Między światami
Dodane przez Aquarius dnia Lipca 01 2011 12:28:10
(Opowiadanie to jest kontynuacją opowiadania zatytułowanego "Dante".)

Obudziłeś się, a raczej obudziłem się ja. Nie wiedziałeś o mnie, ja tkwiłem ukryty w twojej jaźni, skulony i słaby, czekałem aż dasz mi siłę. Siłę i potęgę mi należną, ofiarowaną przez niego. Obudziłeś się z chłodu, wpółleżąc na zakurzonej sofie. Nie pamiętałeś co się stało, byłeś tu przecież z... Zaraz jak ona miała na imię? Jak wyglądała? Tego też nie pamiętałeś, ale była przecież, przyszła tu z tobą w noc duchów. W noc. Teraz było jasno. Spojrzałeś w miejsce, z którego powinien obserwować cię anioł, umieszczony na witrażowej szybie rękami nieznanego ci mistrza. Jego również nie było. Wyszczerbione szkło raziło swą pustką, przez którą do pomieszczenia wpadały promienie słoneczne. Raziły cię, drażniły. Drażniły oczy, drażniły skórę, nagle jakby gorące, mimo, że przecież był listopad. Chłodny, purpurowo - złoty listopad. Podniosłeś się powoli i rozejrzałeś. Twoja latarka, wciąż świecąc, leżała koło drzwi. Wiatr wpadający przez szpary deskach zawodził płaczliwie, stare drewno skrzypiało, dom żył... Dom żył...kaskada obrazów jaka nagle zalała twoje oczy odebrała ci na chwilę zmysły. Widziałeś siebie i ją, dziewczynę, która przyszła tu z tobą i anioła zstępującego do ciebie z wysokości witraża, anioła bez skrzydeł, anioła o zimnych, stalowo - szarych oczach, który wcale nie był aniołem. Widziałeś tysiące świec płonących w kryształowych kandelabrach, widziałeś tysiące świec unoszących się wprost w powietrzu, widziałeś ołtarz i siebie na nim i jego...
- Dante...
Nagle przerażony uniosłeś dłoń ku swojej szyi i... i nie znalazłeś nic, nic co świadczyło by o tym, że to co przeżyłeś, to co odżyło przed chwilą we wspomnieniach nie było tylko snem. Bardzo realistycznym i przerażającym, ale jednak tylko snem. To musiał być sen. Dom za dnia nie miał w sobie nic strasznego, nic tajemniczego. Był jedynie starym, drewnianym budynkiem, chylącym się ku ruinie, zaniedbanym i pustym. Tylko w szparach między deskami zawodził wiatr, tylko przez szczerbę w zbitym witrażu wpadały promienie słoneczne. Wcale nie drażniły. Przyjemnie grzały skórę, a konturom przedmiotów nadawały wyrazistości. Podniosłeś latarkę, wyłączyłeś ją i wrzuciłeś do plecaka, zły nagle na siebie i na dom, że nie był już taki jak przedtem. Stary zardzewiały skobel zwisał smętnie tak, jak go zostawiłeś, znów pobrudził ci ręce, gdy chciałeś go zasunąć. Odszedłeś wtedy tą samą ścieżką, która przywiodła cię ku niemu, zostawiając za sobą nie tylko walący się budynek, ale i człowieczeństwo, które w nim właśnie zostało ci odebrane. Wiatr szumiał, zrzucając z koron drzew ostatnie barwne liście, rzucając ci je pod nogi, jakby słał przed tobą purpurowo - złoty kobierzec, pachnący odchodzącym latem. Wiatr szumiał tęsknie i przyzywająco - Rafaelu...

Drgnąłem.

Drgnąłeś, odwracając się gwałtownie. Musiało ci się wydawać, że ktoś wyszeptał twoje imię, nikogo tam przecież nie było (nie było, lub pozwolono ci wierzyć, że nie ma), ruszyłeś przed siebie szybciej jeszcze, niepokojony jakimś dziwnym, nieokreślonym uczuciem. Żalem? Tęsknotą? Nie miałeś przecież czego żałować, za czym tęsknić (nie miałeś, lub pozwolono wierzyć ci, że nie masz). Odszedłeś...

