Niczego nie żałuję 3
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 21 2012 17:29:10
Mysza z nieskrywaną ulgą zamknęła za sobą bramę. Patrol był długi i wyczerpujący, choć szczęśliwie nie natknęli się na żadnych wrogów. Było kilka miejsc, gdzie ktoś wyraźnie przekroczył granicę… ale to nie był jej problem. Była szeregową, zaledwie pomocnikiem uzdrowiciela, kto inny teraz miał się głowić i składać raporty. Ona miała tylko wziąć prysznic i pójść do lecznicy. Rudy potrzebował teraz każdej pomocy. Był blady i drżący, przeciążony nadmiarem rannych. Chciała mu pomóc. Im. Robiła co tylko mogła, razem z resztą pomocników. Mieszali zioła na prostsze napary, bandażowali, oczyszczali rany, sprzątali. Uwijali się jak w ukropie, paraliżowani świadomością, że tak naprawdę nie na wiele mogli się przydać. Widziała, jak umierają ich bracia, bo ziółka i szwy nie załatwiają sprawy, a Rudy był zajęty przy kimś innym. Taka była prawda, żadne z nich nie miało prawdziwego talentu. Sama Mysza długo miała nadzieję, że jednak się przebudzi. Czuła w sobie iskrę mocy, która nigdy nie zamieni się w prawdziwy płomień. Rudy powiedział jej kiedyś, że nie każdemu jest to dane. Że nie powinna żałować, że za swoje zdolności szamani płacą ogromną cenę. Widziała doskonale, jak on sam odchorowuje poważniejsze transe, jak pozostaje częścią stada, jednocześnie będąc poza nim. Większość bała się go, starała trzymać na dystans. To bolało, choć z pewnością nie tak, jak widzenie kogoś cierpiącego bez możliwości pomocy. Dlatego nie rozumiała, czemu wszyscy tak cackają się z tym Piotrkiem. Odesłali go, choć mają tylko jednego szamana i dwóch zielarzy w całym stadzie. Niedorzeczność. Nawet niewyszkolony mógłby pomóc. Choć trochę. Sama widziała jego trans podczas festiwalu. Po zaledwie jednej dawce naparu, tyle pił chyba każdy, wpadł w przynajmniej tak samo głęboki jak ten Rudego. Miał talent. Musiał mieć. Cóż z tego, że nie był jednym z nich, mógł przecież zostać. Nie raz przecież przyjmowano obcych, łączono stada i watahy. Sama nie wyobrażała sobie życia bez innych wilków, tylko wśród obcych. Między innym gatunkiem – ludzkim. Łatwiej byłoby chyba zostać samotnikiem w lasach.
-Mała, idziesz? - do drzwi jej pokoju zapukała jedna z koleżanek, również pomocniczka Rudego. Mysza odetchnęła głęboko.
-Jasne! Poczekaj chwilę.
Związała dokładniej włosy, by nie przeszkadzały jej przy pracy. Chwyciła jeszcze obszerną koszulę, noszącą niedoprane plamy krwi i wyszła na korytarz.
*
Spory, podpalany wilk badał granicę z nosem przy ziemi. Zapach był interesujący i ginął gdzieś na wrogim terytorium. Będzie musiał o tym zameldować. Cóż, z pewnością będzie ciekawie.
***
Ferie zaczęły się kilka dni temu i z głębokim zdumieniem stwierdziłem, że jestem na czwartym semestrze. Dziwne biorąc pod uwagę, jak marginalną część mojej uwagi pochłonęły zaliczenia. Od nikogo ze stada wciąż nie miałem żadnych wieści, ale potrafiłem to olać. Z wprawą zignorowałem dławiące uczucie w żołądku, pojawiające się na każde wspomnienie Mateusza. Cóż, łatwo przyszło łatwo poszło. Przerabiałem to nie raz, choć coraz bardziej zmęczony i zniechęcony. Nigdy więcej, jak powtarzałem sobie każdorazowo.
Kiedyś dotrzymam słowa.
