Kontynuowałem swoją podróż po specjalistach, powoli tracąc nadzieję, że mi to pomoże. Czułem się trochędziwnie opowiadając o swoim życiu zupełnie obcemu człowiekowi, który na końcu stwierdzał po prostu, że powinienem zerwać wszelkie kontakty ze źle wpływającym na mnie środowiskiem, i tu miał, oczywiście, na myśli Marcela. Wkurzyło mnie to, choć rozumiałem co chciał mi przez to powiedzieć. Lepiej zwalić winę na, z pozoru niebezpiecznego pseudo przyjaciela, niż tykać się toksycznej rodziny. W końcu rządziły nami pewne prawa, czarne było czarne, a białe w kropki, a rodzina zawsze musiała być idealna, nieważne, że nadopiekuńcza matka ma kompleks męczennicy, a ojciec to pijak, ważne, że istnieje, składa się z kobiety i mężczyzny, płaci podatki, a to, co się dzieje w ich domu to już pikuś. I to że przez lata doświadczałem przemocy szkolnej, w domu nie miałem co szukać oparcia czy pomocy, bo albo były kłótnie o pieniądze albo alkoholizm ojca - to też, według specjalistów było głupstwo. Nikt jakoś nie pomyślał, że to dlatego czułem się źle we własnej skórze. Nagłe (i brzemienne w skutkach) pojawienie się Marcela w moim życiu spowodowało, że zdecydowałem się w końcu wziąć za siebie. On mnie wyciągnął, siłą to siłą, ale przynajmniej skutecznie, z toksycznego środowiska, w którym tkwiłem od lat. I nie zamierzałem się z nim rozstawać, tylko on potrafił postawić mnie do pionu, dać kopa w tyłek i zmusić do działania. Byłem mu winien kilka przysług za to, co dla mnie do tej pory zrobił, nawet jeśli zrobił to przypadkiem.
Mówiłem wam już, że założyłem sobie konto na portalu społecznościowym? Od początku wiedziałem, że nie jest to dobry pomysł, choć nie zaszkodziło mi to, ale i nie pomogło. Nadal byłem niewidzialny i w sumie nie przeszkadzało mi to. Dostawałem za to mnóstwo zaproszeń do gier, wysyłanych masowo przez użytkowników, oraz ludzi, których nie znałem, ale podobno chodziliśmy razem do jakiejś szkoły. Może to przed nimi chowałem się po kątach, a teraz ich nie poznaję, bo tak się zmienili, dorośli? Znalazłem nawet jednego z osiłków, którzy znęcali się nade mną w liceum. Ciekawa rzecz, on jest teraz policjantem, a ja przez niego nie potrafię się znaleźć w świecie. Nie chcę nikogo obwiniać za mój brak pewności siebie i przebojowości, ale nawet, kiedy teraz, po tylu latach widzę jego twarz na zdjęciu, pada na mnie blady strach i zaraz przypominam sobie o tym, jaki byłem i jestem żałosny. Czuję się niezrozumiany, pewnie z tego biorą się wszystkie moje kompleksy.
Jak już mówiłem, od czasów licealnych jestem kimś w rodzaju niewolnika, a jako sługus muszę być na każde wezwanie mojego pana, bez względu na porę. Tej nocy również.
Telefon rozdzwonił się koło północy. Jako że zwykle nie używam ustrojstwa, zanim wygrzebałem aparat spod sterty papierzysk zalegających na moim biurku, dzwonek zdążył powtórzyć się już trzykrotnie. Blady strach padł na mnie, kiedy na wyświetlaczu zobaczyłem numer Marcela.
Cholera.
Okej, spokojnie, spokojnie. Im szybciej oddzwonię, tym mniejsza kara mnie czeka. W przeciwieństwie do mnie, Marcel odebrał po pierwszym sygnale, lecz zamiast zwyczajowego: „co tak długo?”, tym razem usłyszałem:
- Musimy pogadać. W tej chwili.
Trochę się zdenerwowałem, bo głos miał poważny, bardzo rzadko mówił w ten sposób (zwykle jego ton był rozkazujący), co skłoniło mnie do natychmiastowego działania. Zerwałem się na równe nogi, ubrałem w kilka sekund i wybiegłem z domu, zapominając zasunąć za sobą drzwi wejściowe. I tu wypadałoby wspomnieć, że jako życiowy nieudacznik wciąż mieszkałem z rodzicami, którzy, jak się spodziewałem, ochrzanią mnie za jawne narażanie ich na niebezpieczeństwo, poprzez pozostawianie otwartej furtki dla złodziei, morderców lub seksualnych dewiantów. Ale nie miałem wyjścia, martwiłem się. No, i gdybym się nie zjawił, najpewniej zginąłbym marnie. Poza tym, okolica w której mieszkaliśmy była raczej bezpieczna.
