Niczego nie żałuję 1
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 07 2012 10:34:07
Do Miasta przyjechałem na jeden, góra dwa semestry. Z reguły nie zatrzymywałem się nigdzie dłużej niż rok, a w poprzednim miejscu, przez studia, spędziłem aż dwa i teraz nosiło mnie strasznie. Miałem wrażenie, że po zaledwie kilku tygodniach będę tylko marzył, żeby rzucić wszystko w cholerę i wyruszyć przed siebie, mając wszystkie „przeciw” głęboko na względzie. A jednak Miasto miało w sobie coś takiego, że czułem się tam zwyczajnie dobrze, jakbym wrócił na swoje miejsce.
Przyjechałem w ramach wymiany studenckiej, z premedytacją wybierając okolicę, gdzie jest raczej spokojnie, a niedobór klubów rekompensują inne atrakcje. Nie przepadałem za tłumami, a zabytkowa architektura była moim konikiem. I bardzo dobrym uzasadnieniem, czemu wciąż rzuca mnie po świecie. Jak po każdym przyjeździe, tak i tym razem zacząłem od odwiedzenia co bardziej interesujących miejsc, powoli chłonąc atmosferę Miasta. Jego zapachy, kolory i Ścieżki. Sam nie wiem dlaczego, ale zawsze pewne drogi wydawała mi się ważniejsze niż inne, łatwiejsze do zapamiętania. Jak granica czegoś, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Lubiłem je badać tak samo, jak rozlatujące się kościoły i kamienice.
Byłem w Mieście już dobry miesiąc. Poznałem panie z dziekanatu, co bardziej ogarniętych ludzi z akademika, roku i samorządu. Innymi słowy wszystkich, których znać wypadało dla własnego świętego spokoju i dobrej zabawy. I jak zawsze pogodziłem się z myślą, że utrzymywanie z nimi dobrych relacji wymaga sporadycznego wysiłku również z mojej strony. Dlatego w zamian za pomoc w wypełnianiu wyjątkowo zagmatwanych druczków w języku, z którym radziłem sobie w najlepszym razie przeciętnie, zabrałem jednego z kumpli na nocny rajd po industrialach, który organizowali ludzie z mojego wydziału. Wspólnie włamaliśmy się do jakiejś opuszczonej fabryki by później przenieść się do opuszczonych tuneli metra. Miasto było zabawne, trzy razy zabierało się za drążenie tuneli, trzy razy dochodzili do połowy linii i dopiero za czwartym się udało. Pozostałości po poprzednich próbach zostały oczywiście nietknięte, strasząc starymi instalacjami i maszynami.
Ktoś utopił latarkę w podejrzanie bezdennej kałuży, a dziewczyna z roku niżej wydarła się na widok jakiegoś cienia, już przy samym wyjściu, zwracając na nas uwagę strażnika. Jakiś chłopak zaklął słowem, którego jeszcze nie znałem i wszyscy rozpierzchli się na boki, rzucając desperacko na chwiejną siatkę ogrodzenia. Razem z kumplem od papierków, Koalą, wylądowaliśmy wreszcie na chodniku po drugiej stronie i pobiegliśmy jak najdalej przed siebie.
-Cholera, przystopuj trochę- wyjęczał Koala po dobrych kilkuset metrach.
Posłusznie przystanąłem, opierając się ciężko o ścianę zdezelowanej kamiennicy, koło której biegła jedna z moich wyimaginowanych ścieżek. Cóż, zawsze miałem dobrą kondycję, nawet przy nieregularnym uprawianiu jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Trudno było silić się na systematyczność zmieniając krajobraz za oknem częściej niż rękawiczki.
-Blisko było- zaśmiałem się.
-Jakbym wiedział, że mamy w planach sprinty, to założyłbym inne buty- opadł na ławkę.
-Ta, szpilki niewygodne?- parsknąłem starając się nie mówić wprost o baletnicach i rąbkach spódnicy, jednym z miejscowych idiomów.
-Spadaj, po prostu za małe trampki kupiłem. Ale za to są czerwone- pochwalił się.
Ucieszyłem się, że jest ciemno i nie widzi mojego wywracania oczami.
-To w którą stronę teraz?- spytałem. W planach był jeszcze jeden fort i trzeba było się do niego dostać.
-A skąd mam wiedzieć?- mruknął.- Ja przyjezdny jestem.
-Ale w Mieście od trzech lat…- zastanowiłem się. Widać nie mogłem liczyć na Koalę w tej kwestii. Postanowiłem zdać się na intuicję i pójść Ścieżką koło kamienicy.
Kolega bez protestów zdał się na moje przewodnictwo i niedługo później znów wylądowaliśmy w pobliżu zejścia do starego metra. Okolica nie była bogata w latarnie, więc bardziej wyczułem niż zobaczyłem kolejną osobę z naszej grupy. Niewysoką blondynkę o dużych oczach i z pewnością równie pięknym imieniu, którego jak na złość nie potrafiłem sobie przypomnieć.
-Hej- zawołałem.
