Warszawa, krucza 14, posterunek policji. Każdy, kto tu wchodzi, w pierwszej chwili myśli, że wszedł do zwykłego biurowca, a nie na posterunek policji. Panując tu cisza i spokój mogą zmylić każdego. Jednakże to tylko złudzenie. Tam, gdzie nie widzą petenci, rozgrywają się akcje niczym z amerykańskich filmów o policjantach i gangsterach. Jak choćby teraz, w podziemiach budynku. Pokój bez okien, z chodzącą głośno klimatyzacją. Brudne ściany z miejscami odchodzącą zieloną farbą, mające swoją świetność już dawno za sobą, ogromne lustro zajmujące jedną ze ścian w całości i jedyne meble – stół i krzesła. Stojący przy drzwiach policjant uważnie obserwuje siedzącego przy stole mężczyznę. Obaj nieruchomi, niczym eksponaty z salonu madame Toussand*. Jedyne oznaki życia jakie można tu było znaleźć znajdowały się w sąsiednim pokoju, po drugiej stronie lustra fenickiego.
Dwaj ubrani po cywilnemu mężczyźni uważnie obserwowali tego siedzącego przy stole.
- Nie mogę go rozgryźć – mruknął pierwszy z nich, wysoki, czarnowłosy, zaciągając się papierosem.
- No cóż, zdarzają się tacy, a ty niestety nie jesteś psychologiem – odparł drugi, blondyn o delikatnej, prawie kobiecej urodzie. – Chodźmy go przesłuchać w końcu.
- Po co, przecież doskonale wiemy, że zabił tego dzieciaka.
- Po pierwsze, takie są przepisy, a po drugie, chcę go zrozumieć.
- No cóż, jak uważasz – mruknął mężczyzna i zgasił papierosa o ścianę.
- Mógłbyś w końcu przestać? – Blondyn popatrzył na niego z niesmakiem. – To, że nasz posterunek wymaga malowania, nie oznacza, że musisz go dewastować jeszcze bardziej.
- Dobra, dobra – mruknął i wyciągnął z kieszenie paczkę papierosów, po czym wrzucił do niej niedopałek. – Chodźmy już i miejmy to z głowy.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Siedzący w nim mężczyzna nawet nie drgnął na ich widok. Usiedli, blondyn położył na stole dyktafon i zaczął mówić.
- Środa, dwudziesty trzeci kwietnia dwa tysiące dwunastego. Oskarżony Adam Jarecki lat trzydzieści pięć o morderstwo Michała Kalickiego lat dwadzieścia trzy. Przesłuchanie prowadzą sierżant Tomasz Wójcicki i aspirant Janusz Lachocki. Powiedz mi, dlaczego zabiłeś tego chłopca.
Oskarżony milczał, nie drgnąwszy nawet. Przez cały czas wpatrywał się w to samo miejsce, gdzieś na lustrze, pomiędzy głowami przesłuchujących go policjantów. Blondyn westchnął i powiedział łagodnie:
- Nie pytam czy zabiłeś, bo to jest oczywiste. Chcę tylko wiedzieć dlaczego to zrobiłeś.
Wciąż nie otrzymał odpowiedzi. Czarnowłosy przechylił się przez stół i złapał oskarżonego za koszulę na piersiach.
- Gadaj śmieciu! – wykrzyknął wściekle. – Dlaczego zabiłeś tego dzieciaka.
- Tomek, uspokój się – powiedział blondyn spokojnie, ale mężczyzna nie zareagował. – Sierżancie Wójcicki, proszę siadać, to polecenie służbowe – powiedział twardszym głosem. Dopiero wtedy czarnowłosy spojrzał na niego, jednak w dalszym ciągu trzymał oskarżonego za koszulę.
- Janusz, ty nie widzisz, że on się z nas nabija? A ty jeszcze się z nim cackasz!
- Wyjdź! – A kiedy czarnowłosy nie reagował, dodał: - To polecenie służbowe!
- Tak jest – warknął Wójcicki i wyszedł trzaskając drzwiami.
