Zaczęło się dość niewinnie. Od zwykłego głaskania po włosach. Leżeliśmy na łóżku, ja na plecach, niemal usypiając, Marcel przytulony do mnie z nosem wtulonym w mój policzek, palcami przeczesywał moje, ciut już przydługie włosy. Wiecie o czym wtedy pomyślałem? Że powinienem iść do fryzjera. Może to dlatego, że byłem przyzwyczajony do takiego zachowania ze strony Marcela? A może wydawało mi się, że śnię, w końcu byłem już u progu krainy sennych marzeń. W każdym razie nie skojarzyłem faktów, przez co nie zdążyłem zareagować w porę. Ba! W ogóle nie zareagowałem. Nawet czując jego dotyk, ciepły oddech na szyi, czy gorący język krążący wokół sutków i pępka (przy czym wypadałoby spytać, jak i gdzie podziała się moja koszulka?). Nawet kiedy jego twarz zniknęła z pola mojego widzenia, w obrębie mojego wzroku pozostawiając czerwoną czuprynę (czy mówiłem już, że Marcel ja czerwone włosy? Nie? Później wam opowiem), na czym to ja... Aha. Widziałem tylko jego czerwone włosy gdzieś poniżej mojego pasa. Ale nawet to mnie nie obeszło, choć moje małe „ja” na dole było wyjątkowo podekscytowane. Pozostawałem bierny, póki nie skończył, tylko od czasu do czasu pozwalając sobie na głośniejszy jęk. Chyba jednak nie byłem impotentem, jak zwykł mnie nazywać Marcel. Zdaje się, że on sam był ukontentowany, bo po wszystkim ułożył się obok mnie i zasnął, ot tak, jak gdyby nigdy nic. Jako że byłem zmęczony, szybko poszedłem w jego ślady, pozostawiając myślenie nad tym co się stało na później.
Ale jak zwykle zacząłem od końca. Taki już mój urok.
W takim razie pozwólcie, że przybliżę wam sytuację opisującą jak do tego wszystkiego doszło. Zacznijmy od tego, że przegadaliśmy z Marcelem kilka godzin po tym, jak awanturował się o pozostawienie go samego. Około drugiej po południu zadzwoniła moja matka. Była podenerwowana, mówiła szybko i niezrozumiale, co mnie przeraziło. Najwyraźniej coś się stało. Sparaliżował mnie strach. Nie wiedziałem co mam zrobić, nie mogłem się nawet ruszyć.
- Nie bądź dzieciak! - wrzasnął mi nad głową Marcel, stojąc nade mną w pozie Piotrusia Pana. Zastanawiacie się dlaczego ktoś kto mierzy metr sześćdziesiąt mógłby górować nad kimś o wzroście stu siedemdziesięciu kilku centymetrów? Bo wodzicie, Marcel widząc i słysząc moją panikę, przywalił mi w bebechy tak, że aż usiadłem z wrażenia. I bólu.
- A co ty byś zrobił na moim miejscu? - mruknąłem rozmasowując brzuch.
- Ja, w przeciwieństwie do ciebie, mam jaja!
Auć! To się nazywa cięta riposta. Jakie miałem w tym momencie wyjście? Podniosłem się, ubrałem, złapałem kluczyki i popędziłem do domu z duszą na ramieniu, zastanawiając się, jaki numer mój ojciec znów wykręcił.
Okazało się, że jest gorzej niż myślałem. A myślałem o różnych rzeczach: że trafił do szpitala, że przyszedł znów pijany i zrobił awanturę matce, że znowu zabrał jej pieniądze i poszedł pić. Jednak to, co powiedziała mi matka, różniło się od wszystkich moich pomysłów. Ojciec zniknął. Wyszedł wczoraj z kumplami i nie wrócił do tej pory, a było już po drugiej po południu. Mama wezwała na pomoc swojego brata (kolejną osobę z rodziny, która miała mnie za nieudacznika) i razem postanowiliśmy szukać go w miejscach, gdzie zwykle bawił się ze znajomymi. Odwiedziliśmy chyba wszystkie bary w mieście, pytaliśmy przechodniów, aż w końcu zawiadomiliśmy policję. Na komisariacie dowiedzieliśmy się, że ojca zatrzymano około południa i jest teraz w izbie wytrzeźwień. Słyszałem jak mama odetchnęła z ulgą. Ja, niestety, nie mogłem tego zrobić. Wręcz przeciwnie, przestraszyłem się jeszcze bardziej, jak zwykle w tak stresujących momentach. Zastanawiałem się co teraz będzie? Najchętniej zostawiłbym go tam, żeby doszedł do siebie, ale policjant powiedział, że możemy go zabrać, jeśli chcemy. Oczywiście mama chciała. To nie był pierwszy raz, kiedy musiałem go skądś zabierać, choć najczęściej chodziłem po niego do baru na naszym osiedlu. Wtedy zwykle dostawałem po pysku i byłem nazywany kretynem, patałachem i nierobem, a czasami nawet słyszałem, że w ogóle nie powinienem był się urodzić. Tym razem również się nasłuchałem, nie dość, że od pijanego ojca, którego musiałem przetransportować do domu, to jeszcze od matki, bo nigdy mnie nie ma w domu (pozwolę sobie przypomnieć, że dopóki nie zacząłem pracować miesiąc wcześniej, siedziałem w domu non stop), a od wuja usłyszałem, że powinienem pomagać rodzicom, bo mam tylko ich. Skończyło się na tym, że wyszli z tego z czystymi sumieniami, zrzucając winę na mnie. Jak zwykle. Kiedy odtransportowałem ojca do domu, postanowiłem podjąć w końcu jakąś męską decyzję. A zdecydowałem uciec z domu na kilka dni. Spakowałem trochę swoich ciuchów i pojechałem do Marcela. Mamie powiedziałem tylko, że zostaję u niego na razie i opuściłem rodzinne gniazdo.