Zastanawiacie się pewnie dlaczego zostałem wezwany o tak paskudnej porze? A więc zacznijmy od tego, że:
- Uwiodły mnie jego oczy – oznajmił Marcel, zaraz po tym, jak zdyszany wpadłem do jego mieszkania. Na szczęście okazało się, że jest cały i zdrów, a problem, z którym do mnie zadzwonił był raczej trywialny. Bo widzicie, mój najlepszy, bo jedyny przyjaciel się zadurzył. Znowu.
- A wiesz chociaż jak się ten twój cud nazywa? - spytałem, bo jak na razie dowiedziałem się, że ma ładne uda i zgrabne pośladki, umięśnione ramiona i usta, które same prosiły się o zbezczeszczenie. To nie moje słowa, to cytat!
- Arkadiusz – odparł Marcel i westchnął wyjątkowo dramatycznie.
O mój Boże! Zaczyna się. Znowu. Marcel zakochał się w jakimś pięknisiu, przez co będę teraz musiał wysłuchiwać jego monologów o tym, jaki to on wspaniały, namiętny i przystojny. Zacznie się wzdychanie do telefonu, gdzie bardzo szybko pojawi się ich wspólne zdjęcie. Już wyobrażam sobie ten rozanielony uśmieszek i rozmarzony wzrok, kiedy będzie tęsknie wpatrywał się w okno... No dobra, może trochę przesadzam, ale coś podobnego na pewno będzie miało miejsce. A kiedy to cudo go rzuci, zdradzi lub ucieknie z wrzaskiem - ja dostanę baty. Niech to diabli, tego mi tylko brakowało.
Po kilku dniach Marcel oznajmił mi, że „są razem”, co więcej chciał mi się pochwalić nowym partnerem. Po co? Nie mam pojęcia. Ale jakże mógłbym odmówić, dokąd uciec, gdybym się nie zgodził? Nie istniało takie miejsce. Więc poszedłem obejrzeć to to cudo. Fakt, człek dość wyjątkowej urody, uśmiech zniewalający, z mowy prawie uczony... No, gdybym był homo, sikałbym z zachwytu. Marcel pod jego wpływem zmienił się nie do poznania w krótkim czasie. Z wrednego diabełka, stał się kurą domową, serwującą swojemu mężczyźnie jeszcze ciepłe ciasteczka z uśmiechem na twarzy, ubrany we frywolny fartuszek... No dobrze, znowu przesadziłem. Nie piekł ciasteczek i nawet sobie nie wyobrażałem nad garnkami, a i fartuszka nie miał. Marcel to Marcel, nawet gdyby go przebrać za Troskliwego Misia, prędzej coś podpali niż się uśmiechnie. Ale jednak trochę się uspokoił, zaczął myśleć, zanim coś powie, no i nie przywalił mi na „dzień dobry”, co uznałem za dobry znak. Z jego nowym kochankiem raczej sobie nie pogadałem, nie podobało mi się, ze patrzy na mnie z góry, więc czym prędzej się ulotniłem.
Czułem się trochę... opuszczony. Nie mogłem już tak często jak wcześniej przychodzić do Marcela i zawracać mu głowy swoimi problemami, bo podczas każdej wizyty u niego musiałem wysłuchiwać opowieści o Arkadiuszu. Już sam dźwięk jego imienia działam na mnie jak płachta na byka. Niby nie miałem nic do faceta. Może prócz tego, że zabrał mi najlepszego kumpla! Wiem, że to czysty egoizm monopolizować w ten sposób człowieka, ale skoro pozwalał mi na to przez tyle lat, to dlaczego miałem z tego zrezygnować, bo zjawił się „pan właściwy” i zakrzątnął się w jego sercu? To nie fair. Marcel jest mój. Foch!