O całej tej historii próbowałem zapomnieć. To powinno być proste, każdy przecież wie, że łyżka nie istnieje. Wilki też, nie? Były jak nieprawdopodobny sen i tylko senne koszmary mi po nich pozostały, jakby felerna noc pod wpływem odblokowała we mnie jakąś furtkę. Mary, które pamiętałem po przebudzeniu, najpewniej kwalifikowały mnie do psychiatryka, bo żaden zdrowy umysł nie miał prawa generować takich rzeczy
Czułem się wykończony i z niepokojem odkryłem, że boję się spać. Na szczęście, ludzie z grupy chyba tego nie zauważyli. W każdym razi, nie traktowali mnie jak czubka. Z zadowoleniem rzuciłem się w wir życia towarzyskiego, rekompensując sobie zaległości i to, że zostałem na ferie w Mieście. Ja. Niesłychane, choć spowodowane wyłącznie brakiem czasu przed sesją i brakiem twórczej energii teraz, bo przecież inaczej coś bym dawno zorganizował, oraz cichą nadzieją, że telefon jednak zadzwoni. Głupie. Nawet nie wiedziałem, jak bym na to zareagował. Ulgą czy złością?
Wracaliśmy z imprezy od Zozo, panienki z drugiej grupy. Ja, Mirek i Szymon. Była chyba siódma rano w niedzielę i podmiejski autobus był niemal pusty. Poza kierowcą i paroma babciami w drodze do kościoła, byliśmy tylko my. Zaspani i wciąż nie całkiem trzeźwi, kiwaliśmy się w rytm podskakiwania na dziurach w jezdni. Pełne zamulenie. Na jednym z przystanków, koło jakiegoś lasu, wsiadło kilka osób. Nawet na nich nie spojrzałem, aż do mojego nosa nie dotarł znajomy zapach. Wataha, las, krew i zmęczenie. Krew stara, pewnie nie ich, oraz ktoś dobrze znany. Kurwa. Uniosłem wzrok i napotkałem zdumioną twarz Mateusza. Nie tylko ja nie wyglądałem na uszczęśliwionego spotkaniem. Czuć było od niego złość i niepokój, dokładnie w tej kolejności. Pięknie, reszta moich płonnych nadziei zginęła właśnie śmiercią tragiczną, wywołując u mnie gwałtowną potrzebą wendetty. Czarny podszedł do mnie w kilku krokach i natarł, ignorując zdumione spojrzenia moich kolegów.
-Co ty tu robisz? - warknął.
-Jadę autobusem - odpowiedziałem, mrużąc gniewnie oczy. Aż nie mogłem uwierzyć. Najpierw się nie odzywa, a kiedy spotykamy się przez przypadek, przychodzi z awanturą?! Chyba zgłupiał. Nikt nie będzie sobie tak ze mną pogrywał. Szczególnie nie on.
-Co robisz na obcym terytorium? Tu jest niebezpiecznie - wysyczał wściekle, łapiąc mnie za ramię.
-Masz jakiś problem? - Mirek wtrącił się, nim zdążyłem odepchnąć Mateusza.
Świetnie, tylko tego brakowało, by wataha Czarnego rozszarpała mi kumpli. Innego wyniku potencjalnego starcia nie było co rozważać.
-Spokojnie - spróbowałem się uśmiechnąć - to sprawa między starymi znajomymi. Nie pozabijamy się przecież. Prawda?
-Oczywiście - przytaknął Mateo przez zaciśnięte zęby. Nawet on musiał się zgodzić, że burda w monitorowanym autobusie nie jest dobrym pomysłem.
Wstałem i odeszliśmy kawałek, by móc się pokłócić bez zbędnych świadków.
-Co ci strzeliło do łba, żeby tu przyjeżdżać? - najechał na mnie wściekłym szeptem. Odór wściekłości tłumił wszystkie inne zapachy.
-Znikasz bez słowa na ponad dwa tygodnie i masz jeszcze pretensje?
Powstrzymałem odruch, żeby pchnąć go na ścianę. Ochotę miałem ogromną, ale z nim i jego napiętymi do granic nerwami skończyłoby się regularnym mordobiciem, a moje szanse nie były aż o tyle większe niż Mirka, by próbować.
-Mamy wojnę. Nie miałem czasu się odezwać - warczał.
-Rzeczywiście, straszne - zakpiłem. - Dwudziestu sekund na sms’a ci nie starczyło? Biedaczek.