- Możemy wrócić do naszej rozmowy? – zapytał aspirant.
- Zabiłem go, nie wypieram się tego. Czego więc jeszcze chcesz? – więzień w końcu się odezwał, a głos miał spokojny.
- Próbuję cię zrozumieć. Zrozumieć dlaczego to zrobiłeś. Miałeś wszystko; kochającą rodzinę, dobrą pracę, perspektywę awansu i podwyżki. Nie rozumiem dlaczego to zrobiłeś.
Oskarżony milczał patrząc na rozmówcę. Nagle wyciągnął rękę i dotknął obrączki na lewej ręce policjanta. Stojący przy drzwiach policjant ruszył się, chcąc ruszyć koledze na pomoc, lecz został powstrzymany uspokajającym ruchem ręki tamtego.
- Lewa ręka oznacza żałobę po kimś bliskim albo zakazany związek – powiedział oskarżony wodząc palcem po obrączce. – Jesteś za młody na żałobę, więc zakładam, że to raczej to drugie.
- To nie ma nic wspólnego ze sprawą – odparł policjant nakrywając obrączkę ręką.
- Opowiedz mi o nim, a ja opowiem ci o Michale. Wszystko.
Policjant przez chwilę patrzył w milczeniu na oskarżonego, w końcu wyciągnął rękę i wyłączył dyktafon.
- Pewnie będę tego później żałował, ale chyba nie mam wyjścia jeśli chcę odpowiedzi na pytania – westchnął ciężko.
Jarecki uśmiechnął się lekko.
- Jak się poznaliście?
- Możesz nas zostawić samych? – aspirant spojrzał na policjanta przy drzwiach.
- Jest pan pewien? – zapytał niepewnie.
- Oczywiście – aspirant uśmiechnął się. – Poradzę sobie.
- Jak pan uważa – odparł i wyszedł.
- Ja... - zaczął niepewnie policjant i umilkł nerwowo wyłamując palce. Skazaniec siedział cicho, patrząc na niego wyczekujaco. I widział jak aspirant otwiera raz po raz usta próbując wyrzucić z siebie słowa i jak jego klatka piersiowa porusza się coraz szybciej.
- Spokojnie - powiedział łagodnie kłądąc rękę na jego złączonych aż do bieli kostek dłoniach.
- Łatwo mówić. To nie takie proste, powiedzieć coś, co sie zawsze chciało w sekrecie zatrzymać - powiedział nerwowo.
- Jestem taki sam, nie musisz się przede mną ukrywać, ani nic udawać - głos wieźnia wciąż był łagodny, jakby rozmawiał z małym dzieckiem, a nie z dorosłym mężczyzną.
- No dobrze - odparł tamten niepewnie, wziłą ogromny haust powietrza, przez chwilę zatrzymał je w sobie i na koniec wypuścił ze świstem. Zaczął mówić: - To była standardowa akcja. Nalot na gejowski klub w którym, według informatora, miała się mieścić nielegalna fabryka narkotyków. Prowadzona miesiącami obserwacja potwierdziła tą informację. Kiedy już mieliśmy wszystkie dane i wiedzieliśmy, że akurat jest tam spora ilość przestępców, postanowiliśmy wkroczyć. Niestety nie odbyło się tak gładko jak myśleliśmy. Widzisz, fabryka była w piwnicy, a na górze normalnie działał klub, non stop czynny. Żeby nie wzbudzać podejrzeń przestępców musieliśmy przeprowadzić akcję przy pełnym ludzi lokalu. Niestety jednemu z bandytów udało się jakoś uciec i zaczął strzelać do tłumu. Zdążył zabić dwie osoby i ranić trzy, zanim go zabito. Mój... - zawahał się przez chwilę, zastanawiając się jakiego słowa użyć. – Mój chłopak był jednym z rannych. Opatrywałem go zanim przyjechała karetka. Jego rana była dość poważna, ale on mimo to dowcipkował i śmiał się jakby to było zaledwie