Podskoczyła przestraszona, ale rozpoznając nas wyraźnie się rozluźniła.
-Jezu, nie straszcie mnie tak.
-Sorka, co tu robisz?
-Czekam na zbawienie, a jak myślicie?- prychnęła przypominając kota. O dziwo, wydawała się sympatyczna. Z zasady nie lubię kotów.
-To się doczekałaś- uśmiechnął się Koala, włączając tryb playboya.
-Chyba my się doczekaliśmy- mruknąłem studząc jego zapał.- Wiesz, gdzie powinniśmy iść?
-Tak mniej więcej, ale nie chciałam się włóczyć sama. A tak na serio, to zaraz obok jest przystanek i po prostu czekałam na nocny autobus.
-Można nim dojechać do fortu?- zainteresowałem się.
Rzuciła mi pełne politowania spojrzenie.
-Nie, można nim dojechać do mnie do domu. Fort jest w tamtą stronę- wskazała idącą w dół ulicę, biegnącą wzdłuż muru starego cmentarza żydowskiego.
Ruiny, cmentarze, opuszczone tunele metra… Miasto podobało mi się coraz bardziej.
-Będziesz naszą przewodniczką?- uśmiechnął się Koala.
Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i zgodziła się, najwyraźniej sama zaskoczona własnym entuzjazmem. Magia czerwonych trampek działała, nawet jeśli w mroku nikt nie widział ich koloru. Ja natomiast nie mogłem już więcej wywracać na nie oczami, skoro sam korzystałem. Poszliśmy w stronę wskazaną przez blondynkę. Dałem spokojnie pogadać moim towarzyszom. Koala może i był fizycznie w moim typie, ale charakterem i orientacją już nie. Nie narzekałem, na świecie jest wielu przystojnych blondynów, a do tego w tym kraju było ich statystycznie dużo.
Doszliśmy do niewielkiego placyku, z którego ulice rozchodziły się promieniście. Samotna latarnia nieśmiało oświetlała kamienice i samotny kościół, stojący na wzniesieniu po naszej prawej.
-To to?- spytał Koala wywołując u nas napad śmiechu.
-To kościół- oznajmiła dziewczyna.- Do tego barokowy.
-Okres budowy ten sam, ale na tym podobieństwa z naszym fortem się kończą- dodałem.
Dziewczyna spojrzała na mnie z większą dozą sympatii i tanecznym krokiem objęła prowadzenie. Dotarła już do samego placyku, kiedy pisnęła przestraszona.
-Co jest?- Koala i ja dobiegliśmy do niej najszybciej jak się dało.
Zobaczyłem o co chodzi, nim zdążyła pokazać. Zza muru kościoła wyszło stado przerośniętych psów. Wilków właściwie, chociaż dziwnie dużych. Wspominałem, że nie lubię kotów? Z psami jest zazwyczaj inaczej, chociaż te wpatrywały się w nas parami groźnie lśniących ślepi tak, że dreszcz strachu przeszedł mi po plecach.
-Spokojnie- mruknąłem nie za bardzo wiedząc, do kogo mówię.- Nie zrobią nam krzywdy- miałem nadzieję, że mój proszący ton nie rzucał się za bardzo w ucho.
Koala chciał cofnąć się krok w tył, ale go powstrzymałem. Intuicyjnie czułem, że to marny pomysł. To samo przeczucie podpowiadało mi, że niesprowokowane wilki nie zaatakują. Przyjrzałem się im trochę uważniej. Było ich pięć. Na przedzie stał szary, wydający się przewodzić. Za nim dwa kolejne, jeden podobny do pierwszego, ale drugi za to wielki i czarny. Tak ogromnego zwierzaka nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Czarny odpowiedział na moje spojrzenie wychodząc powoli przed resztę i ewidentnie zbliżając się do mnie. Czuć było od niego siłę i niemal automatycznie rozłożyłem ręce w możliwie biernej postawie.
Następnym krokiem było chyba położyć się do góry brzuchem- przeszło mi przez myśl. Nie byłem specjalnie zadowolony z takiego obrotu sprawy, jakbym podświadomie chciał powalczyć o terytorium. Idiotyczne porównanie, to nie było moje terytorium, a stawanie naprzeciw przerośniętym psom było mało mądre.
Czarny podszedł do mnie wąchając. Wpatrywał się we mnie jakby z zainteresowaniem by w jednej chwili mnie wyminąć i pójść dalej ścieżką. Pozostałe dołączyły do niego mijając nas obojętnie.
-Boże- jęknęła dziewczyna osuwając się na ziemię. Koala podparł ją w ostatniej chwili.
-Poszły sobie- stwierdziłem zaskoczony, że głos mi nie drży. Adrenalina powoli opadała, zostawiając mnie z miękkimi kolanami i szumem w głowie.
-Przyczepił się jeden do ciebie- zaśmiał się Koala usiłując odreagować.
-Ta, pieski mnie lubią- zironizowałem.