Moja wielka uraza do całego świata trwała kilka tygodni, w czasie których rzeczywiście udało mi się zerwać kontakt z Marcelem, wciąż zakochanym po uszy. Co robiłem przez ten czas? Wylewałem swoje smutki na jednym z największych portali społecznościowych, znalazłszy jedynego znajomego, który chciał mnie słuchać, choć niezbyt szczerze mi współczuł. Kto wie, może nawet cieszył się, że mi się nie wiedzie. Tęskniłem za złośliwościami Marcela, ale za nic nie zamierzałem do niego iść, dopóki ten jego Adonis kręcił się w pobliżu. Musiałem sam sobie radzić. Wtedy właśnie los wyciągnął do mnie pomocną dłoń, którą przyjąłem z nadzieją, że nie robi tego tylko po to, by mi dokuczyć i odciąć mi łapę tuż przy ramieniu. Znajoma matki prowadziła formę zajmującą się organizacją przyjęć i miłosiernie zgodziła się przyjąć mnie na swojego asystenta. Hmm, asystent to za dużo powiedziane. Byłem raczej kimś w rodzaju „przynieś, wynieś, pozamiataj i szybko wracaj”, przez pierwsze kilka dni zajmowałem się liczeniem zamówionych naczyń, sprzątaniem i pilnowaniem, by nic nie zginęło. Muszę przyznać, ze taka praca mi odpowiadała, nikt mi nie przeszkadzał, ani ja nie wchodziłem nikomu w drogę, miałem spokój i jakieś minimum poczucia normalności. Ale przede wszystkim, miałem zajęcie dzięki któremu nie myślałem tyle o swoich ułomnościach. Z czasem szefowa powierzała mi trudniejsze zadania, jak przyjmowanie zamówień i utrzymywanie kontaktów z dostawcami. Tu było mi nieco ciężej, bo musiałem rozmawiać z ludźmi, a nie zawsze mi to wychodziło. Fobia społeczna jak nic. Nie obyło się bez stresu i wielu pomyłek, na szczęście moja szefowa była kobietą cierpliwą i wyglądało na to, że naprawdę chce mi pomóc. Powoli zaczynałem stawać na nogi. Zrozumiałem, że Marcel wcale nie jest mi już potrzebny. Dam sobie radę sam.
A przynajmniej tak mi się wydawało.
Telefon obudził mnie o trzeciej w nocy. Z pracy wróciłem późno, bo przygotowywaliśmy się do sobotniego dużego wesela i mieliśmy sporo pracy. Nasza i tak mała ekipa ostatnio pomniejszyła się o dwie osoby i musieliśmy pracować jeszcze ciężej, ale jakoś daliśmy sobie radę. Miałem nadzieję na chwilę odpoczynku, co, jak widać, nie było mi dane.
W słuchawce usłyszałem zdenerwowany głos Marcela. Przestraszyłem się. To było tak niepodobne do mojego przyjaciela, że aż straszne. Domyślałem się co się stało. Księciunio go zostawił. Ale żeby załamywać się z tak błahego powodu? To do niego nie podobne. Marcel błagał mnie przez telefon, żebym odebrał go z jakiegoś baru w centrum, wziąłem więc samochód ojca (tak, tak, mam prawo jazdy, tyle że do tej pory rzadko z niego korzystałem) i pojechałem z duszą na ramieniu. Jak się wkrótce okazało, Marcel wcale nie był zapłakany tylko... pijany. Nawet nie „pijany” tylko normalnie (za przeproszeniem) najebany. Kiwał się na parkiecie otoczony wianuszkiem fanów, jak zwykle, i śmiał się w głos. Nie wyglądał na kogoś, kto dopiero co zakończył szczęśliwy, choć krótki związek. Siłą musiałem go stamtąd wyciągać. Sam się sobie dziwiłem, że stać mnie na coś tak odważnego. Jeszcze do niedawna nawet nie wszedłbym do takiej knajpy. Chyba jednak socjalizowanie się ze społeczeństwem w końcu wychodzi mi na dobre.
Po tym jak wyszliśmy z baru dowiedziałem się w końcu o co poszło. Pomiędzy sążnistymi przekleństwami rzucanymi przez Marcela, dowiedziałem się, że najwidoczniej „pan właściwy” nie był taki właściwy. Zabawił się i zwiał, jak to mają w zwyczaju tacy pięknisie, a wcześniej między gołąbkami doszło do poważnej scysji, czego właściwie się spodziewałem. Tak więc, zamiast odpoczywać błąkałem się po mieście z Marcelem. Nie miałem aż tyle odwagi, by go zostawić, bo zupełnie nagle cała moja uległość względem niego powróciła ze zdwojoną siłą. Nie chciałem go zostawiać, wręcz przeciwnie, teraz skoro go odzyskałem, chciałem go znów zmonopolizować. Tak, jestem egoistą, ale prawda jest taka, że nie mam nikogo prócz niego, już zawsze będzie moim najlepszym, bo jedynym przyjacielem.