draśnięcie. Czasami ludzie ze strachu przed śmiercią próbują zgrywać twardzieli, jednak w ich głosie zawsze słychać strach. Ale nie on. On zachowywał się jakby był na imprezie z kumplami. Przez cały czas się uśmiechał i gadał. Nawet nie pamiętam o czym. Pamiętam tylko, że ten jego spokój udzielił się też mnie, chociaż na początku byłem cholernie zdenerwowany. To była moja pierwsza poważna akcja, nie chciałem jej zawalić ani przynieść wstydu kolegom. Denerwowałem się strasznie, nawet jak już było po wszystkim. On sprawił, że cały ten strach gdzieś zniknął. Zaimponował mi tym. Tak bardzo, że po służbie poszedłem go odwiedzić w szpitalu. I odwiedzałem go codziennie. Za każdym razem widziałem jak cieszył się na mój widok. Wtedy jeszcze tego nie rozumiałem, nawet o tym nie myślałem, ale on chyba już wtedy się we mnie zakochał. Ja odkrywałem to uczucie powoli. Kiedy w końcu wyszedł ze szpitala, spotykaliśmy się nadal, jak starzy przyjaciele. Chodziliśmy razem na piwo, pizzę, kręgle. On nigdy nie wykonał żadnego gest, który mógłby świadczyć o tym, że czuje do mnie coś więcej. Jakby wiedział co się ze mną dzieje. A ja... ja z każdym dniem byłem coraz bardziej niespokojny. Nie potrafiłem zrozumieć tego co się ze mną dzieje. Nie potrafiłem zrozumieć dlaczego z taką niecierpliwością wyczekuję tych spotkań, dlaczego tylko przy nim czuję się bezpiecznie, dlaczego tylko przy nim moje serce wali jak oszalałe. Wszystko stało się jasne w pewien lipcowy weekend. Wziąłem wtedy tydzień wolnego, on też i pojechaliśmy do Zakopanego. Chodziliśmy po górach, ciesząc się wspaniałymi widokami, a wieczorem nad Morskim Okiem po raz pierwszy mnie pocałował i powiedział co czuje. Nie był nachalny, wręcz można powiedzieć, że nieśmiały niczym małolat – uśmiechnął się lekko do swoich wspomnień. – Nie nalegał na odpowiedź, do niczego nie zmuszał, po prostu czekał. A ja... na początku byłem na niego wkurzony. Czułem się jakby mnie zdradził, jakby zniszczył całą naszą przyjaźń. To mnie zabolało tak bardzo, że bez słowa wyjechałem z Zakopanego. Ignorowałem jego wszelkie próby skontaktowania się ze mną. Przestał dla mnie istnieć. To co zrobił było dla mnie chore, mimo iż to był tylko niewinny pocałunek. Wiedziałem, ze istnieję geje, jednak nigdy nie sądziłem, że stanę się obiektem westchnień jednego z nich. Chcąc udowodnić sobie, że nie jestem taki jak oni, tylko normalny, zacząłem sypiać z każda kobietą jaka się nawinęła i nie miała oporów. Pracowałem tez więcej niż zazwyczaj. Po pewnym czasie on przestał się odzywać, jakby dał sobie spokój, a ja ... byłem przekonany, że wszystko wróciło do normy. Ale byłem w błędzie. Przez cały czas czułem, ze coś jest nie tak, jakby mi czegoś brakowało. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że brakuje mi jego. Jego uśmiechu, jego spokojnego głosu, jego błękitnych oczu, tych wspólnie spędzonych chwil, nawet zapachu jego wody po goleniu Nie potrafiłem tego zrozumieć. Próbowałem to wszystko tłumić wmawiając sobie, że przecież nie jestem pedałem. Któregoś dnia, gdy miałem wolne włóczyłem się po mieście bez celu. Nawet nie wiem jak, ale nagle znalazłem się przed tym klubem w którym się poznaliśmy. Wszedłem żeby się napić. I zobaczyłem go pijącego przy barze. Był tak zalany, że nawet mnie nie poznał. Barman powiedział, że pije tak od tego dnia, kiedy zacząłem go unikać. Że w próbuje w kieliszkach utopić swoją nieodwzajemnioną miłość. Tak bardzo go to męczyło, że opowiadał każdemu, kto chciał słuchać. Opowiadał o aniele, który skradł jego serce. Wiedziałem, że mówi o mnie. Wtedy po raz pierwszy zapragnąłem przytulić go. zabrałem go do domu. Był ode mnie większy i cięższy, wiec miałem z tym niemały problem, ale jakoś mi się udało. W ogóle nie oponował, był jak szmaciana lalka. Tylko przez cały czas opowiadał o swoim aniele. Opowiadał o tych wszystkich chwilach, które razem spędziliśmy, a z każdym jego słowem moje serce biło coraz mocniej. Następnego dnia rano zadzwoniłem do szefa i wziąłem więcej wolnego. Musiałem. Czułem, że muszę wszystko z nim wyjaśnić. Na początku nie mógł uwierzyć, myślał, że to jakieś pijackie zwidy. Kiedy w końcu uwierzył, rozpłakał się jak małe dziecko. Tego dnia nie robiliśmy nic, tylko leżeliśmy przytuleni do siebie. Pamiętam nawet teraz jak mnie wtedy desperacko obejmował jakby bał się, że to wszystko jest tylko snem, który zaraz się skończy. Nie skończyło się. Brnąłem w to dalej, a on, rozumiejąc co się ze mną dzieje, wprowadzał mnie w ten świat powoli i delikatnie. I było jak w bajce. Ale każda bajka kiedyś się kończy – zamilkł kręcąc obrączkę na palcu. Po chwili podjął opowieść, przez cały czas wpatrując się w blat stołu. – W pewnym momencie zaczęło się między nami psuć. Chociaż go kochałem, jednak nie chciałem ujawniać naszego związku. Wciąż się bałem jak zareagują inni, bałem się, że będę wyśmiewany, wytykany palcami. Mimo jego próśb dalej mieszkaliśmy oddzielnie i spotykaliśmy się potajemnie. Nawet obrączkę zgodziłem się założyć na lewą rękę, bo gdyby to była prawa, to zaraz wszyscy znajomi by się wypytywali, a ja nie chciałem kłamać, że nie mam żony, tylko chłopaka. Skończyło się tym, że nasza ostatnia rozmowa przebiegła w gniewie. Od tamtego czasu nie odzywamy się do siebie. To boli. – Spuścił głowę, a z oczy pociekły łzy.
Oskarżony delikatnie złapał go za palce, głaszcząc jednocześnie obrączkę.
- Miłość nigdy nie jest łatwa – powiedział cicho. Aspirant popatrzył na niego załzawionymi oczami. - Bez względu na to, kto jest twoim partnerem, zawsze musisz coś poświęcić. Inaczej ona ucieknie. Ja poświęciłem siebie. – Pokazał prawą rękę, gdzie na serdecznym palcu widniał tatuaż w postaci obrączki. – Widzisz to? Przy aresztowaniu zabrali mi całą biżuterię. Ale tego nie mogli zabrać, to zawsze będzie ze mną. Dla innych to kolejny z tatuaży jaki mam na sobie, a dla mnie to oznaka naszej miłości. Wieczna obrączka. Mogę ją nosić na prawej ręce. Nigdy jej nie zgubię, nikt mi jej nie zabierze. Wieczna, jak moja miłość do niego. Widzisz te słowa z których ona się składa? Chociaż uczucia trudno ubrać w słowa, to jednak pewnemu utalentowanemu tatuażyście z niewielkiego zakładu na Chmielnej udało się to zrobić. „Jesteś mym oddechem, biciem mego serca, mą duszą”.