Chociaż rzeczywiście tak było. Koty na mój widok stawiały ogony na baczność i prychały obronnie, ale psy irytująco do mnie lgnęły. Nie po raz pierwszy doceniłem moje, być może urojone, zdolności. Szczególnie, że w mediach coraz częściej było słychać o atakach dzikich psów. Już wcześniej zwróciłem na to uwagę, ale dopiero po tamtej nocy zacząłem uważniej przyglądać się wiadomościom. Ataki, bandy włóczących się po mieście, przerośniętych wilkopodobnych, ich walki między sobą. Co rusz znajdywano ludzkie bądź zwierzęce zwłoki ze śladami ugryzień. Utwierdzało mnie to w przekonaniu, że mieliśmy po prostu zwykłe szczęście.
*
Wielkimi krokami zbliżała się połowa semestru, a nas zasypano kolokwiami, projektami i całym innym badziewiem służącym do dręczenia studentów. Brać akademicka zareagowała na to w sposób spodziewany i dla siebie naturalny. Wzmożony stres zaczęto zapijać regularnie, niemal co wieczór, urządzając większe lub mniejsze imprezy. Kiedy pod koniec tygodnia akademik zaczął niebezpiecznie chwiać się w fundamentach, przeniesiono zabawę do jednego z pobliskich klubów. Dalej byłem przekonany, że nie lubię takich miejsc. Za dużo ludzi, dymu i zapachów. Kręciło mnie od tego w nosie i bolała głowa, ale w imię relacji międzyludzkich musiałem odcierpieć choć trochę, by później wyrwać się pod byle pretekstem. Zblazowany opierałem się o bar w towarzystwie butelki piwa. Było za głośno by rozmawiać, a na podryw nie miałem szans na heteryckiej imprezie. Zamiast tego obserwowałem sobie podchody Koali i blondynki, rozważając czy wybrali już czcionkę na ślubne zaproszenia. I wtedy go zobaczyłem. Nagle uzyskałem pełne przekonanie, że myliłem się z moim sceptycznym podejściem do miłości od pierwszego wejrzenia. Stał po środku sali, rozglądając się dookoła. Niesamowicie wysoki, wystający ponad tłum. Ciemna karnacja, czarne, długie włosy, spływające swobodnie do ramion i równie czarne oczy. Zbudowany był jak model Calvina Kleina, a ja miałem wrażenie, że mimo dymu czuję jego zapach. Cholera, był najpiękniejszym facetem jakiego widziałem w życiu.
-Cześć- podszedł do mnie a ja oparłem się chęci spojrzenia przez ramię, żeby sprawdzić, czy na pewno do mnie mówi.
-Cześć- uśmiechnąłem się lekko.
Nachylił się do mnie.
-Chciałbyś może porozmawiać na zewnątrz?
Chciałem. Miałem nadzieję, że jednak mnie podrywa. Nawet na jednorazowy seks bym się zgodził, mimo że raczej takich rzeczy nie robię.
-O czym chciałeś pogadać?- spytałem możliwie spokojnie, zapinając jednocześnie bluzę. Nie było mi zimno, ale potrzebowałem zająć czymś ręce. On sam był tylko w lekkiej koszulce z krótkim rękawem.
Uśmiechnął się tak, że zabiło mi mocniej serce. Cholera, naprawdę wyglądał jak czarnowłosa wersja Travisa Fimme.
-Muszę cię ostrzec- zaczął, a ja poczułem wewnętrzny niepokój. Brzmiał za poważnie jak na flirt, czy choćby prośbę o papierosa.- Nie wiem, z jakiego jesteś klanu, ale chyba nie jesteś z Miasta.
-Przyjechałem niedawno- stwierdziłem niepewnie nie wiedząc, do czego zmierza.
-Niedługo rozpocznie się wojna, więc lepiej wyjedź. Albo przyłącz się do nas, jeśli nie jesteś w innym klanie. Nie pachniesz żadnym.
Popatrzyłem na niego z rosnącym zawodem. Trudno mi było pogodzić się z myślą, że rozczarowanie przyszło niemal natychmiast po zauroczeniu. Wolałbym poczekać do rana, facet, mimo że wariat, wciąż mnie kręcił.
-Nie wiem o czym mówisz- stwierdziłem zimno.- Jaka wojna, jakie klany? Weź daj mi spokój- zawróciłem w kierunku klubu. Wolałem wrócić do akademika, ale nie chciałem dłużej zostawać sam w jego towarzystwie.
Złapał mnie za ramię i brutalnie pchnął na ścianę. Zabolało. Zawarczałem i zamierzyłem się, żeby oddać, ale mnie przytrzymał. Dobry był, rzadko kiedy ktoś był silniejszy ode mnie. Poczułem dreszcz, kiedy podszedł bliżej.
-Nie chrzań- warknął tak, jak ja wcześniej.- Wiem, kim jesteś. Po tym jak się spotkaliśmy wytropiłem cię, żeby cię ostrzec, więc podziękuj chociaż!
-Spotkaliśmy się już?- uniosłem brew. Biorąc pod uwagę, że trzymał mnie przyciśniętego do muru, kozaczenie było marnym pomysłem, ale facet sprawiał, że puszczały mi hamulce.- Chyba bym zapamiętał.