Marcel, jak na przyjaciela przystało, okazał zrozumienie, pocieszył... Resztę już znacie.
Po naszej małej zabawie usnęliśmy, a rano obudził mnie dźwięk telefonu. Zerwałem się na równe nogi i wyskoczyłem z łóżka, obawiając się, że to znowu mama z kolejnym problemem. Na szczęście okazało się, że to kolega z pracy. Szefowa kazała mu zadzwonić do wszystkich i zebrać ich o dziewiątej. W tym tygodniu organizowaliśmy dwie imprezy, przez co było sporo pracy. Wziąłem więc prysznic, starając się nie myśleć o tym, co się działo wczoraj, mianowicie o tym, że mój najlepszy kumpel mi obciągnął. Na samą myśl o tym poczułem nagły... hmm... impuls, przez co spędziłem w łazience trochę więcej czasu... Ubrałem się i już miałem wychodzić, kiedy przypomniałem sobie o śpiącym Marcelu. Zawróciłem już od drzwi poszedłem go zbudzić.
- Hej, wychodzę – powiedziałem dość głośno. Spod kołdry wydobyło się niezrozumiałe mamrotanie. - Słyszysz mnie? Muszę iść do pracy. Ty też powinieneś chyba już wstawać.
- Co? - Czerwona głowa wyjrzała spod pościeli.
- Idę do pracy.
- Aha – mruknął Marcel wpatrując się we mnie intensywnie. Nie wrogo, nie groźnie, ani z pretensją, po prostu... inaczej. Uśmiechnąłem się do niego i wstałem.
- Wrócę wieczorem. W razie czego dzwoń, komórkę będę miał przy sobie. I, błagam cię, jeśli zechcesz kogoś zaprosić to mnie uprzedź, okej?
- Okej – odparł podnosząc się do pozycji siedzącej. - Idź już, bo się spóźnisz i będziesz płakał – mruknął. Podły diabełek. Nie omieszkał mi przypomnieć jakim jestem histerykiem. Pożegnałem się grzecznie i wyszedłem.
W pracy mieliśmy istny bajzel. Dwie imprezy naraz to spory problem dla takiej małej firmy jak my. Dlatego szefowa musiała zatrudnić dwie firmy cateringowe i kilka osób do pomocy. Cały dzień siedziałem przy telefonie obdzwaniając zaprzyjaźnionych dostawców, niemal błagając każdego z osobna, by podwoili nasze zamówienia, albo chociaż wskazali kogoś, kto dałby radę uwinąć się z wysłaniem nam tego, czego potrzebowaliśmy w cztery dni. Kwiaty, naczynia, krzesła, których nigdy za dużo, materiały, obrusy. Najgorzej było ze szkłem, w sensie kieliszki, szklanki i świeczniki, jako że trwał karnawał w wypożyczalniach brakowało tego typu towaru. A jednak udało mi się zdobyć szkło na jedną imprezę. Gorzej z drugą. Liczyłem na to, że komuś innemu się uda.
Około piątej po południu Marcel zadzwonił, żeby spytać kiedy wracam. Akurat rozmawialiśmy na temat rozstawienia stołów, kiedy moja komórka rozdzwoniła się w najlepsze.
- Halo? - odebrałem po drugim sygnale, myśląc, że to jeden z dostawców.
- Ja wiem, że mówiłeś, że będziesz wieczorem, ale mógłbyś to sprecyzować? - usłyszałem głos Marcela.
- Ach, to ty! Nie wiem jak długo mi to jeszcze zajmie.
- Rozumiem. Ale wrócisz do mnie, prawda? - spytał. Chociaż nie, on nie pytał, on stwierdzał i ostrzegał, że jeśli nie przyjdę to będzie źle. Wpadłem z deszczu pod rynnę, z toksycznego domu, do narcystycznego przyjaciela.
