wiedział, czego chce. Zasłaniał się głupimi frazesami o przygodzie i pięknych kobietach, ale nie tego tak naprawdę chciał w życiu. Wiedział czego nie chciał. Nie chciał nudy, monotonii, nie chciał gdzieś umrzeć głupio, bez celu i bez echa. Dlatego rzucał się po świecie jak ryba wyciągnięta z wody, chwytając najdziwniejszych zadań, poznając najdziwniejszych ludzi, szukając odpowiedzi za wszelką cenę, choćby leżały na dnie oceanu czy w czeluści piekielnej. Bo gdzieś, przecież, musiało być jego miejsce.
- Nie znam – przyznał w końcu. - I żałuję, że...
- Nie żałuj – przerwał krasnolud. - Nie ma sensu.
- Naprawdę dobrze było cię widzieć – powiedział Torquen poważnie, ściskając ramię przyjaciela. Ten skinął głową i poklepał go po plecach.
- Szerokiej drogi. Nie daj się zabić... i znajdź, czego szukasz.
Najemnik odwrócił się i podszedł do towarzyszy, szykujących konie do drogi. Saris, gdy to zauważył porzucił na chwilę pracę i stanął tuż przed nim. Spojrzał na niego pytająco, a wojownik, bez słowa, zamachnął się i z całej siły uderzył go w zdrowy policzek.
Mężczyzna zachwiał się i chwycił za twarz, patrząc na Dreikhennena z niezrozumieniem.
- To za bezsensowne narażanie życia, swojego i naszego. Zrób to jeszcze raz, a utnę ci cholerną rękę, nie potrzebujesz jej, żeby wypełnić umowę – po tych słowach, jak gdyby nigdy nic, dosiadł wierzchowca i popędził go, ruszając przodem.
Oniemiały Torquen spojrzał na Anurila, jakby spodziewał się dostać od niego jakiekolwiek wyjaśnienie.
Ten wzruszył tylko ramionami obojętnie i wskoczył na siodło.
- Przynajmniej będzie symetrycznie – zauważył uprzejmie i pognał w ślad za Harlandczykiem.
Mężczyzna pokręcił głową z niedowierzaniem i parsknął cicho.
Cóż.
Zapowiadała się długa droga.