-Parę tygodni temu. Przed kościołem, koło starego cmentarza.
-Nie przypominam sobie- wyrwałem się. A może mnie puścił, nie byłem pewien.
-Duży, czarny wilk. Dałeś do zrozumienia, że nie szukasz zaczepki.
-A ja jestem Czerwony Kapturek- warknąłem nie odwracając się i znikając we wnętrzu klubu. Wieczór z kiepskiego stał się koszmarny i miałem zamiar wynagrodzić to sobie właściwą ilością alkoholu.
*
Następnego dnia obudził mnie tupot karaluchów maszerujących w ścianie. Bolało. Miałem wrażenie, że czuję każdą pojedynczą kość ze szczególnym uwzględnieniem czaszki, palącego przełyku i żołądka fikającego koziołki. Kac. Do tego ciężki, męczący sen. Resztki obrazów przelatywały mi przed oczyma wywołując mdłości.
-Dzień dobry, śpiąca królewno- zaświergotał mi nad uchem mój współlokator.
Nie otworzyłem jeszcze oczu, ale to musiał być on. Nie znam nikogo innego, kto byłby tak radosny rano po imprezie.
-Daj mi spać- mruknąłem naciągając kołdrę na głowę.
-Już dałem, ale właśnie wróciłem z zajęć, a ty śpisz na mojej torbie na w-f.
-Cholera- poderwałem się by natychmiast znowu opaść na poduszkę. A może torbę, nie byłem już pewien.- Która godzina?
-Czternasta. Tak naprutego jak wczoraj to cię nie widziałem.
-Najpierw piłem żeby zapomnieć, a potem, żeby pić- wyjaśniłem filozoficznie, zmagając się z materią własnej głowy. Miałem uczucie, jakby neurony w mózgu zostały pozbawione dotychczasowej ochrony z wełny izolacyjnej. Kac gigant zaglądał w oczy od środka.
-Na ćwiczenia za godzinę pójdziesz?- spytał, stukając w mój plan zajęć wiszący nad łóżkiem, niczym wyrzut sumienia.
-Pójdę- stwierdziłem. W zamierzeniu odważnie, ale całe zdecydowanie zgubiło się gdzieś po drodze i wyszło tylko nieszczęśliwie.
Złapałem ręcznik, kosmetyczkę i rzuciłem się pod prysznic, żeby nie przestraszyć biednej doktorantki od mechany wczorajszą facjatą.
Prawie zdążyłem. Udało mi się tylko dlatego, że doktorantka wyszła na papierosa, gdzie została zagadana przez koleżanki z katedry projektowania urbanistycznego. Tym sposobem przesiedziałem kolejne godziny, gapiąc się w mieszankę liczb, liter i śmiesznie zastosowanych znaków interpunkcyjnych.
Kiedy wreszcie skończyliśmy, było już ciemno i tylko ostatni nieszczęśnicy włóczyli się po ulicach. Profesor przytrzymał nas dłużej, twierdząc, że takich głąbów nigdy nie widział, a nawet ostatni idiota pojąłby zastosowanie tej formułki po tej ilości ćwiczeń, więc on poświęci się, będzie siedział z nami dopóty, dopóki nie wykażemy się zrozumieniem teorii i zastosowaniem praktyki. Osobiście nie uważałem się za głąba. W świetle wczorajszego wieczoru może za skacowanego idiotę, ale nie za głąba. Nie, żeby pomogło mi to jakkolwiek w zajęciach. Tak jak niejasne przeczucie, że facet nie robi tego wszystkiego z litości i dobrej woli, ale dlatego, że ma ciche dni z profesorową i nieuchronną konfrontację odważnie odwleka. Tak przynajmniej twierdziła pani Wiola z szatni, która jakimś cudem znała wszystkie wydziałowe ploteczki, chociaż dałbym sobie głowę uciąć, że nigdy nie ruszyła się chociażby na pierwsze piętro gmachu.
Dość tego, że wracałem samotnie do akademika. Reszta towarzystwa rozpierzchła się do domów, albo na ciąg dalszy wczorajszej imprezy. Miałem dość, alkohol był w tym kraju zdecydowanie mocniejszy niż gdzie indziej i nie obchodziło mnie, co głosiły etykietki na opakowaniu. Wolałem nie żałować jutro, że nie umarłem na kaca dzisiaj.
Byłem już w połowie drogi, kiedy zza krzaków wyłonił się ogromny, czarny pies. Pożałowałem, że zachciało mi się skracać drogę przez park. Okrężna trasa była może pięć minut dłuższa, ale lepiej oświetlona i nigdy nie spotykałem na niej niczego groźniejszego niż emerytka z torbą wypchaną cegłami.
Pies na szczęście nie zaatakował. Gapił się tylko na mnie z politowaniem, jakby zastanawiał się, czemu taki dwónóżek się boi. W końcu on się tylko uśmiechał. Po chwili dotarło do mnie, że gdzieś już ten pysk widziałem. Na myśl przyszedł mi opustoszały placyk w okolicach tuneli metra. Cóż, zawędrował daleko od domu. Z drugiej strony byłem dziwnie pewien, że to też jest jego terytorium. Wiedziałem to tak samo, jak znałem Ścieżki.