- Spokojnie, niedługo wrócę – zapewniłem i rozłączyłem się. Podniosłem wzrok, napotykając uśmiechnięte twarze kolegów i koleżanek z pracy. No tak, wyglądało to tak, jakbym rozmawiał z dziewczyną. Mam nadzieję, że nikt nie słyszał naszej rozmowy, bo pomyślą, że jestem homo. A nie byłem, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. Wróciłem później niż sądziłem, ze zdziwieniem stwierdzając, że Marcel jeszcze nie śpi. Czekał na mnie... z kolacją. To znaczy, ZROBIŁ KOLACJĘ DLA MNIE! Nie wiem co to za cud?
- Co to za okazja? - spytałem. Marcel stał akurat nad kuchenką, mieszając... coś, cokolwiek to było, w każdym razie stał odwrócony plecami do mnie. Nie spojrzał na mnie nawet, po prostu przyjął do wiadomości to, że wróciłem. Nie wiem co znowu zrobiłem, że się na mnie obraził.
- Siadaj – polecił, a ja, jak zwykle, posłusznie wykonałem rozkaz. Grzecznie poczekałem aż skończy to, co akurat robił i podejdzie. Okazało się, że ugotował zupę. Moją ulubioną zresztą, którą nawet mi podał. Dziw nad dziwami. Potem przysiadł się do mnie, również z miseczką gorącej zupy.
- Więc... - zacząłem, ale zaraz mi przerwał.
- Skończyłem dzisiaj wcześniej, więc pomyślałem, że sam coś ugotuję – oznajmił.
- Aha.
- Smakuje ci?
- Ee... tak! Tak, jest bardzo dobra – co skłoniło mnie nad zastanowieniem się, gdzie nauczył się gotować.
- Więc, co ci nie pasuje?
- Nie powiedziałem, że coś mi nie psuje. Tyle że to do ciebie niepodobne.
- Niby co?
- Gotowanie dla kogoś.
- Od czasu do czasu nawet ja mogę być człowiekiem – stwierdził sucho. - A przynajmniej mogę poudawać.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Cały Marcel.
Zjedliśmy kolację, od czasu do czasu coś do siebie mówiąc, ale rozmowa raczej nam się nie kleiła. Nie, żebyśmy nie mieli o czym rozmawiać, ale znaliśmy się tak dobrze, że niemal czytaliśmy sobie w myślach.
Po kolacji postanowiłem sprawdzić pocztę internetową, a że nie miałem swojego komputera, Marcel pozwolił mi skorzystać z jego laptopa. Zaraz po zalogowaniu się do mojej skrzynki przeraziłem się ilością spamu, który zaraz usunąłem. Prócz tego znalazłem kilka powiadomień z portali społecznościowych, które postanowiłem zaraz sprawdzić. Okazało się, że kilka osób przysłało mi zaproszenia, dwoje znałem z pracy, a reszta? Hmm... Miałem spore trudności z rozpoznaniem nazwisk, nie mówiąc o twarzach. Marcel zaglądał mi przez ramię, co chwila rzucając jakimś tekstem na temat znajomych płci męskiej. Jednego nawet pomógł mi rozpoznać, okazało się, że chodziliśmy razem na zajęcia z rosyjskiego.
- O, a patrz na tego – Marcel wskazał czyjeś zdjęcie.
- No, i co z nim? - spytałem. Nie rozpoznawałem tego gościa.
- Obciągałem mu kiedyś – oznajmił mój najlepszy przyjaciel, z dumą, jakby to było coś, z czego można w ogóle być dumnym.
- Marcel, Marcel, co z ciebie wyrośnie – zacytowałem słowa piosenki ze znanego chyba wszystkim programu dla dzieci „Ciuchcia”. Tyle że Kulfona, który pojawiał się w oryginale zamieniłem imieniem przyjaciela.
- No co? Albo śliwki na dębie, albo gruszki na sośnie! - odparł Marcel, używając słów z tej samej piosenki. - Hej, czekaj, cofnij! Czy to nie matematyk z naszej szkoły?
- Niestety, tak.
- Dlaczego zaraz niestety? Fajny był.
- Może dla ciebie, bo mu dawałeś.
- On też mi coś dawał – Marcel, w ogóle nie zrażony, wzruszył ramionami.
- Co? Lepsze oceny?
- No wiesz! Tak tanio się nie sprzedaję!
- Więc co ci dawał? - zainteresowałem się.
- Na przykład klucze do mieszkania albo do swojego auta.
- Po grzyba ci to było?