- Patyś! - Głos Marcela przebił się do mnie w końcu, a ja z zaskoczeniem stwierdziłem, że przyjaciel patrzy na mnie wyczekująco, uczepiony mojego ramienia.
- Co? - pytam zdumiony.
- Przeleć mnie – prosi z tym błagalnym, tak nietypowym dla niego spojrzeniem.
- Eee...
Kurwa! Zaskoczył mnie. Wiedziałem, ze jest trochę rozchwiany emocjonalnie, a zdecydowanie wkurzony, po zerwaniu, ale żeby rzucać się na pierwszego lepszego i do tego na mnie?!
- Marcel, bez urazy, wiesz, że cię lubię, ale chyba nie mogę... - odparłem. Zmarszczył groźnie brwi. Ta mina nie wróżyła dobrze. Wiem, że to wyjątkowo niemęskie, ale omal nie popuściłem.
- Cholerny impotent – zgrzytnął zębami Marcel, pchnął mnie w tył i wściekły jak osa ruszył przed siebie.
- Gdzie idziesz? - zawołałem za nim. Jeszcze mi tego brakowało, żeby mu się coś stało, albo żeby on komuś coś zrobił.
- Idę znaleźć sobie jakiegoś ch... - I tu padło brzydkie słowo, którego powtarzania stanowczo odmawiam. I co miałem zrobić? Zostawić go nie da rady, bo będą kłopoty. Ale jeśli za nim pójdę, sam się narażę. Ech, wybory, wybory. Jak myślicie, co zrobiłem? Oczywiście, że za nim polazłem! Kto, jak nie ja – niewolnik, pies i kumpel w jednym. Człowiek orkiestra. A obiecałem sobie, że już nigdy... Wytrzymałem bez niego miesiąc.
Po kilku godzinach walki o to, by w końcu pozwolił się odprowadzić do domu, udało mi się zaciągnąć go do jego mieszkania, gdzie zaraz po przestąpieniu progu padł jak długi na podłogę i... zasnął. Nie dość, ze dostało mi się za Arkadiusza (nie wiem dlaczego), to jeszcze musiałem go zanieść do łóżka. Co więcej, nie zdążyłem uniknąć jego ataku, kiedy, przez sen, chwycił mnie za ramię i wciągnął na materac. Wszelkie próby uwolnienia się od uścisku spełzły na niczym i skończyło się tak, że zostałem do rana, bo Marceli potrzebował misia przytulaka. Zawsze się tak kończyło: jego rzucał facet, a ja musiałem po nim sprzątać i znosić fochy przyjaciela.
Kiedy się obudziłem, Marcel wciąż trzymał mnie mocno jak w imadle. Z trudem mu się wyrwałem. Było już prawie południe, a ja musiałem iść do pracy! Ależ to brzmi! JA, do pracy! Sam nie potrafiłem uwierzyć w to, jak się zmieniłem przez ten miesiąc. A jednak to były tylko pozory, wiedziałem, że prędzej czy później wszystko wróci do poprzedniego stanu. Zaczęło się w nocy, kiedy musiałem pojechać po Marcela. Teraz będzie już z górki.
Wesele okazało się katastrofą. Młody się upił i spał na stole, młoda obcałowywała wszystkich facetów, a moja szefowa załamywała ręce. Wszystko skończyło się jeszcze przed północą, pannę młodą zawieźli do domu, a jej nowego męża na wytrzeźwiałkę. Goście rozeszli się sami, kiedy zespół spakował manatki, po tym, jak starszy narzygał na perkusję, nam zostawiając prawdziwy burdel do ogarnięcia. Męczyliśmy się pół nocy, żeby jakoś to wszystko naprostować, ale warto było się pomęczyć. Nie dość, ze szefowa obiecała nam premię, to jeszcze dostaliśmy całą górę słodkości, których goście nawet nie spróbowali. Widząc wśród nich ptysie od razu pomyślałem o Marcelu, który uwielbiał krem ptysiowy. Kiedy skończyliśmy ze sprzątaniem, postanowiłem wpaść do przyjaciela na chwilę, wiedziałem, ze jeszcze nie śpi, chociaż było już po północy. Miałem tylko nadzieję, że nie zastanę go z kolejnym facetem.