Zacisną mocniej szczęki. No proszę, nie przypuszczałem, że to możliwe. I nawet kłów nie pościerał. Koncentrowałem się na takich głupotach, inaczej nie mogłem. Wściekłość szarpała mną wewnętrznie z taką siłą, że traciłem nad sobą panowanie. Cholerne sny osłabiały mnie również psychicznie, sprowadzając uczucia, które były dla mnie obce. Zbyt silne. I w większości negatywne.
-Nie powinieneś wychodzić poza nasze terytorium - powtórzył o wiele spokojniej, wreszcie przerywając krąg samonapędzającej się agresji. Bardziej niż słowa dotarły do mnie inne emocje ukryte w jego ruchach i zapachu.
-Nie mogę zamknąć się na szerokości kilku przecznic. Żyję jak człowiek - złość wciąż mnie trzymała i tylko zaciśnięcie pięści sprawiało, że nie trzęsły mi się ręce. Co się ze mną działo?
-Pozwól, że odprowadzę cię do akademika. Tam wracasz? - Upewnił się.
Skinąłem głową. Przez chwilę rozważałem, czy nie kazać mu się wypchać, ale nie ufałem samemu sobie, że będę wstanie spokojnie coś powiedzieć. Już lepiej było się nie kłócić. Pachniał determinacją, więc na zwykłej wymianie argumentów pewnie by się nie skończyło.
Dojeżdżaliśmy już do pętli, gdzie mieliśmy przesiąść się do innych autobusów, a Mateusz nadal chciał zabrać się ze mną. Nie rozumiałem. Najpierw znika, a teraz się przyczepia. Odepchnąłem złość i pozostało tylko tępe zmęczenie.
Wprosił się na górę, zasłaniając kawą. Nie bardzo miałem energię go wyganiać. Niech się napije tej kawy i da mi święty spokój. Poczułem mściwą satysfakcję, że aktualnie dysponuję jedynie niepijaną, rozpuszczalną lurą, której sam nie mogłem tknąć. Może ucieknie na sam jej aromat.
W pokoju zastała mnie notka od Krzyśka, że wróci następnego dnia. Super, zostałem sam na sam z NIM. Zgniotłem z pasją kartkę i wcelowałem nią do kosza. Trafienie za trzy punkty. Zrzuciłem na krzesło kurtkę i bluzę. Mimo nieszczelnych okien, w akademiku było ciepło. Zamarłem, czując ramiona Mateusza zaplatające się dookoła mnie.
-Co robisz? - szarpnąłem się, ale trzymał mnie mocno.
-Przepraszam - mruknął, chuchając mi w kark.
-Myślisz, że to wystarczy? - prychnąłem. Miałem nadzieję, że szybko się podda. Mimo wszystko wciąż trudno było się mu oprzeć. Szlag, przygryzł mi ucho. Musiał zapamiętać, jak to lubię. Czy jemu naprawdę nie przeszkadzało, że jestem po całonocnej, zakrapianej imprezie?
-A czego jeszcze chcesz? – jego ręka wślizgnęła się pod moją bluzę.
-Zrozumieć, o co wam do kurwy nędzy chodzi! - wreszcie się wyrwałem. – Najpierw mnie prześladujecie, teraz olewacie. Nagle mam uwierzyć w istnienie wilkołaków? Co jeszcze!? Magia? Wampiry? Duchy? Mówicie, że jestem jednym z was, ale jaki mam właściwie dowód? Skąd mam to wiedzieć?
-Wiesz – odparł po prostu, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Szlag. Wiedziałem. Nie wiem jak, ale byłem tego pewien. Nawet na początku nie przeżyłem nawet w połowie takiego szoku, jak powinienem po podobnych rewelacjach.
-Jaki mam dowód? – Powtórzyłem.
-Przecież przemieniłeś się na festiwalu.
-Tak?
Uśmiechnął się, widząc moje niedowierzanie.
-A co? Myślałeś, że ciuchy podarłeś wtedy dla rozrywki?
No proszę, nie posądzałem go o zdolność do ironii. Chyba pierwszy raz mu się zdarzyło.
-Jak… - zająknąłem się. To ja tak potrafię? Jeszcze większe zdumienie. – Jak wyglądałem? Jako wilk?
