Proch i pył
Dodane przez Aquarius dnia Czerwca 09 2012 10:32:51
Poranek. Gorzka herbata. W namiocie jest parno, krople wody okrywają cały jego wierzch. Jest mi duszno, a w nocy było tak zimno, że miałem dreszcze. To nic. Wolę zimne noce,
i senność spowodowaną zmęczeniem, niż duszne poranki w brezentowym worku. Niebo okazuje się być jasne i świetliste, ptaki śpiewają. Siedzę przed namiotem i jem suchary z dżemem, znienawidzone suchary, teraz smakujące tak dobrze. Mój pies, Max, też nimi nie gardzi. Powoli, żując śniadanie, kontemplujemy to niebo, różowe jeszcze za sprawą wschodzącego słońca, rosę, zimną na trawie, powietrze, jak zmrożony, ostry alkohol. Zapalam papierosa, namokniętego
po przedwczorajszej ulewie, i wysuszonego na powrót w słońcu, dym rozleniwia, i ponownie kładę się spać. Max leje na drzewo.
Około południa zbieram cały obóz, a niewiele, poza namiotem i śpiworem tego jest.
Łąka, która dała nam nocleg, wydaje się nie mieć końca, i cieszę się z tego. Jest kwiecista, pachnąca, wybitnie trawiasta. Brzęczenie owadów umila nam marsz; nikt nic nie mówi, bo nikogo tu nie ma, prócz nas, mnie i mojego psa. Niebiańska łąka kończy się prozaicznie, szosą tak spękaną i dziurawą jakby ścierpiała trzęsienie ziemi. Idziemy, naprzód, wzdłuż, w poszukiwaniu sklepu.
W poszukiwaniu wody, żeby się umyć. Na pewno nie w poszukiwaniu towarzystwa. Nasza wędrówka, łąkami, lasami, zapomnianymi, wiejskim drogami trwa już trzeci dzień. Nie zmierzam do jakiegoś konkretnego celu, zwyczajnie chcę iść. Ból w zmęczonych stopach sprawia mi pewną przyjemność. Wiem, że niedługo będę tak zmęczony, że nie będę w stanie iść dalej.
Wiem, że niczego tym nie osiągnę. Ale ja tego właśnie chcę, zmęczenia, ciszy, samotności.
Budze się z uczuciem absolutnego rozczarowania. Nie ma żadnego namiotu, ziemi, traw, słońca, rosy. Są opuszczone, nieszczelne wertikale, pamiątka po zeszłej dekadzie, i duchota małego pokoju. Mojego pokoju. Matka wali do drzwi. Dzisiaj oboje mamy na ósmą- ona swoją biurową pracę, ja wykłady. Zwlekam się z łóżka i ubieram w miarę świeże byle co, przygnębiony. Na myśl
o śniadaniu jest mi niedobrze. Na myśl o uczelni jest mi niedobrze. Nie znam tych ludzi, mimo
że studiuję już z nimi czwarty rok. Nie mówimy do siebie więcej niż wymaga tego sytuacja,
i ja ciągle czuję się jak w pierwszej klasie podstawówki, wyobcowany. Teraz już chyba za późno by coś zmienić.
Perfekcyjnie opanowałem zajmowanie się sobą, bazgranie po kartkach, celebrowanie kanapki. Nie potrzeba mi tych przerw, chcę już wrócić do domu. Nie potrzebuję tych ludzi.