Nadzieja, jak wiadomo, jest matką głupców. O prawdziwości tegoż stwierdzenia przekonałem się zaraz po wejściu do mieszkania Marcela. Co prawda tym razem nie wszedłem mu w drogę, gdyż jego kochanek właśnie zabierał się do wyjścia, ale sam fakt, że zaprosił kogoś zaraz po tym jak zerwał z „chłopakiem” trochę mnie zdenerwował. Jednak trochę się zmieniłem. Wcześniej olałbym to, uznając, że tak po prostu już z nim było. Tym razem krew mnie omal nie zalała na widok półnagiego mężczyzny zbierającego swoje rzeczy z podłogi.
- Kto to? - spytałem spokojnie. Marcel wychylił się zza kanapy i sennym wzrokiem spojrzał na swojego gościa.
- Eee... to jest ten... no... - zmrużył oczy koncentrując wzrok na kochanku.
- Jestem Rafał – odezwał się ów, przewracając oczami. - To twój facet? - skierował pytanie do Marcela.
- Mój kumpel – mruknął zapytany i ziewnął rozdzierająco. - Spadaj już – polecił kochankowi. Mężczyzna zebrał się w końcu i wyszedł, nie zaszczycając mnie nawet pojedynczym spojrzeniem. Dopiero kiedy drzwi zamknęły się za nim, zdecydowałem się ruszyć z miejsca. Ignorując zastygłego w oczekiwaniu Marcela, udałem się do kuchni.
- Jadłeś coś? - spytałem przestępując próg. Postawiłem łakocie na stole, specjalnie eksponując tę stronę sporego pudełka, gdzie przez przezroczyste wieko widać było ptysie. Nie miałem jednak pewności, czy przyjaciel w ogóle zaszczyci mnie swoją obecnością w kuchni. Uznałem, ze do ptysiów dobra będzie owocowa herbata, nastawiłem więc wodę i wyjąłem z szafki dwa kubki.
- Co cię ugryzło? - usłyszałem za plecami. A jednak! Pan i władca zniżył się do poziomu swego sługi. Trzeba to udokumentować.
- Nic – odparłem, prawie że zgodnie z prawdą. Nie byłem jakoś specjalnie zły, bo przecież wiedziałem, że Marcel nie wytrzyma długo sam. Ale też i nie musiało mi się to podobać, prawda? Tak, teraz na pewno wiedziałem, że zmieniłem się dzięki szansie, którą dostałem od szefowej. Nabrałem pewności siebie. Nie takiej, dzięki której odważyłbym się przeciwstawić Marcelowi, ale jednak.
- Nic? To po cholerę robisz taką minę? - warknął Marcel.
- Przyniosłem ci coś słodkiego – oznajmiłem, zmieniając temat.
- Co to takie... Ptysie!! - wykrzyknął, a ja uśmiechnąłem się tryumfalnie. Mała wygrana, ale jak cieszy. - Są dla mnie? Wszystkie?!
- Tak, są dla ciebie, wszystkie – odwróciłem się, wciąż uśmiechnięty, w myślach świętując swój mały sukces i zobaczyłem scenę dosyć dziwną. To znaczy, nie żeby jakoś szczególnie dziwne było, że Marcel siedział przy stole, tyle że jak dotąd zwykle pierwszy dobierał się do jedzenia, nie czekając na mnie. Tym jednak razem czekał, opierając się brodą o blat, z uśmiechem wpatrując się z pudełko z ciastkami. Skubaniec, potrafił być naprawdę słodki. Zwykle wychodziło mu to przypadkiem. Usiadłem obok, stawiając przed nim kubek z gorącym napojem. Posłodziłem swoją herbatę, zamieszałem dokładnie, żeby cukier się rozpuścił i poczekałem chwilę. Zwykle w takich momentach Marcel zamieniał nasze kubki. Sobie brał moją, już posłodzoną herbatę, mi oddawał swoją gorzką. Tak też stało się dziś. Jak zwykle. Mój książę lubił, kiedy robiłem coś za niego, nawet jeśli była to czynność tak pospolita jak słodzenie herbaty. Otworzyliśmy pudełko i wyjęliśmy po jednym ptysiu. Był od cholery słodki. Na serio, jak można zrobić tak świętokradczo słodki krem?! To nie do pomyślenia. Podczas gdy gdzieś w afryce dzieci głodują...