Przysunął się bliżej. Chęć dania mu w twarz przeplatała się z wielką ochotą, by się do niego przytulić. Już nie był zły. Zaniepokojony, rozbawiony, trochę zmęczony. Co w nim takiego było, że nie mogłem się oprzeć? Tylko zapach, chemia? Przecież ten tłumok nie rozumiał najprostszych emocji. Jego empatia zatrzymała się na etapie rozwoju pierwotniaka i czasem miałem wrażenie, że nawet ja mam od niego szersze słownictwo, a przecież to nie był nawet mój język! Nawet nie potrafiłem dłużej się na niego wkurzać. Emanował siłą i zdecydowaniem, łatwo było się przy nim czuć bezpiecznie. Był przystojny.
-Średniej wielkości – racja, miał też piękny głos – krótka, popielato piaskowa sierść. Ładna, gęsta.
Znów znalazł się podejrzanie blisko. Napięcie rosło, a ja byłem boleśnie świadom każdego dzielącego nas centymetra. Wciąż nie zapomniałem o co jeszcze moment temu się kłóciliśmy i bynajmniej nie wybaczyłem, ale tym razem miałem koncepcję, jak spożytkować resztki energii. Złą, zdecydowanie mylną koncepcję. Musiał mnie wyczuć, bo sprawnie pokonał resztę odległości i przypierając do ściany, pocałował. Mocno, namiętnie. Jęknąłem głucho i przyciągnąłem go mocniej do siebie. To nie było bez udziału mózgu, to było wbrew niemu. Zupełnie i całkowicie bezsensowne. Podniecająco jak wszyscy diabli z VII kręgu Dantego. Spróbował ściągnąć mi koszulkę.
-Przestań – mruknąłem, zaciskając pięści na jego kurtce.
-Nie komplikuj – wymruczał, ledwie przerywając pieszczoty.
Jak można jednocześnie czegoś tak pragnąć i tego nie chcieć? Wciąż nie poukładałem sobie wszystkiego. Nie rozumiałem gdzie się znalazłem, gdzie to wszystko prowadzi. Powinienem dać Mateuszowi w pysk za to, co ze mną robił, ale nie potrafiłem tego przerwać, a on był głuchy na moje protesty. Zamiast tego pozbawiłem go kurtki, od razu z cienką podkoszulką. Że też chodził w taką pogodę w czymś takim i jeszcze był gorący. Otarłem się o ciepłą skórę. W zamian zostałem wgnieciony jeszcze mocniej w ścianę, z której odpadł jakiś plakat i wyciąg wzorów Krzyśka. Warknąłem gardłowo i pchnąłem Mateusza na łóżko. Teraz ja nachylałem się nad nim, znęcając nad każdym dostępnym kawałkiem ciała. Zostawiałem zadrapania i czerwone ślady zębów, ale nie protestował. Mruczał, kiedy wreszcie zdołał zabrać mi koszulkę. Zacząłem rozpinać mu rozporek, ale przerzucił nas, zamieniając miejscami. Zdołałem jeszcze sięgnąć po leżący w szafce lubrykant. Było mocno, niemal brutalnie i nawet nawilżenie nie miało mnie uratować przed bólem tyłka. Leżałem później wykończony, ze splątanymi z Mateuszem kończynami. Całował mnie i gładził, jakby chcąc nadrobić poprzednią niedelikatność. Przez chwilę pozwalałem sobie na zmęczone dryfowanie w okolicach rzeczywistości.
-Widzisz – mruknął zadowolony – to nie takie trudne.
Usiadłem strącając z siebie jego ramię. Niedawna wściekłość zapłonęła od nowa. Może niezbyt logiczna, ale ani trochę słabsza.
-Wynoś się – warknąłem groźnie, szczerząc zęby. Nie, nie uśmiechałem się.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Badał mnie, ale szybko doszedł do słusznych wniosków. Jedno jego słowo, jeden nierozważny ruch i rzuciłbym się na niego. Tylko, że teraz z pewnością nie byłby zadowolony. Ubrał się i wyszedł, nie odwracając się do mnie tyłem nawet na moment.
Miałem poczucie, że przegrałem podwójnie.