Idę ulicą żółtą od słońca jak oranżada. Idę do domu pouczyć się, poczytać książkę, obejrzeć film; idę żeby wieczorem wyjść na spacer z Maxem, kiedy będzie już ciszej i chłodniej, kiedy zapachy staną się z lekkich, jak musujące wino, balsamiczne. Zapachy wydobywające się z zimnych piwnic, zapachy kwiatów z balkonów, zapachy kwitnących wiśni, ziemi niedawno napojonej deszczem. Zapach tytoniu i ciężkiej, tłustej kawy, wspomnienie wakacji spędzanych z rodzicami na działce. Pies nic nie mówi, idzie pokornie, a ja chłonę wrażenia, mokry wietrzyk na rękach. Nie potrzebuję tych ludzi. Ludzie mnie krępują. Najlepiej czuję się, kiedy nikt na mnie nie patrzy, kiedy mogę być sam, i nie czuje się oceniany, wartościowany, szufladkowany. To nie tak, że nie chce z nikim rozmawiać, że uważam siebie za kogoś lepszego. Nie myślę też, że jestem od nich gorszy,
po prostu nie znoszę etapu przekonywania kogoś do siebie, ten etap za bardzo mi nie wychodzi, trzymam się więc z dala, bo wolę, żeby nie myśleli o mnie nic, niż myśleli tak, jakbym tego nie chciał. Czyli jak? Tak organicznie; żeby nie oceniali mojej inteligencji, poczucia humoru, wiedzy, wyglądu, głosu, śmiechu, poglądów; żeby nie patrzyli na mnie jak na kawał mięsa posiadający szereg cech, które mogą ulec zopiniowaniu. Kiedy nie patrzą na mnie, mogą to robić bez końca.
Idiotycznie marzę. O podróży przez bezdroża. O kompletnej samotności, o bliskości
z przyrodą. O zaszyciu się w głuszy. Wiem, że nieporadziłbym sobie, że nie miałbym pojęcia co
ze sobą zrobić, że nie miałbym pojęcia o niczym. Wiem, że nie odważę się spełnić tych marzeń. Męcząca codzienność jest prostsza, bo nie wymaga wysiłku, tylko pokornej bierności. Myślę, że nie jestem odosobnionym przypadkiem. Jem zwykle to samo, zapycham się znanymi smakami. Oglądam pornole z kilku od dawna znanych stron, czasami wśród morza shitu trafiając na perełkę, lub coś dawno zapomnianego, a potrafiącego sprawić taką przyjemność. Nie czekam na nic, niczego nie oczekuję, oprócz świętego spokoju. Nie wierzę, żeby coś miało się zmienić, i chyba bałbym się zmian.
Perfekcyjnie opanowałem marnowanie wolnego czasu. Umiem nawet marnować na sposób nie sprawiający przyjemności, i tak robię najczęściej. Nudzę się. I jestem chyba niewiarygodnie nudny.
Czasami rozmawiam z ludźmi na czatach, czekam, aż ktoś zagada, i ewentualnie odpowiadam. Nie potrafię rozpocząć rozmowy w interesujący sposób. Nie potrafię nawiązywać pasjonujących dyskusji, zwykle rozmowa polega na wzajemnym wymyślaniu finezyjnych złośliwości. Zdarzało się, że ktoś zostawał moim znajomym na dłużej, oczywiście bez wymieniania się zdjęciami i podawania prawdziwych imion. Zdarzało się, że podrywałem kogoś i umawiałem się na spotkanie, „zdarzało się” wielokrotnie podczas studiów, jedno- dwurazowe spotkania na seks,
z osobami poznanymi na czacie. Nigdy nie korzystałem z czatów randkowych; uważałem to za żenujące. O wiele ciekawej było poznawać kogoś podczas „normalnej” rozmowy, kiedy żadne z nas nie myślało jeszcze w kategoriach seksualnych, i potem dopiero, wraz z rosnącym zainteresowananiem zmierzać z rozmową w tym kierunku. Kobiety zwykle pozytywnie reagowały na subtelny flirt, trudniej było z mężczyznami, co sprawiało, że traktowałem te podrywy jak prawdziwe wyzwanie. Oczywiście, mogłem spytać po prostu, czy chce wpaść do mnie na godzinę, omijając wszystkie niuanse. Ale ja nie lubiłem omijać, wolałem powoli poznawać intencje rozmówcy, i cieszyć się tą namiastką polowania. Zwykle to ja składałem krótkie wizyty internetowym znajomym, rzadko zapraszałem kogoś do siebie. Zawsze uprzejmie, na dystans, zawsze pod kontrolą.