Wciąż się nie ruszał, a że nie wydawał się agresywny, postanowiłem go zwyczajnie wyminąć. Było w nim coś takiego, co prowokowało do dotknięcia, podrapania za uchem. Miałem też niezbitą pewność, że skończyłoby się to dla mnie utratą ręki. Kiedy tylko się ruszyłem, zaczął się zmieniać. Omal nie wpadłem już nie na psa, a na człowieka. Przystojnego, zdecydowanie zbyt znajomego mężczyznę. Próbowałem cofnąć się gwałtownie, żeby go nie potrącić. Zamiast tego kuriozalnie potknąłem się i wylądowałem tyłkiem na chodniku z krzykiem uwięzionym w ściśniętym gardle.
-A więc to prawda- stwierdził ponuro.
Wyraźnie czekał na moją reakcję, ale po chwili stało się jasne, że ani się nie ruszę, ani nie dam rady niczego wybąkać. Z przyjemnością powiedziałbym, co czułem, ale nie jestem tego pewien. Pamiętam całkowitą pustkę w głowie, brak jakichkolwiek myśli adekwatnych do sytuacji.
-Słyszałem- podjął,- że wilki wychowane wśród ludzi nie wiedzą, kim są, ale nie wierzyłem, że to prawda.
-Co?- Był nagi. Z radością powitałem tą również nieadekwatną myśl. Otrzeźwiałem trochę i mogłem zająć się nie gapieniem na mój męski ideał. To było rozsądne. Realne. Nawet trochę logiczne. Jakoś.
-Jesteś wilkiem- wyjaśnił, jakby tłumaczył dziecku, że po piątku jest sobota.
-Co?
-Czuję twój zapach. Nie pachniesz jak człowiek.
Chciałem zaprotestować, ale słowa ponownie utknęły mi w gardle. W końcu sam wiedziałem, że on też pachniał inaczej. Nie potrafiłem wyjaśnić różnicy, ale nie było to nawet to, że mnie podniecał. Czułem od niego słońce i krzaki hortensji, przez które musiał przejść idąc do parku. Wiedziałem co jadł na kolację i że jest czymś przejęty. Zawsze czułem więcej, ale dawno nauczyłem się to ignorować. Wiedza, kto kogo i z kim zdradza, kiedy kłamie… to było bardzo męczące. Nie dało się wytłumaczyć kumplom takiej wiedzy. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto byłby taki sam.
Kiedy te wszystkie myśli przelatywały mi przez głowę, on pochylił się nade mną i wyciągnął z kieszeni mój telefon. Wstukał numer a ja mógłbym przysiąc, że miał w oczach błyski rozbawienia.
-Wpisałem się jako Mateusz. Zadzwoń, jak ochłoniesz.
Pomógł mi wstać i wcisnął komórkę w rękę i przeszedł ocierając się lekko o moje ramię. Po chwili z powrotem zamienił się w wilka i powoli odszedł.
*
Minął tydzień, nim zadzwoniłem. Bardzo starałem się włożyć wydarzenia z tamtego wieczora gdzieś między halucynacje i delirium.
Tak, na wydziale lakierowali coś tak, że całe drugie piętro capiło, a my siedzieliśmy tam przez całe popołudnie.
Tak, z pewnością wilk zamieniający się w człowieka był wynikiem zbyt długiego wdychania rozpuszczalników, wspomaganego kacem.
Tak, tylko jakoś w to nie wierzyłem.
Ta rozsądna i analityczna część mnie wiedziała, że to niemożliwe. Zbierała ułamki drobiazgów, starając się zebrać ją w całość. I jednocześnie odrzucała wynik tego procesu.
-Halo- usłyszałem jego głos.
-Cześć, tu Piotr.
-Już myślałem, że się nie odezwiesz- mogło mi się tylko wydawać, ale chyba się ucieszył.
-Cóż, zainteresowałeś mnie- stwierdziłem oględnie, starając się nie myśleć znów o tym, czym to zrobił.
-Cieszę się. Chcesz się spotkać?
-Brzmi jak dobry pomysł.
-Podam ci adres, tylko się zapowiedz, kiedy przyjedziesz. I lepiej zarezerwuj więcej czasu.
*
Miejsce do którego miałem przyjechać, okazało się być w jakiejś nieprawdopodobnej części miasta, której bym z własnej woli nie odwiedził. Nieprawdopodobna nie oznaczało zadupia, ani żadnych przemieści. Właściwie była to część ogromnego, niezagospodarowanego obszaru niemal w centrum miasta. Tuż przy rzece, sąsiadująca z zapuszczonym, prawie nieużywanym portem. Tyle wiedziałem z mapy. Wysiadłem na zajezdni autobusowej i rozejrzałem się, starając zorientować, w którym kierunku powinienem iść. Dostrzegłem Mateusza opartego o jedną z wiat przystankowych. Uśmiechnął się na mój widok. Dzięki bogom, tym razem był w ubraniu, pod ludzką postacią.