- No jak, po grzyba? A myślisz, że gdzie zapraszałem kochanków? W krzaki? - oburzył się Marcel. Ta wiadomość tak mną wstrząsnęła, że aż oderwałem wzrok od ekranu laptopa i spojrzałem na niego, mając chyba nadzieję, że zauważę coś w wyrazie jego twarzy, co świadczyć będzie o kłamstwie. Niestety, nic takiego nie znalazłem. Nie wiem, czy w ogóle chciałem to wiedzieć. Marcel dosiadł się do mnie i przejrzeliśmy razem prawie całe moje konto i znajomych, i, och jakież to było zaskoczenie, okazało się, że Marcel spał lub chociaż robił laskę większości z nich. No dobra, mi też czasami obciągał, ale zwykle po pijaku, albo... albo wczoraj, ale to był wyjątek, a jednak nigdy nie zaliczał mnie do grupy „byłych kochanków”. Czy to znaczyło, ze jestem dla niego kimś wyjątkowym, czy że tak mało dla niego znaczę, że nie warto mnie nawet dopisywać do listy? W każdym przypadku, było mi trochę smutno. Bo widzicie, bycie kimś specjalnym dla Marcela znaczyło tyle co, być jego własnością. Ja, co prawda, żadnego znaku wypalonego na tyłku nie mam, ale Marcel nigdy nie pozwalał mi zapominać, że panuje nad moim parszywym życiem.
- Hej, Marcel – zagadnąłem. - Wiem, że nie powinienem pytać, ale... Mogę?
- Co? Pytać? Kto pyta nie błądzi. Podobno – wzruszył ramionami.
- Dlaczego zerwałeś z tym Arkadiuszem? - wypaliłem. Proszę bardzo, stało się. Powiedziałem to. Na głos! Już po sekundzie mogłem w pełnej okazałości podziwiać kalejdoskop emocji zmieniający się na twarzy przyjaciela. Od zaskoczenia, przez nagłe zrozumienie aż do gniewu, chęci mordu i prawdziwej furii.
- Zbłądziłeś – oznajmił chłodno. Ups.
- Okej, możesz mnie walnąć, ale najpierw mi odpowiedz – poprosiłem. Już bardziej nie mogłem mu podpaść.
- Prosiłem cię, żebyś nie wspominał przy mnie o tym człowieku.
- Wiem, przepraszam, ale wydawało mi się, że ci z nim dobrze. Dlatego pytam – broniłem się, widząc że przegrywam.
- Miałem powód – zmroził mnie spojrzeniem.
- To wiem, ale jaki? - brnąłem dalej, zdając sobie sprawę z tego, że Marcel mnie zabije. Ale jak to się mówi: raz kozie śmierć. Milczał długo wpatrując się w moją twarz, czekając aż padnę na kolana, błagając o litość, albo chociaż lekką śmierć. Ale ja nie ustąpiłem, po raz pierwszy odkąd się poznaliśmy. Nie wiedziałem po co właściwie toczę tę walkę na spojrzenia, ale coś mi mówiło, że muszę wiedzieć. Wtedy stał się kolejny cud. Marcel pierwszy odwrócił wzrok. No, niemal słyszałem chórek śpiewający „Alleluja”! Zwycięstwo jest moje!
- Kiedy się tak zmieniłeś? - spytał wlepiając wzrok w blat stołu.
- Nie wiem, ostatnio chyba.
- Hmm...
- Hmm, co?
- To dobrze – rzucił, powracając do przeglądania strony.
- Co dobrze?
- Że jesteś bardziej pewny siebie. Dobrze widzieć, że jesteś... no wiesz, żywy.
- Aha. Okej. Więc, teraz mi odpowiesz? - próbowałem dalej. Chcesz, czy nie, wyciągnę z ciebie tę informację!
- Właściwie to twoja wina – oznajmił.
- Moja? - A co ja niby zrobiłem? Widziałem palanta jeno raz! Marcel nie wyglądał na zadowolonego, że kontynuuję tę rozmowę, ale ja wciąż drążyłem temat. W końcu westchnął z rezygnacją, odwrócił się do mnie i powiedział:
- Arek stwierdził, ze jesteś czubkiem. Więc go rzuciłem, bo nie chciał tego odwołać, a ja nie lubię, kiedy obraża się moich przyjaciół. Zadowolony?
Dla mnie? Zrobił to... dla mnie?! I kto tu jest czubkiem?
- Marcel, nie miałem pojęcia, że tak o mnie myślisz.
- Niby jak?
- No, że uważasz mnie za bliskiego przyjaciela i w ogóle.
- Nie o to chodzi, Patysiu. Po prostu nie lubię, kiedy ktoś pieprzy takie rzeczy o mojej własności. Jedyną osobą, która może cię obrażać jestem ja!
Ta – da! Wyszło szydło z worka. Ach, gdyby on tylko miał pojęcie, jaki piękny moment popsuł.