Policjant pogłaskał tą dziwną obrączkę, a oskarżony kontynuował:
- Nasze pierwsze spotkanie nie było tak pasjonujące jak wasze, wręcz banalne. Wpadłem na niego na ulicy. Pomogłem mu pozbierać rysunki, które mu się podczas tego zderzenia rozsypały. Właśnie zaczynał się lato i słońce grzało jak oszalałe. Pamiętam jak jego włosy lśniły w promieniach słońca niczym wielobarwne skrzydła motyla, a jego uśmiech... Był taki niewinny. Zapragnąłem złapać tego motyla i mieć go tylko dla siebie. Pomogłem mu zanieść rysunki na uczelnię. Studiował sztukę i właśnie szedł na jakiś super trudny egzamin. Strasznie się bał, a dzięki rozmowie ze mną mógł się trochę odprężyć i na chwilę o wszystkim zapomnieć. Później wszystkim opowiadał, ze to tylko dzięki mnie zdał ten egzamin. A ja nawet tego nie planowałem, jedyne o czym wtedy myślałem, to jak złapać tego motyla, by był tylko mój. W ramach wdzięczności zaprosił mnie wtedy na drinka. Przegadaliśmy wtedy w barze całą noc i chociaż wypiłem mniej niż on to byłem bardziej pijany. Pijany tymi uczuciami, które mnie wtedy ogarnęły. Nawet nie wiem jak i kiedy, ale zakochałem się, zupełnie jak jakiś szczeniak. Gdybyś go poznał, zrozumiał byś to. Nie było rady, musiałem się w nim zakochać, w tym jego wiecznym optymizmie, w jego nieśmiałym uśmiechu i oczach pełnych życia. W tamtą noc poznałem całe jego smutne życie. Pochodził z bogatej rodziny. Rodzice już przy jego narodzinach zdecydowali, że zostanie adwokatem. Posyłali go do prywatnych szkół, zabrali mu dzieciństwo dodatkowymi zajęciami. Dzięki temu znał perfekcyjnie sześć języków, potrafił perfekcyjnie grać w tenisa i golfa oraz prowadzić interesującą rozmowę na każdy temat, ale za to nie miał żadnych przyjaciół. Żył w złotej klatce. Aż któregoś dnia zbuntował się. Rzucił studia adwokackie i zaczął studiować sztukę, którą tak bardzo kochał. Rodzina wydziedziczyła go, chociaż przez cały czas ktoś próbował go nawrócić. Próbowali mu utrudniać życie używając swoich wpływów, ale on się nie dawał walczył. Zrezygnowali dopiero wtedy, kiedy dowiedzieli się, że jest gejem. Nie uwierzysz, ale dla nich bycie gejem to coś gorszego niż zamordowanie człowieka. Dopiero wtedy Michał jakby odżył, częściej się uśmiechał. Widziałeś kiedyś narodziny motyla? – spytał, na co aspirant przecząco pokiwał głową. – Kiedy wykluwa się z poczwarki, musi walczyć nie tylko ze skorupką, ale także z otaczającym go światem, żeby go przyjął, pozwolił mu żyć, żeby w czasie, gdy jego skrzydła rozkwitają, żaden drapieżnik nie zakończył jego krótkiego żywota. On był takim motylem właśnie. Chociaż życie ciężko go doświadczało, to jednak on wciąż się uśmiechał i cierpliwie rozwijał swoje skrzydła. Żeby móc ukończyć wymarzone studia ciężko pracował, czasami nawet nie spał po nocach. Ale nie dał się. Niczym motyla poczwarka walczył o przetrwanie. Zabrałem go z akademika, utrzymywałem i spełniałem każdą jego zachciankę, żeby tylko mógł zająć się sztuką którą tak bardzo kochał. Moja, jak to powiedziałeś, „kochająca rodzina” w pierwszej chwili myślała, ze to kolejna moja fanaberia, jak tatuaże, które pokrywają moje ciało, albo akcje typu skoki na bungie czy kurs pilotażu szybowców. Mogłem sobie na to wszystko pozwolić, bo nieźle zarabiałem. Rodzinka marudziła mi żebym się w końcu ustatkował i nie marnotrawił tych pieniędzy. Pewnie bolało ich, że korzystam z życia tak jak chcę, a nie oddaję tych pieniędzy im. Próbowali nawet ustawiać mi randki. Nie, nie wiedzieli, ze jestem gejem – dodał widząc pytające spojrzenie policjanta. – Ja im tego nie uświadamiałem, nie widziałem takiej potrzeby. Tak na dobrą sprawę to bawiły mnie te ich kombinacje, czasami nawet sam nakręcałem tą ich karuzelę. Do momentu aż poznałem Michała. Ten motyl zaabsorbował mnie w całości. Stał się dla mnie niczym dla innych narkotyki.