-Cześć-uśmiechnąłem się wbrew sobie.
-Cześć, gotów na wycieczkę życia?
-Nie- odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Przeprowadził mnie przez kładkę nad jedną z głównych arterii miasta. Zauważyłem kilka innych osób kręcących się pozornie bez celu. Mieli w sobie coś, co zwracało uwagę, jakiś wspólny mianownik z Mateuszem. Czasem wyczuwałem coś podobnego od niektórych, mijanych na ulicy osób. Bardzo rzadko spotykanych, ale jednak.
Z pewną obawą poszedłem za nim drogą, którą normalnie nazwałbym polną, ale nie bardzo mogłem przez wzgląd na położenie pola. Była wyłożona betonowymi płytami, a wszędzie dookoła rozciągały się chaszcze i drzewa. Miasto było naprawdę dziwne, skoro takie miejsca wciąż pozostawały niezagospodarowane.
-Bałagan w kwestiach własności- uśmiechnął się mój przewodnik wilczym uśmiechem.
Pierwszy raz miałem okazję przyjrzeć mu się dokładnie, w świetle dnia. Był niewiele ode mnie starszy. Wyższy niemal o głowę, chociaż dotąd wydawało mi się, że wcale niski nie jestem. Czarne włosy błyszczały mu w słońcu.
-Gdzie idziemy?
-Do mnie do domu, do reszty stada.
-Stada?- brwi podjechały mi niemal do linii włosów.
Uśmiechnął się znów, rozbawiony moją niewiedzą. Jakby dopiero sobie o niej przypomniał.
-Tak, nasze stado jest bardzo duże, liczy niemal czterystu członków. Tu mieszka znaczna część z nas. Łatwiej i bezpieczniej mieszkać w grupie.
-Bezpieczniej?- spytałem oglądając sobie zabudowania, do których systematycznie się zbliżaliśmy.
Budynki były w większości stare, zapewne stanowiły centrum jakiegoś bardzo małego miasteczka, które wieki temu stało się częścią Miasta, a po ostatniej wojnie zostało na jego miejscu szczere pole i kilka ruin. Okalały coś na kształt placyku zwieńczonego na końcu niewielkim kościołem, a dalej w kierunku rzeki, widać było nowsze zabudowania. Wszystko otaczał wysoki mur z ostrokołem na górze i chodzące dookoła, groźnie wyglądające wilki. To, co było wewnątrz muru przypominało hippisowską komunę, wspomaganą przez nowinki technologiczne. Zewnętrze przywodziło na myśl obóz wojskowy. Bezpieczeństwo. Spojrzałem pytająco na Mateusza, wciąż nie doczekawszy się odpowiedzi.
-Walki o terytorium są ostre- wyjaśnił niechętnie.- Kiedyś największym zagrożeniem byli ludzie, ale obecnie, cóż, w Mieście jest więcej wilczych klanów, niż miejsca dla nich.
Chyba rozumiałem, co chciał mi przekazać między wierszami. Kiedyś tępiono wilkołaki, później postęp technologiczny włożył je między bajki, ale krótko po tym przyszły po kolei dwie wojny, które zrównywały wszystko z ziemią. Jeśli wierzyć legendom, to zwykłych ludzi wilkołaki się nie bały. Trudno jednak walczyć z bombardowaniem, nie ważne, jaką siłą naziemną się dysponowało. Jeśli przez ostatnich kilkadziesiąt lat nikt owym wilczym klanom nie przeszkadzał, to nic dziwnego, że przyrost naturalny zaczął dawać się we znaki. Co znów prowadziło do dalszych wniosków, mianowicie mnie. Długo się wahałem, nim zadałem nurtujące mnie i będące kluczowym, pytanie.
-Jeśli cierpicie na przeludnienie, to czemu mnie tu ściągasz?
-Żal mi się zrobiło samotnego szczeniaka- uśmiechnął się, chociaż mu nie uwierzyłem.- Niedługo Miasto spłynie wilczą krwią i nie chciałem, żeby cię zaatakowali- dodał ciszej.
Przeszedł mnie dreszcz na wspomnienie niedawnych newsów prasowych.
-Chyba już spływa- mruknąłem uświadamiając sobie, że rozmowa toczy się, jakbym wierzył w tę całą szopkę.
Nie zmieniało to faktu, że dopiero teraz zacząłem się bać. Nie na tyle, żeby śmierdzieć strachem, albo przynajmniej miałem taką nadzieję, ale realnie. Nie rozumiałem, czemu wciągają w to obcego. Rozumiem chronienie klanu czy stada, ale werbowanie obcych było bezsensowne w ich sytuacji. Szczególnie, że ja nigdy nie uczestniczyłem w innej walce, niż pojedynek judo czy paintball. Nie umiałem zmienić się nawet w wilka, jak chociażby Mateusz. Dobry byłem tylko w grze na gitarze, rysowaniu i budownictwie. Mało prawdopodobne, żebym przedstawiał jakąkolwiek wartość bojową.