Lubię filmy sf, ale niestety mało jest takich na poziomie. Lubię książki historyczne, Penelope Cruz i czarną herbatę. Bałaganię, tak twierdzi mama. Lubię mieć dużo czasu
na zmarnowanie.
Kiedyś, jeden smarkacz mówił na mnie Rudy. Nie jestem rudy. No, może trochę. Troszeczkę. Nie jestem pakerem, jak mówił, ale chyba to był jego sposób postrzegania każdego, kto nie był taką chudzinką jak ten dzieciak i jego koledzy metale. Grupka nastolatków z mojego osiedla.
Któregoś tam wieczora wyjątkowo dobrze szła mi wymiana uszczypliwości z pewnym studentem z mojego uniwersytetu, jak się okazało. Student miał naprawdę ostry język i był bardzo błyskotliwy. Zacząłem delikatnie badać teren, pytając o różne, z porozu nieistotne rzeczy,
a zmierzając sukcesywnie do zaproponowania mu seksu. Był naprawdę inteligentny, i zorientował się w mig w moich zamiarach. Domyślnie wysłał mi swoje zdjęcie. Pół godziny później, z mokrymi jeszcze po szybkim prysznicu włosami, stałem pod jego blokiem, stojącym na drugim końcu mojego osiedla. Nie lubiłem mieć „znajomych” tak blisko, ale dla osoby z którą rozmawiało się tak dobrze, mogłem zaryzykować. Chwilę później, w zaciszu jego pokoju, rozegrała się nasza walka
o dominację, którą musiałem wygrać, nie było innej możliwości. Nie był jakimś tam pedałkiem, był rasowym samcem alfa, z czarnymi, gęstym włosami i namiętnie szeroką, dolną wargą. Przeruchałbym go, choćbym miał mu przyłożyć i go skrępować. Miałem ochotę go pożreć. Prawił mi złośliwości, chociaż ledwie mógł artykułować słowa, kiedy syciłem się nim. Spędziłem u niego kilka godzin, nie mogąc oderwać się od niego, nie mogąc przestać słuchać jego słodko- kwaśnego monologu na mój temat, samemu nie mówiąc prawie nic, jak zawsze. Jego dar wymowy
i inteligencja były niepodwarzalne. Wygonił mnie z mieszkania w środku nocy, argumentując, że musi iść rano na zajęcia. Po raz pierwszy poprosiłem o czyjść numer telefonu. Na wszelki wypadek, gdybyśmy chcieli się kiedyś spotkać jeszcze raz. Spałem u niego już dwa dni później. I następne dwa dni potem. A dalej, już prawie codziennie; uzależniał silnie i błyskawicznie.
Pokój był mały i wąski. Spuszczona, granatowa roleta sprawiała, że tonął w półmroku. Podłoga zawalona była książkami i masą papierów. Komputer i łóżko stały pod oknem, na wprost wyklejonych plakatami drzwi. Pod łóżkiem pełno brudnych ciuchów. On tam leżał, na materacu,
w samych bokserkach, ogolony modnie na żołnierza, jego wargi były niewiarygodnie gładkie. Owłosione przedramię zarzucone na głowę. Rozchylone uda, eksponująco, zapraszająco,
w cudownie kobiecym geście. Mierzył mnie spokojnym, pewnym siebie wzrokiem. Był tak naturalny, męski, że zapierało dech. Nie przestawałem o nim myśleć całymi dniami, fascynując się jak nastolatka, tym co mówił, i tym jak wyglądał. Fakturą jego skóry, mechaniką ruchów. Nigdy, nigdy wcześniej nie byłem kimś tak zaabsorbowany. Przytulałem się do jego pleców kiedy zasypiał, wąchając dyskretnie jego skórę. Ja zdobywałem się na czułostki. Żenujące.