- Jesteś złem – stwierdziłem podminowany, na co Marcel wybuchnął śmiechem.
Pozwolę sobie opuścić opowieść o pracowitym tygodniu, bo jedyne co mogę powiedzieć to: kawa, kawa, praca, kawa, przyjmowanie zamówień, obdzwanianie dostawców, kawa i znów praca. Do domu, którym w tym momencie było mieszkanie Marcela, wracałem późno, kiedy przyjaciel już spał w najlepsze, o dziwo sam; a wychodziłem zanim się obudził. I tak codziennie. Na szczęście dostałem wolny weekend, bo okazało się, że dodatkowa obsługa, którą zatrudniła szefowa nieźle sobie radzi bez nas, a nad całością czuwała sama szefowa i jej wspólnik. Tak więc, w sobotę udało mi się wyspać. Marcel chodził koło mnie na palcach (na serio, widziałem na własne oczy!) pozwalając mi odpoczywać jak długo chciałem. I powiem wam jedno: ŁAŁ! Jak na niego to prawdziwy wyczyn.
Wstałem około drugiej po południu. Jak na mnie – to wyczyn. Spać do drugiej?! Szaleństwo. Marcel powitał mnie przyjaznym uśmiechem, cmoknął w policzek, a nawet spytał co chcę zjeść. Fantastyczne uczucie. Po bardzo spóźnionym śniadaniu, które właściwie było już obiadem, Marcel wyciągnął mnie na miasto. Muszę się tu przyznać, że nigdy nie rozumiałem o co chodzi z „wychodzeniem na miasto”. Wyjść i co dalej? Przejść się w tę i z powrotem? Po co? Dzisiaj miałem się przekonać, że pod przykrywką „wyjścia na miasto” kryło się o wiele więcej. Najpierw wybraliśmy się do fryzjera (nie pytajcie! To pomysł Marcela), gdzie dostałem nową fryzurę ( w sumie nic ciekawego, po prostu zostałem ścięty na jeżyka), a Marcel pomalował odrosty i ściął się „na Matrixa” jak to ładnie ujęła fryzjerka. W tym miejscu przyznam się, że nigdy w życiu nie spędziłem tyle czasu w salonie fryzjerskim. Niestety, dużo więcej czasu spędziliśmy w centrum handlowym, gdzie wydałem większość swojej premii na nowe ciuchy, bo Marcel stwierdził, że potrzebuję, a ja nie potrafiłem odmówić jego uśmiechniętej twarzy. Miał wyjątkowo dobry humor, którego naprawdę nie chciałem psuć. Potem przyszedł czas na coś, czego nigdy w życiu nie miałem, bo zwykle nie kupuję tak drogich rzeczy, a mianowicie na perfumy i wodę po goleniu (zupełnie nie wiem po co mi i jedno, i drugie). Oczywiście obie te rzeczy wybrał dla mnie Marcel, i oczywiście, wybrał to, co JEMU się podobało. Odkąd opuściliśmy blok zauważyłem ciekawskie spojrzenia, ale on się tym nie przejmował, a ja, chociaż martwiłem się, że wezmą nas za parę gejów (nie zrozumcie mnie źle, jestem tolerancyjny, ale mam swoje granice), słowem się na ten temat nie odezwałem. Po tym, jak zjedliśmy lekką kolację w bardzo miłej knajpce (i po tym, jak zrozumiałem, że jestem na randce z najlepszym kumplem) w końcu wróciliśmy do domu. Jeśli mam porównać jeden pracowity tydzień z zakupami z Marcelem, to moja praca wydaje się łatwa, lekka i przyjemna. Naprawdę go lubię, jest moim kumplem i wiem, że zawsze mogę do niego przyjść z każdym problemem, ale czasami jest strasznie męczący. Nawet po powrocie nie dał mi spokoju tylko kazał mi od razu przymierzyć nowe rzeczy (choć robiłem to już w sklepie) i pokazać mu się w nich. Tak też zrobiłem, starając się jak najdłużej podtrzymać jego dobry humor. Jak do tej pory mi się udawało. Mimo wszystko spędziłem naprawdę miłe popołudnie, nie mając pojęcia jaką niespodziankę Marcel przygotował dla mnie na później.
A zaczęło się jak zwykle niewinnie, od zwykłego tulenia. Siedzieliśmy przed telewizorem oglądając jakiś film. Nigdy nie miałem nic przeciwko Marcelowym umizgom, cóż, każdy potrzebuje czasem odrobiny czułości. Tym razem też nie broniłem się jakoś specjalnie, byłem całkowicie wyluzowany, bo wiedziałem, że w gruncie rzeczy nie jestem w jego typie. Ja on sam mawiał – nie umawia się z babami. Tak, miał mnie za prawdziwego mięczaka, ale czy nie miał racji? Niestety miał. Tak, więc siedzimy na kanapie w pozycji pół leżącej, a Marcel zaczyna się do mnie łasić. Głaszcze po udzie, obejmuje, nosem ociera o mój policzek. Nagle staje się dla mnie jasne, że do czegoś dąży. A już kiedy wsuwa mi dłoń pod koszulkę upewnia mnie w przekonaniu, że ma ochotę na seks.