***
Mateusz oprowadzał go dalej, opowiadając przy okazji o wilczych zwyczajach. Na twarzy Piotra wciąż odbijały się wątpliwości, ale nic nie mówił. Wydawało się, że przełamał się wreszcie i przyjął robocze założenie, że wszystko, co mówi Mateusz, jest prawdą. Nie było, w każdym razie nie do końca. Wilk nie umiał powiedzieć, czemu tak zainteresował się tym obcym szczeniakiem. Było w nim coś, co go przyciągało. Może to, że dzieciak mimo dzielących ich dziesięciu lat w metryce, widział dużo więcej, niż którykolwiek wilk ze stada. Podróżował po świecie, zajmował się tyloma rzeczami, że znał się choć trochę chyba na wszystkim. On sam nigdy nie opuścił Miasta. Rzadko kiedy wychodził poza teren klanu. Kiedyś zajmował się patrolowaniem bardziej wysuniętych granic, to chociaż spotykał obce wilki. Teraz awansował i większość czasu spędzał w głównej kwaterze, oglądając wciąż te same pyski.
Jego uwagę przyciągnął szpakowaty mężczyzna w średnim wieku, który patrzył na nich nieruchomo z drzwi jednego z budynków mieszkalnych. Mateusz westchnął ciężko i kazał Piotrowi się nie oddalać. Nie mógł zignorować otwarcie własnego Przewodnika, nawet jeśli na dniach miał zająć jego miejsce.
-Więc jednak go tu ściągnąłeś- stwierdził mężczyzna, głosem przechodzącym w warkot.
-Jednak.- Mateusz wzruszył lekko ramionami.
Stary mógł sobie powarczeć, ale nic więcej nie zrobi, nie opłacało mu się to. Postanowił nie walczyć o pozycję, co było raczej rozsądnym podejściem. Mateusz był młodszy, silniejszy, miał większe poparcie w stadzie, a teraz, kiedy zaakceptowała go rada, przyjęcie tytułu Przewodnika było tylko formalnością. Stary wolał się z tym pogodzić, niż walczyć i ryzykować utratę w pojedynku tego, co osiągnął. Może gdyby to było kilka lat wcześniej… ale obecnie miał na głowie samicę z młodymi i jeśli nie będzie mógł o nich zadbać, straci do nich prawo. Niektórzy pewnie nazwaliby to słabością, skoro klan i tak by się nimi zaopiekował, jednak co innego było dla niego najważniejsze. Szczególnie, że Mateusz nie był złym kandydatem do rady Przewodników. Klan na tej zmianie nie straci, nawet jeśli Staremu nie podobały się niektóre decyzje następcy. Jak na przykład przyprowadzenie obcego blond szczeniaka.
-Po co ci on?- mruknął drążąc temat.
-Sam nie wiem, ale klan może tylko zyskać na jego osobie.
Stary popatrzył z powątpiewaniem. Niech się młody potłumaczy trochę, będzie go to jeszcze czekać przed radą. Niestety, Mateusz nie zachował się zgodnie z oczekiwaniami. Zbył temat i zaczął komentować plan patroli na nadchodzący tydzień.
-A może to twoja nowa samica?- zirytował się, z trudem wracając do tematu. Cholera, sprawa patroli była obecnie dużo ważniejsza, ale nie będzie go dzieciak stawiał po kątach.
-Nie miałbym nic przeciwko, skoro ktoś odbił mi poprzednią, ale nie tylko o to chodzi- odpowiedział niezrażony Mateusz.
Przewodnik zgrzytnął zębami, postanawiając nie komentować aluzji.
-To fascynujące, jak potrafisz odpowiedzieć na każde pytanie, w istocie nie udzielając żadnych informacji.
-Talent. Mogę już iść? Moja nowa samica gdzieś się zapodziała.
-Rób, co chcesz- warknął zrezygnowany, maskując jednocześnie ukłucie sumienia.
Mateusz zeskoczył zgrabnie z wysokiego schodka na którym stali i nie oglądając się na przewodnika, spróbował wywęszyć Piotra. Zapach chłopaka dochodził z tej samej strony, z której słychać było grę i piosenki śpiewane niezamierzonym kanonem.
Sam nigdy nie należał do lokalnego kółka przyjaciół muzyki, zadowalając się w zupełności radiem i tym, co składało się na obchody świąt i ceremonii. Dlatego z pewnym zaskoczeniem obserwował nagle zupełnie swobodne zachowanie Piotra. Szczeniak musiał bez problemu odnaleźć się w muzykalnym towarzystwie, żartował sobie z ich szefem i już po kilku zdaniach dostał do rąk gitarę. Gitarę Rudego! A przecież wszyscy wiedzieli, że instrument był jedyną rzeczą, która stanowiła dla niego jakąkolwiek wartość. Chwilę później dzieciak grał coś, śpiewając przy tym ładnym, czystym głosem. Rudy wyraźnie kojarzył tę piosenkę, jakiś bluesowo-rockowy klasyk i wersja Piotra mu się podobała. Reszta też wyrażała swoją aprobatę z uśmiechami na zadowolonych pyskach. Z niektórych okien wyjrzały nawet wilki, zaciekawione do kogo należy nowy głos.