*
Większość dani spędziłem na bezmyślnym brzdąkaniu na gitarze. Może i dobrze, bo ostatnimi czasy nie miałem czasu nawet na podstawowe ćwiczenia. To coś, czego większość nie rozumie. Nawet mistrz musi wciąż powtarzać podstawy. W muzyce, w rysunku. Kiedy skończyłem, przerzuciłem się na przerobienie na gitarę jednej z ostatnio modnych piosenek. Przyda się na najbliższą imprezę u Koali. Ostatecznie z pokoju wygonił mnie głód. Mogłem niby zamówić coś z dostawą, ale po pierwsze drożej, a po drugie nie miałem gotówki, niestety moja ulubiona pizzeria nie ma przenośnych terminali.
Na dworze było mokro i zimno. Śnieg, który spadł wczoraj wieczorem, w większości spłynął, zostawiając po sobie brunatne zaspy i kałuże. Deszcz zacinał, niesiony nieprzyjemnym wiatrem. Zarzuciłem kaptur i naciągnąłem szalik niemal pod same oczy, byle tylko odciąż się od świta. Skutecznie, nawet nie zauważyłem, że ktoś za mną idzie. Zakląłem brzydko, kiedy na chodniku, tuż przed moim nosem zaparkował mały samochód dostawczy, obryzgując mnie mokrą breją. Cudnie.
Środkowe drzwi samochodu otworzyły się i wysiadł z niego jakiś mężczyzna. Próbowałem go ominąć, ale ktoś z tył mnie popchnął w jego kierunku. Nagle znalazłem się w mocnym uścisku. Bardzo mocnym. Mimo mojego wrzasku i walki wszystkimi dostępnymi środkami, zostałem wepchnięty do środka. Ktoś podetknął mi pod nos wilgotną szmatkę, chwilę później odpłynąłem.
***
Mateusz wrócił do schronienia okrężną drogą. Biegiem. Musiał odreagować, bo zabiłby pierwszego napotkanego brata. Długo, boleśnie i możliwie najokrutniej. Zazwyczaj mało co potrafiło wyprowadzić go z równowagi, ale Piotr miał najwyraźniej wrodzony talent, który rozwijał w miarę trwania znajomości. Czarny nie pojmował jego sposobu myślenia. Starał się, ale napotkał na limit własnych zdolności. Przez godzinę analizował, co mogło tak wkurzyć Piotra i niczego nie wymyślił, a przecież nawet najbardziej skomplikowane strategie wojenne rozbijał w połowę krótszym czasie.
Minął wartowników, przeszedł bramę, szerokim łukiem obszedł wszelkie zabudowania mieszkalne, by tylko na nikogo się nie natknąć. Pomysł z odreagowaniem, niestety, nie wypalił i Mateusz wciąż był równie przyjazny dla otoczenia, jak przegrzany reaktor atomowy.
-Przeznaczenie to wspaniała rzecz – usłyszał za sobą aż nazbyt znajomy głos. – Choćbyś nie chciał, zaprowadzi cię tam, gdzie powinieneś być.
-Czy to znaczy, że nie mogę pójść stąd dalej? – spytał z nadzieją.
No tak. Osławione prawo Murphiego. Z dala od zabudowań mieszkalnych miał swój dom Rudy. Oczywiście musiał znajdować się w nim akurat teraz i jeszcze mieć chęć na pogawędkę. Szaman zaprosił swojego byłego wychowanka do środka. Mateusz mimowolnie spojrzał na niego złym wzrokiem, jak zwykle nie wywierając absolutnie żadnego wrażenia. Ze wszystkich wilków, właśnie on musiał być na nie odporny, ale cóż poradzić, że od Rudego Mateusz się go nauczył.
-Co się takiego stało, że swoim nastrojem straszysz nawet duchy? – spytał bez ogródek szaman.
Mateusz zawarczał na samo wspomnienie, ale nic nie powiedział. Wylewanie frustracji przed innymi było poniżej jego godności, nawet jeśli pytali. Każda inna osoba pojęła to już dawno, ale Rudy nie był każdym innym. Wpatrywał się w niego łagodnym, trochę zmęczonym, wyrozumiałym spojrzeniem. Tak łatwo było zapomnieć, kim był w istocie.
-Nie każ mi powtarzać pytania – uśmiechnął się złudnie.
-Piotr się stał – odmruknął wreszcie.
-To akurat wiem – wymownie pociągnął nosem.
Mateusz wbił wściekłe spojrzenie w podłogę.