Odszedłeś na dwanaście długich lat. Dwanaście lat, w ciągu których skończyłeś szkołę, studia, zostałeś architektem. Kilka miesięcy po tamtym halloween pochowałeś ojca, jak było do przewidzenia zapił się na śmierć. Na pogrzebie byłeś tylko ty i ksiądz, może i lepiej nikt nie widział twoich łez. Może i lepiej, że twój ojciec odszedł. Nikt więcej nie podniósł na ciebie ręki, nie skatował cię do nieprzytomności, nie zwymyślał cię, nie rzucił ci w twarz słów kolących niczym ciernie. Zostałeś sam, nawet bez swoich wizji aniołów, które spełniwszy swoje zadanie przestały być potrzebne. Sprzedałeś mieszkanie, wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień. Pieniędzy starczyło na kupno innego, mniejszego, w niskim bloku w odległości kilku przystanków autobusowych od tamtego domu. Domu, który choć przeznaczony do rozbiórki wciąż trwał w niezmienionym stanie. Widywałeś go codziennie jeżdżąc starym, radzieckim, potwornie kopcącym autobusem do pracy i wracając z niej późnym wieczorem. Nie wzywał cię. Już nie. Ściąłeś włosy, urosłeś kilka centymetrów, dojrzałeś. Ze ślicznego chłopca wyrosłeś w przystojnego mężczyznę, jednak nigdy nie ciągnęło cię do związków. Grzecznie, acz stanowczo odmawiałeś bliższych kontaktów zarówno koleżankom jak i kolegom z pracy, żyjąc w samotności, we własnym, zamkniętym świecie, który wcale nie był pusty. Po dwunastu latach umarłeś. Umarłeś dla świata, dla słońca, dla ludzi cię otaczających. Umarłeś, powołując do życia mnie. Umarłeś, a raczej zostałeś zabity...

Wracałeś właśnie do domu. Był początek grudnia, brzydkiego i ponurego. Z nieba zamiast płatków śniegu, lały się kaskady wody, spowijając świat monotonną szarością i przygnębieniem. Szedłeś sam, z opuszczona głową, w swoim starym skórzanym płaszczu, z szyją owiniętą grubym, żółto - pomarańczowym szalikiem, z dużą teczką pod pachą, krok po kroku, odmierzając trzysta metrów dzielące twój blok od przystanku. Było późno, żadnego okna nie rozświetlał blask światła, wszyscy spali. Na ciebie też czekało łóżko. Łóżko puste i zimne z białą, nakrochmaloną pościelą, tchnąca świeżością, bo zawsze wychodząc rano zostawiałeś uchylone okno. Z westchnieniem myślałeś o wannie z gorącą wodą, pachnącą lawendowym olejkiem do kąpieli, o ciepłej kolacji, o jakimś filmie w telewizji, który chciałeś obejrzeć. Nie usłyszałeś za sobą kroków. Nie wyczułeś obecności, kiedy zbliżał się do ciebie. Może powinieneś się wtedy obejrzeć za siebie. Jego gorący oddech owiał twój kark w momencie, kiedy piętnastocentymetrowe ostrze z trawionej kwasem stali wbiło się w twoją prawą nerkę i zostało szarpnięte do góry rozrywając arterię, szarpiąc mięsnie, zabijając na miejscu. Nie zdołałeś nawet krzyknąć. Śmiertelne zdumienie zamigotało w twych oczach i zgasło, a wraz z nim zgasłeś i ty.

Mężczyzna pochylił się nad ciałem, metodycznie przeszukując kieszenie płaszcza i spodni trupa, znajdując wreszcie portfel i telefon. Kilka sekund poświęcił na zdjęcie z nadgarstka ofiary zegarka. Rozejrzał się nerwowo i pobiegł przed siebie ulicą, niezauważony przez nikogo. Gdy był już pewien swego, kilka przecznic dalej zwolnił bieg i wsunąwszy ręce do kieszeni, ruszył przed siebie powoli, udając zwykłego szaraczka, zdążającego do domu po ciężkim dniu pracy. Oko za oko, ząb za ząb, śmierć za śmierć. On poczuł, że umiera, kiedy ostre kły rozrywały jego tętnicę. Oszalałe nagle serce, jeszcze przez kilka sekund pompowało krew wprost do bladych ust, sycąc pragnienie, gasząc wściekłość, dając siłę. A potem bezwładny korpus runął na ziemię. Tak znaleziono go rano, na jego ustach zastygł uśmiech tryumfu.

Bezskrzydły anioł pochylił się nad twoim, martwym teraz ciałem, jego oblicze pełne było smutku i złości. Uniósł cię ostrożnie, jak dziecko, chwytając pod ramiona i kolana, twoja głowa zwisła bezwładnie. Szedł powoli, zabierając cię do domu, tuląc do piersi, jak dawno utracone dziecko. Jak dziecko odzyskane. W blasku tysięcy świec położył cię delikatnie na łożu pokrytym czerwonym jedwabiem, wpierw ściągnąwszy z ciebie płaszcz. Barwny szalik leżał na ciemnych deskach podłogi. Ucałował twoje czoło, ale ty już nie mogłeś tego czuć. Tego jednak czuć jeszcze nie mogłem.