- Skoro tak, to dlaczego go zabiłeś?
- Żeby go obronić.
- Obronić? Przed kim?
- Przed nim samym.
- Nie rozumiem.
- Widzisz, kiedy go do siebie wziąłem, kiedy powiedziałem, że nie musi tak ciężko pracować, że ja go utrzymam, Michał odżył, w końcu rozwinął swoje skrzydła. Rzucił pracę, skupił się tylko na studiach i malowaniu. I widziałem jaki był szczęśliwy. Czasami miałem wrażenie jakby był nie z tego świata. Motyl ze snów, niewinny i piękny. Jednak on zaczął się zmieniać, powoli i nieubłaganie, ale jednak zmieniał się. Na początku nie wiedziałem co jest tego przyczyną, zrozumiałem dopiero potem. On tak bardzo chciał, żeby świat go zaakceptował, tak bardzo chciał mieć przyjaciół, że nieświadomie zaczął się zmieniać, dostosowywać. Powoli tracił tą swoją niewinność, jego skrzydła już tak nie błyszczały jak na początku, stawały się coraz bardziej matowe, pozbawione blasku. Powoli stawał się jak każdy inny. Nie mogłem na to pozwolić, nie mogłem pozwolić, by zabrano mi ta moją odrobinę szczęścia, moje światło... zatrzymałem to kiedy jeszcze nie było za późno, kiedy jeszcze był motylem. Nie próbowałem tego ukryć. Wiedziałem, że czeka mnie za to kara śmierci, ale mimo to zrobiłem to. Poświęciłem to, co miałem najcenniejszego, by zatrzymać tą miłość. Kiedy w końcu mnie stracą, będę mógł się z nim połączyć i nikt mi nie zabierze mojego motyla, nikt go nie zmieni w paskudną ćmę, która wraz z innymi leci do światła, zamiast podążać własną drogą. To wszystko.
***
Nie pamiętam procesu. Przydzielili mi adwokata z urzędu, chociaż tego nie chciałem. Ale podobno takie jest prawo, że każdy skazany powinien móc się bronić, móc mieć możliwość udowodnić swoją niewinność. Uważam, że w moim przypadku to czysty idiotyzm. No bo przecież się przyznałem, więc po co mam udowadniać swoją niewinność? Ale nich im będzie. Mój adwokat dwoił się i troił żeby mnie wybronić, ale i tak skazali mnie na śmierć. W końcu. Po dwóch miesiącach doszli do tego, co ja wiedziałem już dawno temu: jedynym wyjściem jest śmierć. Śmiać mi się chciało jak słyszałem mowę oskarżyciela. Bredził coś o skrzywionej psychice i o tym, że mogę znowu kogoś zabić. Głupiec. Gdyby wiedział... Ale nie wiedział. W sumie tylko ten policjant wie. Wiedziałem, że on jest inny, że on zrozumie i nie będzie oceniał mnie tak jak inni. I nie oceniał. Widziałem to w jego oczach. Widziałem, że zrozumiał. To mi w zupełności wystarczyło. Reszta mnie nie obchodziła. Spędziliśmy wtedy ze sobą tylko kilka godzin, a czułem jakbym znał go od wieków. Był on w pewien sposób podobny do Michała, chociaż on dopiero wychodził z tego swojego kokonu. Ale na pewno będzie pięknym motylem, pod warunkiem, że pozwoli o siebie zadbać, że nie ulegnie.