- Marcel, co ty robisz? - pytam łagodnie.
- A na co ci to wygląda? - odpowiada pytaniem, nie przerywając niecnych działań. - Nie miałem faceta od pięciu dni. Myślałeś, że nie wykorzystam okazji?
- Ale... wiesz, że ja nie jestem gejem, prawda? Może po prostu zawołam sąsiada – zaproponowałem, przypominając sobie nagle o Rafale, żonatym kochanku z naprzeciwka.
- Nie psuj momentu – szepnął mi do ucha.
- Ale... Marcel... - w moim głosie brzmiały już nutki desperacji, które sam słyszałem. A skoro JA je słyszałem, to znaczy, że nie było dobrze. Marcel prychnął z niezadowoleniem, ujął mnie pod brodę i pocałował. Chociaż nie wiem, czy można to nazwać „pocałunkiem”, raczej wepchnął mi język do ust, aż mnie zatkało. Dosłownie. Usiadł na mnie okrakiem i pogłębił pocałunek, o dziwo, było to możliwe. Był naprawdę gorący. Nie chodzi mi o to, że wyglądał seksownie w tej konkretnej pozycji, choć muszę przyznać, że i owszem. Jego ciało było rozpalone. Kiedy dotykałem jego skóry paliła opuszki moich palców żywym ogniem. A to, co wyprawiał z językiem – niesamowite. I nie mówię tylko o fantastycznych pocałunkach z języczkiem, ale o całej reszcie też: lizaniu, ssaniu. ŁAŁ! Nie potrzeba było dużo czasu, żebym się podniecił. Żałosne. Stanął mi, zanim Marcel w ogóle doszedł do tej części ciała. A dotarł tam w ekspresowym tempie. Nigdy nie należał do powolnych. Niemal siłą zdarł ze mnie koszulkę, spodnie tylko rozpiął, odkrył to, na co miał ochotę, reszta go nie obchodziła. Po raz kolejny miałem okazję doznać tego cudownego uczucia, jakim był dotyk ust Marcela na moim... no, tam na dole. Z miejsca straciłem poczucie rzeczywistości, jedyne co mogłem teraz robić to jęczeć jak opętany. Mam nadzieję, ze sąsiedzi nie wezwą egzorcysty. Kiedy skończył ze mną, zajął się sobą. I mówię wam, czegoś takiego nie widziałem jak żyję. Jak zahipnotyzowany patrzyłem jak jego palce znikają w... hmm... no, wiecie gdzie; w tym samym miejscu już po chwili zniknął mój mały, co też mnie trochę zaskoczyło. Nigdy tego nie widziałem, bo jakoś szczególnie się nie przyglądałem, a kiedy po raz pierwszy uprawiałem seks, byłem pijany. Ledwo pamiętam, co się działo. Teraz byłem przytomny. Przytomny aż do bólu i całą tą przytomność wykorzystałem na rejestrowanie poczynań Marcela i moich własnych reakcji. O ówczesnym stanie umysłu nie wspomnę, bo ciężko powiedzieć o czym właściwie myślałem. Wydawało mi się, ze to sen. Dość przyjemny, ale w gruncie rzeczy nierzeczywisty, choć odczuwałem wszystko bardzo intensywnie. Nie chcę się wdawać w opisy... hmm... „zajścia”, dodam tylko, że Marcel zna się na rzeczy, dzięki czemu obaj byliśmy więcej niż ukontentowani, kiedy skończył. Po wszystkim opadł na mnie bez sił, dysząc ciężko. Objąłem go i długo gładziłem po plecach, aż jego oddech się uspokoił.
- Było ci dobrze? - zapytał.
- No – mruknąłem, nie wiedząc co powiedzieć w takiej chwili. Zaśmiał się krótko.
- Pierwszy raz zrobiłem to bez zabezpieczenia – oznajmił, wtulając się mocniej w moje ramiona. Nie odpowiedziałem. Bo niby co mogłem powiedzieć? Gdybym przeprosił – dostałbym w pysk. Gdybym powiedział „to fajnie” - pewnie też bym dostał. Milczałem więc tuląc go do siebie, aż usnął. Śpiącego i półnagiego zaniosłem go do łóżka, a sam wziąłem prysznic. Kiedy stałem tak, patrząc na spływającą po moim brzuchu wodę, po głowie kołatała mi się jedna jedyna myśl: co ja do cholery zrobiłem?