-Posłuchaj – Rudy westchnął ciężko i usiadł w swoim ulubionym, wysiedzianym fotelu. Wymownie wskazał Mateuszowi drugie siedzisko, podjął dopiero, kiedy mężczyzna wykonał nieme polecenie – nie muszę ci chyba mówić, że tu nie chodzi tylko o ciebie. Nietrudno się domyślić, że między tobą i Piotrem jest coś więcej, niż zwykłe zauroczenie, ale tak długo, jak on ma kluczowe znaczenie dla stada, wasze relacje nie są tylko prywatne.
-Wiem.
-Więc mów, o co wam poszło.
-Tego akurat nie wiem. – Cisza przeciągała się, aż Mateusz nie poddał się pierwszy.- Mieliśmy dobry seks, a chwilę później wykopał mnie za drzwi.
-Pełną wersję, proszę.
Mateusz potrzebował chwili, by zmusić się do mówienia. Ale, na przodków, Rudy był nie tylko szamanem, był jego wujem. Po śmierci jego rodziców, poprzedniej pary alfa, zaopiekował się nim. Trochę z oddali, w końcu przy swojej funkcji nie bardzo mógł, ale i tak zrobił, co w jego mocy, by wychować Mateusza. Dzieci byłej alfy zawsze były potencjalnym źródłem kłopotów, szczególnie jeśli ich rodzice ginęli z rąk następców i dość często zdarzało się, że znikały magicznie w imię statusu quo stada. Rudy staną w obronie szczeniąt wtedy i wiele razy później. Teraz Stasiek nie żył, Magda odeszła z wilkiem z sąsiedniego miasta, a Mateusz już całkiem się pogubił, czy cała ta rozmowa rzeczywiście jest dla stada, czy może dla niego. Najpewniej wszystko na raz, szaman zawsze był o dwa kroki przed innymi. Wreszcie złamał się i zaczął po kolei relacjonować wydarzenie poprzednich kilku godzin. Od spotkania w autobusie, do zatrzaśnięcia drzwi pokoju Piotra.
-I dałeś się wyrzucić? – w głosie Rudego słychać było rozbawienie.
-A miałem jakiś wybór? – prychnał. – Był o krok od przeklęcia mnie.
-Przecież nie umie.
-Jemu to powiedz. Sam z resztą powtarzasz, że i amator wezwie ducha jeśli ma szczęście, a raczej pecha.
Rudy potarł zmęczony skronie.
-Tobie mówiłem, żebyś był z nim ostrożny.
-Dlatego wyszedłem – powiedział obronnie.
-Nie o to mi chodziło. Miałeś uważać, bo nie masz za grosz pojęcia o ludziach.
Mateusz warknął nisko.
-On nie jest człowiekiem.
-Ale myśli jak oni. Nie potrafi zaufać instynktowi, jeśli nie uzasadni go logicznie. Po festiwalu jego zmysły są rozbudzone i choć próbują nim kierować, to on się broni. Twoja nierozważna odzywka tylko jeszcze bardziej wytrąciła go z równowagi.
-Wielkie dzięki – mruknął Mateusz. – Szalenie pomogłeś.
Rudy po raz pierwszy tego popołudnia wydał się rozdrażniony.
-Spróbuj czasem pomyśleć. Głową. Jesteś wilkiem, ale nie zwierzęciem, więc zrób czasem użytek z mózgu. Intuicja to nie wszystko.
-A teraz o co ci chodzi?
-Żebyś sam doszedł do jakiś wniosków. Nie będę przez wieczność dawał ci odpowiedzi na tacy – podniósł się. – A teraz idź już, nie mamy więcej czasu na dyskusję.
Mateusz nie zdążył odpowiedzieć, drzwi domku otworzyły się i zajrzał przez nie jeden z małoletnich pomagierów Rudego.
-Szamanie, rada przewodników prosi – odezwał się nieśmiało chłopiec, a jego głos zabrzmiał nienaturalnie głośno wśród napiętej ciszy.
Tym razem trochę krócej i bez korekty, bo moja beta się wakacjuje. Za błędy z góry przepraszam.
Ja też wyjeżdżam i nie tyle nie będę mieć komputera, co elektryczności w ogóle, więc następny (prawdopodobnie ostatni) rozdział po moim powrocie – za jakiś miesiąc.
Pozdrawiam wszystkich wytrwałych :)