- Jak twoja psychoterapia? - spytał nagle Marcel. Omal się nie zakrztusiłem. Zaskakujące było to, że w ogóle pamiętał! I że go to obchodziło.
- Właściwie, to już na nią nie chodzę – odparłem.
- Dlaczego? Nie pomagała ci?
- Terapeuci mi nie odpowiadali.
- Strasznie się zrobiłeś wybredny – prychnął.
- Więc, kim był ten facet? - pytam, z pozoru obojętnie.
- Mężem sąsiadki.
Po raz drugi tego wieczora omal się nie zakrztusiłem.
- Kim?
- Mężem sąsiadki z naprzeciwka.
- Jezu, Marcel, co ty ze sobą robisz? - wymknęło mi się. Przyjaciel rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie.
- Teraz będziesz mnie oceniał?
- Nie, po prostu się o ciebie martwię – usprawiedliwiłem się.
- Boisz się, że skończę na ulicy z jakimś paskudnym choróbskiem? Zabezpieczam się. Lepiej martw się o siebie.
- Co masz na myśli?
- Znajdź sobie kogoś, nie możesz być wiecznie sam.
- Jakoś nie mam ochoty się z nikim spotykać na razie.
- Wolisz się poświęcić pracy? Słyszałem, że zająłeś się organizacją imprez.
- Ciekawe skąd o tym wiesz – zerknąłem na niego z ukosa. Uśmiechnął się łobuzersko i zaraz wpakował do ust pół ptysia. No jasne, wszystko, żeby uniknąć odpowiedzi.
- Jak ci się tam pracuje? - spytał.
- Nieźle.
- Nikt cię nie gnębi?
- No, wiesz...
- No, nie wiem. Ktoś ci robi krzywdę? - domagał się odpowiedzi. W tym jednym był prawdziwym przyjacielem, nigdy nie pozwalał mnie krzywdzić. Wolał to robić sam.
- Nikt mi nic nie robi, czasami tylko jak zrobię coś źle to dostaję ochrzan, ale to nic wielkiego – wyjaśniłem.
- W razie czego wystarczy, że powiesz.
- Tak, wiem – uśmiechnąłem się pod nosem. To była prawda, od czasów liceum zawsze mnie bronił, choć nigdy nie potrafiłem zrozumieć dlaczego? Przecież nie miał wobec mnie żadnych zobowiązań. Nikt mu nie kazał się o mnie troszczyć, a zachowywał się jak mój anioł stróż. Uwielbiałem go za to, choć na ogół był podłym sukinsynem. Tak, to z pewnością był syndrom sztokholmski.
- Powinniśmy częściej ucinać sobie takie pogawędki – stwierdził Marcel.
- Co ty gadasz? Przecież często tak rozmawiamy. - Nie powinienem się tak dziwić, to w końcu normalne u niego, że ma zawodną pamięć.
- Naprawdę? - zrobił zaskoczoną minę, ale po chwili kąciki jego ust uniosły się nieco. Drań.
- Popsułeś taki piękny moment – burknąłem, a on roześmiał się w głos. Może i się zmieniłem, ale nadal byłem zbyt naiwny.
Siedzieliśmy tak do rana, popijając herbatkę owocową i zajadając smakołyki. Położyliśmy się spać dopiero po szóstej. Razem, bo Marcel znów potrzebował przytulanki. Nie, żeby mi to przeszkadzało, w końcu nie pierwszy raz spaliśmy w jednym łóżku, tyle że czasami Marceli stawał się dość... nachalny, że tak powiem. No wiecie, wędrował rękami tak, gdzie nie powinien i choć jego dotyk mnie nie podniecał, to jednak czułem się nieswojo, kiedy pchał mi łapy w bokserki. Kiedy jednak nie udawało mu się nic zdziałać, prychał rozjuszony i odwracał się plecami do mnie. Nie jestem pewien, czy chciał, żebym jakoś zareagował na to, czy po prostu się wygłupiał, bo jeśli chciał, no wiecie, CZEGOŚ, to nie tędy droga. Zawsze kiedy próbował, ja się spinałem i nic z tego nie wychodziło. Może dlatego się tak denerwował? Ale przecież wiedział, że nie jestem gejem. Przynajmniej tak myślę... Kiedy wstałem (ileż można się wylegiwać? Musiałem się czymś zająć) Marcel zakopał się w kołdrę razem z głową, nie musiałem być geniuszem, żeby domyślić się, że nie ma zamiaru jeszcze opuszczać łóżka. Ubrałem się i zamierzałem właśnie opuścić sypialnię, kiedy... coś złapało mnie za łydkę!