Okej, w porządku. Uznajmy, że po prostu uśpił moją czujność, tak? Najpierw pozwolił mi wypocząć, zrobił śniadanie, wyciągnął na zakupy, cały czas uśmiechając się i w ogóle. A potem... TRACH! Przeleciał mnie. Czy można tak to nazwać? W sumie, nie powinieneś się tak tym przejmować, w końcu to nie mnie tyłek bolał, ale poczułem się tak... no wiecie... wykorzystany. Za to Marcel... on był w siódmym niebie z zupełnie mi nie znanego powodu. Uśmiechał się i nucił pod nosem. No, zupełnie inny człowiek! Pamiętam jak kiedyś chłopaki z mojej klasy śmiali się, że nasza polonistka ma dobry humor, bo mąż zrobił jej dobrze w nocy. Marcel zachowywał się właśnie tak. Cholera, jak to seks potrafi człowiekowi humor poprawić. Przez jego dobry humor czułem się niepewnie. Nie wiedziałem co mówić, jak reagować na jego zalotne spojrzenia. Bałem się go jeszcze bardziej, niż kiedy się wściekał. Na szczęście, nie próbował mnie jak na razie napastować. Chociaż, kto wie co planował na wieczór?
- Wyjdźmy gdzieś dzisiaj – zaproponował nagle przy obiedzie. Omal się nie zakrztusiłem.
- Jutro idę do pracy.
- Ojej, przecież nie mówię „chodźmy się zalać w trupa”.
- A co mówisz?
- No wiesz, pójdziemy do jakiegoś klubu, potańczymy trochę, rozerwiemy się.
Ha! mało mu było wczorajszej rozrywki? Jeszcze chce mnie po knajpach ciągać.
- Muszę iść z tobą? - zacząłem jęczeć. Nie miałem ochoty pokazywać się ludziom na oczy. Zdaje się, że moja fobia społeczna nagle sobie o mnie przypomniała. Ale Marcel był nieustępliwy, męczył, dręczył i w końcu się poddałem. Jednak zanim wyszliśmy zażądał, żebym ubrał się w nowe ciuchy, które dla mnie wybrał i założył... okulary przeciwsłoneczne. W nocy! Chciałem się do grzecznie spytać, czy do końca już zwariował, ale machnął ręką i powiedział, że tak będzie dobrze. Poza tym, przy temperaturze minus ośmiu stopni kazał mi włożyć cienką skórzaną kurtkę... Zgroza! Zrobiłem to jednak, żeby go nie drażnić. On sam włożył takie same obcisłe dżinsy co ja (kupowaliśmy je razem, ale moje były ciut mniej przylegające) i dość obcisły czarny t-shirt z długimi rękawami. Poza tym swoją ulubioną „pilotkę” z futrzanym kołnierzem. Jemu przynajmniej będzie ciepło. Jednak kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Marcel zatrzymał się na chodniku, odwrócił do mnie i oddał mi swój szalik. Jakie to wspaniałomyślne z jego strony.
Przeszliśmy niemal pół miasta, żeby znaleźć klub, który pasował do wymagań Marcela. A jakie to były wymagania? Przystojni mężczyźni, oczywiście. Tylko po co mnie za sobą ciągał, skoro miał zamiar przygruchać sobie jakiegoś kochasia? Spałbym teraz w najlepsze. Chociaż nie wiem jak długo, jeśli Marcel przyprowadziłby kogoś ze sobą, zapewne potrzebowałby sypialni. A że posiadał tylko jedną, a w niej jedno podwójne łóżko, pewnie skończyłbym na kanapie w pokoju dziennym.