Chociaż i tak nigdy nie dorówna Michałowi. Michał... Michał był jedyny w swoim rodzaju. Cudowny, nieskalany, motyl ze snów. Nie mogę się doczekać kiedy znów go zobaczę. Niestety dni wloką się niczym guma, która już dawno straciła smak. Właściwie, to odkąd nie ma Michała, całe moje życie jest jak ta guma: bezbarwne i bez smaku. Ale jakoś je ciągnę, bo wiem, że w końcu się skończy. Wzorem skazańców z filmów odliczam dni do egzekucji, wyskrobując kreski na ścianie przy pryczy. Każda z nich to kolejny szczebel w mojej drabinie do szczęścia, tego wytęsknionego, tego, którego nikt już mi nie zabierze...
***
Po roku sądowych przepychanek, procesów, odwołań i apelacji, zapadł wyrok ostateczny: śmierć. Jedyne co udało się wywalczyć obrońcy to wykonanie wyroku w dniu czwartego lutego. Nikt nie wiedział dlaczego skazaniec chciał akurat tą datę, a on milczał. Zabrał ze sobą tą tajemnicę do grobu. Tylko on i jego ukochany wiedzieli iż jest to rocznica dnia w którym na ich palcach pojawiły się obrączki. Dzień w którym tak naprawdę stali się jednością, dzień w którym ich miłość znowu się odrodzi.
Tego dnia już od samego rana przygotowywano go do egzekucji: najpierw fryzjer, który i tak nie miał specjalnie za dużo do roboty, potem ksiądz, który chociaż został odprawiony z kwitkiem, to jednak uparł się, że zostanie do końca jakby miał nadzieję, ze jeszcze uda mu się zbawić duszę tego nieszczęśnika. Duszę, której już dawno nie było. Potem ostatni posiłek. Nie był zbyt wyszukany: kubełek hotwings z KFC.
Pół godziny przed wyznaczonym czasem wyprowadzono skazanego z celi. Kiedy szedł korytarzem uśmiechał się do własnych myśli. Zaprowadzono do niewielkiego oszklonego pomieszczenia w którym stało specjalne łóżko. Szyby zasłonięte były firanką w kremowym kolorze. W środku czekał już komitet powitalny w osobach: poznanego wcześniej księdza, lekarza i trzech uzbrojonych policjantów. Położyli skazanego na łóżku, rozłożyli mu ręce, przypięli pasami i podpięli kroplówkę. Jeszcze tylko sprawdzono czy wszystko jest w porządku i rozsunięto zasłonkę. Egzekucja niczym w amerykańskim filmie. Jak można się było spodziewać było sporo gapiów. Oprócz rodziny skazańca byłą też, o dziwo, rodzina zabitego. Adam zdziwił się trochę widząc ich tu po tym jak się wyparli własnego syna, ale po krótkiej chwili doszedł do wniosku, że go to w sumie nie obchodzi. Było też parę nieznanych mu osób, pewnie jacyś dziennikarze. Oni też go nie obchodzili, tak samo jak i jego własna rodzina: zalewająca się łzami matka opierająca się na ramieniu ojca, brat z zaciętą miną i siostra, tak samo rozryczana jak matka. Tak naprawdę, to tylko jedna z osób wzbudziła jego emocje: ten policjant, który go przesłuchiwał. Siedział smutny, jakby był jedynym który żałował skazańca. Adam uśmiechnął się i na ile tylko mógł wyciągnął w jego stronę kciuk w geście zwycięstwa. I widział jak policjant lekko uśmiechnął się.