Jezus, Maria i wszyscy święci! Myślałem, że się posikam ze strachu! Cudem opanowałem chęć wrzaśnięcia. Na szczęście okazało się, że to nie był potwór spod łóżka, ani insza maszkara, tylko Marcel. Chwycił mnie mocno, a kiedy odwróciłem się do niego, by spytać dlaczego chce mnie przyprawić o zawał serca, wynurzył się spod kołdry i powiedział:
- Nie idź jeszcze.
Kiwnąłem głową na znak zgody i dopiero wtedy przyjaciel mnie puścił. Boże! Matko! Ależ pobudka.
Jako że w lodówce nie było absolutnie niczego, postanowiłem przejść się do marketu niedaleko. Dzięki temu mogłem też trochę ochłonąć po porannym „ataku”. Wydawało mi się, że zajęło mi to tylko chwilę. Zrobiłem zakupy, wstąpiłem do kiosku po ulubione papierosy Marcela i szybciutko wróciłem do jego mieszkania, gdzie... czekał już na mnie pan i władca, ubrany i wkurzony. Zatrzymałem się na progu kuchni trochę zdziwiony. Myślałem, ze chciał się jeszcze powylegiwać.
- Gdzie byłeś? - spytał, gromiąc mnie spojrzeniem.
- Zrobiłem zakupy – odparłem.
- Aha – oznajmił i odwrócił się plecami. Nic więcej nie zrobił, ot po prostu tak stał. Obraził się. Nie wiem tylko dlaczego.
- Głodny? - spytałem. Wzruszył ramionami. - Daj spokój, Marcel. Przecież nie uciekłem.
- Inaczej to widzę – burknął. Westchnąłem i podałem mu paczkę papierosów. Może to brak nikotyny? Wziął ją ode mnie i zaraz wyciągnął jednego papierosa. Przypalił i zaciągnął się głęboko.
- Wyszedłem tylko po zakupy – powtórzyłem. Ominąłem go i postawiłem zakupy na stole. Wyjmowałem produkty starając się ignorować rozgniewanego przyjaciela.
- Kazałem ci zostać – mruknął, chyba trochę zły za to, że przestałem zwracać na niego uwagę.
- Przecież wróciłem – stwierdziłem.
- Ale miałeś zostać! - Marcel tupnął nogą jak urażona księżniczka. Dobra, nie miałem już teraz pojęcia o co mu chodzi.
- Spałeś, więc wyszedłem, żeby kupić coś na śniadanie i zaraz wróciłem, nie wiem czego chcesz. Boczysz się, bo wyszedłem w ogóle, czy, że wróciłem? A może wolałbyś pójść ze mną? Nie wiem, o co ci chodzi.
- Poprosiłem cię, żebyś został, bo chciałem, żebyś tu był, kiedy wstanę. Ale cię nie było – wyjaśnił łaskawie Marcel.
- I tylko o to się wściekasz? - spytałem naprawdę zdumiony.
- Zostawiłeś mnie samego.
Westchnąłem ciężko. Życie z kimś takim jak Marcel przypominało makabryczny cyrk, gdzie klauni nie mieli rąk, a zwierzęta były ślepe. Na każdym kroku można było wdepnąć na minę.
- Okej, przepraszam. Nie miałem pojęcia, że masz dzisiaj kaprys bycia witanym przez swojego uniżonego sługę zaraz po przebudzeniu – zakpiłem, wiedząc że igram z ogniem. Miałem już jednak dość jego fochów.
- No, więc chciałem – powiedział tuż przy moim uchu. Drgnąłem. Cholera! Podszedł mnie podstępnie, kiedy nie patrzyłem.
- Uprzedź mnie następnym razem – poprosiłem. Marcel bez słowa objął mnie w pasie i przytulił się do moich pleców. Na czułości mu się zebrało?
- Jesteś głodny? - spytałem ponownie.
- mJestem samotny – odparł.
- I co mam z tym zrobić?
- Dotrzymać mi towarzystwa, głupku.
Uśmiechnąłem się do siebie. Mówiłem już, że potrafił być słodki...