They don't know,
like I know.
Do you know?
I don't know.
What my baby,
puttin' down.
What my baby,
puttin' down.
I just came back from,
Mexicali.
Just came back in town,
lookin' for my Sally.
Uh, have you seen her?
Mateusz wsłuchał się w słowa. Poczuł przebiegający po plecach, zimny dreszcz, kiedy wreszcie rozpoznał piosenkę. Nie rozumiał, czemu właśnie ją wybrał szczeniak. Może to był przypadek, w końcu Piotrek wciąż nie był przekonany co do bycia wilkiem. Ta piosenka nie mogła być przecież tym, o czym pomyślał.
Gitara nie tyle była moją pasją, co częścią mnie. Grałem właściwie od zawsze. Mogłem jeździć po świecie bez portfela, a tylko z futerałem. Nieraz zdarzało się, że źle wyliczyłem koszty podróży, albo coś się wydarzało i zostawałem bez złamanego grosza na bulwarze w Amsterdamie, czy w Berlinie. W takich momentach to właśnie gitara ratowała mnie przed śmiercią głodową. Albo tak jak tutaj, otwierała mi niespodziewanie drzwi, pozwalała dogadać się z ludźmi, z którymi w innych okolicznościach nie znalazłbym wspólnego języka.
Sam nie wiem, czemu natchnęło mnie właśnie na Hendrixa. Owszem, trudno go nie wielbić, ale akurat ta piosenka kojarzyła mi się ze sprawami, o których wolałem nie pamiętać. Była uczuciem pustki, tęsknoty i tego wszystkiego, co spotyka człowieka, który tak długo był w trasie, że zgubił dom. Nauczyłem się jej w Haarlem i grałem jak szalony przez całą drogę do miejsca, z którym okazało się, że nic mnie już nie łączy. Szara, deszczowa jesień kpiła z mojej głupoty i naiwności, a ja wziąłem sobie jej naukę do serca. Podróże kształcą. Uczą, że masz tylko to, co jesteś w stanie utrzymać na własnych plecach, i że inni ludzie nie występują w ramach bagażu podręcznego.
Żeby otrząsnąć się z melancholijnego nastroju następną zagrałem „Yellow submarine” ciesząc się, że nawet w tym towarzystwie każdy zna może nie tyle angielski, co słowa klasyków. Kolejne głosy dołączały tworząc średnio udany, choć z pewnością szczęśliwy chór. Nie wiem, jak długo to trwało. Submarine przerodziło się w kolejną i w kolejną piosenkę. Po jakimś czasie byłem w stanie zagrać w duecie z Rudym, któremu oddałem gitarę, po dostaniu jakiejś innej od dziewczyny, która mimo całego entuzjazmu była marnym grajkiem. Ludzie śpiewali, a my graliśmy zostawiając sobie nawzajem pole na improwizację. Doskonale się zgraliśmy, niemal bez słów wiedzieliśmy, jak drugi chce wykonać dany kawałek. Dawno nie bawiłem się tak dobrze i dopiero po dłuższym czasie zorientowałem się, że Mateusz stoi niedaleko i przygląda się nam z nieodgadnioną miną. Z tej odległości i pod wiatr nie czułem niczego, co by zdradziło, co naprawdę myśli. Przerwał nam dopiero, kiedy spotkaliśmy się wzrokiem.
-Chyba nie było tak źle- mruknął uśmiechając się zza kurtyny czarnych włosów.
-Jeśli wilki grają na gitarach, to ja mogę być jednym z nich- uśmiechnąłem się dając jednocześnie odciągnąć od grupy.
Mateusz nie odpowiedział. Mimo to mogłem wyczuć od niego aprobatę zmieszaną z czymś jeszcze. Od czasu spotkania z tamtym szpakowatym mężczyzną wydawał się zamyślony. Nie pytałem, o co poszło. Nie mogłem wpierniczać się bez pozwolenia w ich życie. Byłem gościem. Fakt, że byłem niemal boleśnie świadomy obecności Mateusza, kiedy tylko był w pobliżu, nie pomagał. Zdarzały mi się w życiu zauroczenia i nawet trafiła mnie kiedyś Wielka Miłość™, ale nigdy nie zafiksowałem się na niczyim punkcie w taki sposób. Działał na mnie jak magnes, tak silnie, że niemal traciłem nad sobą panowanie. I to właśnie mnie wkurzało, nastawiało sceptycznie do wszystkiego, co robił i mówił. Spokój, który wielkim wysiłkiem budowałem i utrzymywałem przez lata, wymykał mi się z rąk. Im silniej mi uciekał, tym mocniej starałem się go zatrzymać. To było ważniejsze, niż to, czy jestem człowiekiem, obcym, psem, kotem czy wilkołakiem. Mogłem być nawet kanarkiem, byle spokojnym i zrównoważonym!