W końcu wybiła godzina czternasta. Policjanci stanęli przy niewielkiej tablicy i każdy z nich wcisnął jeden przycisk. I jak na amerykańskich filmach, nie było wiadomo który z nich był katem. Śmiertelna kroplówka zaczęła powoli płynąć. Skazaniec wpatrywał się w sufit. Mimo iż za chwilę miał pożegnać się z życiem to jednak wyglądał na odprężonego, wręcz szczęśliwego. Uśmiechał się i poruszał bezgłośnie ustami, powtarzając sobie tylko znany wiersz
Otul mnie skrzydłami twymi
Z tęczy i tchnienia wiatru stworzonymi
Otul mnie skrzydłami swemi
Bym mógł oderwać się od ziemi
Byśmy razem polecieli
Tam gdzie nic nas nie rozdzieli
Otulę cię ramionami
By nic nie stało między nami
Ramionami cię otulę mymi
Byśmy już zawsze byli szczęśliwymi
By niebo zawsze nas otulało
By serce z bólu nigdy już nie drżało
Nikt nas nie rozdzieli
Tak jak zawsze żeśmy chcieli
Bo to nasz Avalon
Nasz wytęskniony dom
Kiedy już było po wszystkim i skazaniec zamknął oczy, firankę zasunięto, a widzowie wyszli. Aspirant Lachocki czuł, że jak szybko nie wyjdzie na świeże powietrze, to się zaraz udusi. Prawie biegł, a kiedy już się znalazł na zewnątrz, zerwał z szyi krawat, rozpiął dwa guziki koszuli i zaczął gwałtownie oddychać. W końcu się uspokoił. Wyciągnął komórkę i drżącym palcem wybrał numer. Oczekiwanie na połączenie dłużyło mu się niemiłosiernie, a serce waliło niczym oszalałe. W końcu usłyszał ten głos za którym tak tęsknił.
- Słucham?
- Witaj – zaczął niepewnie. – Nie byłem pewny czy odbierzesz po tym jak się rozstaliśmy ostatnio. – Zaśmiał się z lekka nerwowo. – Wiesz... trochę ostatnio myślałem... tak ogólnie o wszystkim i o nas też... w zasadzie to głownie o nas... i pomyślałem... czy moglibyśmy spróbować jeszcze raz?
- ...
- Jesteś tam? – zapytał zaniepokojony przeciągającą się ciszą. Odpowiedziało mu westchnięcie.
- Jestem. Po prostu zaskoczyłeś mnie.
- Czy to znaczy, że nie ma możliwości żebyśmy... - dalsza część zdania utknęła gdzieś w gardle razem z ogromną ściskającą je gulą.
- Dobrze wiesz czego ja chcę.
- Wiem – odparł cicho. – Wiem też, że zależy mi na tobie. Rozmawiałem ostatnio z pewnym skazańcem, który uświadomił mi parę rzeczy. I... - zamilkł na chwilę. – Boję się tego co będzie, boję się konsekwencji, ale bardziej od tego wszystkiego boje się utracić ciebie, dlatego też chciałbym spróbować jeszcze raz od początku. Jeśli tylko ty jeszcze chcesz mnie...
***
Ulica Chmielna – pieszy ciąg w który znajdują się same sklepy i kawiarnie. Jest tam tez także mały niepozorny lokalik w który znajduje się studio tatuażu. Jego jedyny pracownik i zarazem właściciel właśnie zastanawiał się nad wcześniejszym zamknięciem, gdy nagle drzwi się otworzyły i wraz z dusznym powietrzem do środka weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich postawny, krótko obcięty szatyn, a drugi – nieco niższy, o dziewczęcej wręcz urodzie, blondyn.
- Chcielibyśmy sobie zrobić tatuaż – odezwał się blondyn
- No to dobrze panowie trafili – uśmiechnął się tatuażysta.
- Jeden znajomy mówił, że zrobił mu pan tatuaż w kształcie obrączki.
- Oczywiście, że pamiętam ten tatuaż. – tatuażysta uśmiechnął się. - To było jedyne takie zamówienie. Co słychać u pana znajomego?
- Nie żyje.
- Och to przykre. Wtedy kiedy tu przyszedł ze swoim chłopakiem był taki pełen życia... No ale cóż, różne wypadki chodzą po ludziach. To jak, robimy ten tatuaż?
- Robimy.
- Jak ma wyglądać? Macie już panowie projekt?
- Tak samo jak tamten, literka w literkę.
Tatuażysta uniósł w zdziwieniu jedną brew, ale nic nie powiedział tylko zaczął przygotowywać sprzęt.
- To zapraszam na fotel. Który z panów pierwszy?
Jesteś mym oddechem, biciem mego serca, mą duszą
Jesteś esencją mego życia, całym moim światem
Jesteś mym kosmosem i nieskończonością
Bez ciebie nie ma nic
* właścicielka słynnego salonu figur woskowych.