Klub, do którego mnie przyciągnął nosił nazwę „Orgaz” i z początku wydało mi się, że ktoś po prostu zapomniał dodać „m” na końcu, ale Marcel powiedział, że tak ma być. Cóż, to on był częstym gościem nocnych klubów, więc chyba się na tym znał. Wejścia pilnowali dwaj postawni bramkarze, a średnia wieku chętnych do wejścia wynosiła 18 lat. Skąd wiedziałem? Kiedy tak staliśmy czekając na naszą kolej, zauważyłem, dwie grupy młodych ludzi. Jedną bramkarz wylegitymował, a kiedy okazało się, że mają fałszywe dowody, jeden z nich wsunął coś w dłoń bramkarza, który zaraz ich przepuścił. Podobnie było z drugą grupą, z tym wyjątkiem, że weszły tylko dwie osoby, ponieważ reszta nie miała nawet szesnastu lat. My weszliśmy bez problemu, chociaż jeden z ochroniarzy chciał wylegitymować Marcela... Oj, polała by się krew. Na szczęście przyjaciel był w dobrym humorze, a drugi bramkarz go znał. Obyło się bez bójki. Wreszcie znaleźliśmy się w środku. Nie bez powodu nie lubiłem takich miejsc – głośna muzyka, podpity tłum, mnóstwo małolatów. Kolorowy tłum pląsający w rytmie muzyki spowodował, że dostałem oczopląsu i zakręciło mi się w głowie. W dodatku Marcel ciągnął mnie w sobie tylko znanym kierunku, po drodze wymieniając całusy ze znajomymi, od czasu do czasu przedstawiając mnie komuś. Kiwałem im głową i czasami powiedziałem „cześć”, starałem się jednak za bardzo z nikim nie spoufalać. Przysiedliśmy się do jakiejś grupki i Marcel zajął się rozmową, całkowicie o mnie zapominając. Rozglądałem się wokół ciekawie, nie zatrzymując wzroku na nikim i niczym dłużej niż przez kilka sekund. Nie chciałem żadnych kłopotów, a nie wiadomo przecież na kogo trafię. Jako że nie chciałem tańczyć, Marcel na parkiet poszedł sam. Nie musiał długo czekać, by otoczył go wianuszek wielbicieli, co jeden to przystojniejszy. Westchnąłem ciężko, zdając sobie sprawę z tego, że jeśli będzie miał takie wzięcie, nigdy stąd nie wyjdziemy. Siedziałem jednak grzecznie, nie wdając się w rozmowy, obserwując jak mój przyjaciel klei się w tańcu do jakiegoś mężczyzny. Dobrze, że chociaż on miał zabawę. Ja najchętniej wróciłbym do domu i poszedł spać. Zerknąłem na zegarek, ale okazało się, że dochodziła dopiero dziesiąta. Bóg raczy wiedzieć jak długo Marcel zechce się bawić. W pewnym momencie rzucił mi spojrzenie, od którego włos zjeżył mi się na karku. Nie to, że był na mnie zły, to nie było takie spojrzenie. Nie znałem się na tych rzeczach, ale wydawało mi się, że przez chwilę w jego wzroku dostrzegłem pożądanie. Nagle zapragnąłem, by któryś z tańczących z im mężczyzn zawrócił mu w głowie do tego stopnia, że zechce go ze sobą zabrać do domu. Tak wiem, jestem tchórzem, możecie się śmiać. Ale nic na to nie poradzę. Po prostu nie chcę być jego żywym wibratorem, którego używa, kiedy ma ochotę. O wiele bardziej wolałem status niewolnika. Nie chodzi mi o to, że nie uważam Marcela za atrakcyjnego. Wręcz przeciwnie, wiem, że jest seksowny i w innych okolicznościach pewnie nie miałbym nic przeciwko tego typu zabawom, ale zawsze myślałem o nim jak o przyjacielu, a kumpli się nie pieprzy. Poza tym, czułem, że on robi to z nudów i było mi z tego powodu trochę przykro. Czy to znaczy, że zamieniam się już w geja?
Około północy Marcel wreszcie powiedział „stop”, rozgonił swoich wielbicieli, złapał mnie za rękę i oznajmił, że chce wracać do domu. Ze mną. Wiedziałem co to oznacza. Przez całą drogę nucił pod nosem nie wypuszczając mojej dłoni z uścisku. Nie odzywaliśmy się do siebie. Dopiero kiedy dotarliśmy na miejsce, Marcel, przysuwając się do mnie w przedpokoju, powiedział:
- Ładnie pachniesz. - Po czym oznajmił, że pierwszy weźmie prysznic i zaszył się w łazience. A ja nerwowo przemierzałem kuchnię, gorączkowo zastanawiając się, co począć? Nic nie wymyśliłem, oczywiście, a kiedy Marcel zwolnił łazienkę, postanowiłem wziąć długi prysznic. Właściwie to będąc już w środku, zamierzałem zostać tam, póki czegoś nie wymyślę, ale wyszedłem zanim moja nieobecność stała się podejrzana. Marcel leżał już w łóżku. Nie spał, najwidoczniej czekając na mnie. A tak w ogóle, zastanawiam się dlaczego dopiero teraz zdziwił mnie fakt, że sypiamy w jednym łóżku?! Położyłem się obok niego i czekałem... ale, ku mojemu zdziwieniu, nic się nie stało. W końcu zdecydowałem się spojrzeć na niego. Leżał na boku, twarzą do mnie, przyglądając mi się w ciemności długo. Nagle wyciągnął rękę i opuszkami palców dotknął mojego policzka.
- Nie lubisz mnie? - spytał.
- Lubię cię – odparłem trochę nerwowo.
- Nie bój się, nie ugryzę – uśmiechnął się i odwrócił plecami do mnie. Serce biło mi jak szalone, oddychałem z wielkim trudem. Coś się ze mną działo. Coś, czego nie znałem, nie spodziewałem się, nie chciałem. A sprawcą mojego stanu był mój najlepszy, bo jedyny przyjaciel.