Od pewnego czasu śnił mi się ten sam sen- pusty step, przez który samotnie maszeruję
do nikąd.
Wszystko, w tamtym okresie zdawało mi się intensywniejsze. Powietrze pachniało bardzo dobrze, zaciągałem się mocno tym zapachem, chociaż wcześniej nie zwracałem nawet na niego uwagi. Podobała mi się burza, granatowe niebo i błyski. Podobał mi się ulewny deszcz. Podobały wszystkie niemożliwie słoneczne poranki. Nawet stary chleb ze starym serem smakował. Spieszyłem się, wszystko robiłem dwa razy szybciej, chciałem mieć wszystko naraz. Dziwne uczucie lekkości i zadowolenia. Chwilami czułem się przerażony.
Spotkania były bardzo niezobowiązujące, a mimo to czułem się coraz bardziej, przyjemnie, zobowiązany. Sesja upłynęła łagodnie i szybko. Niespodziewanie dowiedziałem się, że Dawid wyjeżdża, w następnym tygodniu, na rok. Trudno było mi przyznać przed samym sobą, że byłem tym przygnębiony. Czekałem aż zaczną się największe upały, żeby miasto wyludniło się zupełnie,
i żebym mógł szukać na pustych ulicach kąta tylko dla siebie. Opcjonalnie czekałem też na zimno
i deszcze. Chciałem być absolutnie sam.
Nie oglądam seriali, adaptacji książkowych bestsellerów, filmów dokumentalnych. Wolę czytać, i wolę, żeby historie rozgrywały się w mojej głowie. Nazwać moją wyobraźnię hollywoodzką to obraza.
We śnie znowu maszerowałem przez step. Słońce nie mogło osiągnąć zenitu, wilgotne, wysokie trawy smagały mi nogi i ręce. Byłem przemoczony, i nie miałem szans się osuszyć. Step nie miał końca. Drapieżne ptaki zataczały wysokie koła nad moją głową. Kiedy znalazłem jedno, pojedyncze drzewo, potężne i o bujnej koronie, wspiąłem się na nie i odpoczywałem na jego konarze. Trawy szumiały w dole, nade mną różowiło się niebo. Nie czułem zimna, mimo mokrych ubrań, i nie myślałem absolutnie o niczym, po prostu byłem. Chyba czekałem na coś, i zasnąłem. Zbudził mnie dudniący hałas. Drzewo, na którym siedziałem, drażało, złapałem się go kurczowo, żeby nie spać. Hałas zbliżał się nagląco, drżenie przerodziło się w gwałtowne dygotanie. Pomiędzy konarami, otoczone chmurą kurzu i pyłu, zobaczyłem stado galopujących koni. Mogło liczyć około trzydziestu sztuk, trzydziestu sztuk tętniącego krwią, czarnego aksamitu. Zapragnąłem być jednym z nich. Zapragnąłem absolutnej wolności. Nawet wtedy, będąc samemu na stepie nie byłem wolny- byłem związany egzystencją, myślami, związany przez bycie człowiekiem. Chętnie uwolniłbym się
od tego, zamienił się na życie z jakimś dzikim zwierzęciem żyjącym gdzieś, gdzie nie ma absolutnie ludzi, polegającym jednynie na instynkcie i odczuwanych pragnieniach.
Obudziłem się około piątej. Było już zupełnie widno, i zapowiadał się bardzo słoneczny dzień. To, że notorycznie budziłem się o piątej przez wakacje, było absolutną porażką. Nie mogłem zasnąć ponownie, zajęty myśleniem. O studiach, o pracy, o nudzie, o weekendzie. Wstawałem, o tej nieludzkiej porze, wychodziłem z psem na spacer, myślami błądząc wokół różnych rzeczy i śniąc na jawie. Myślałem też o Dawidzie, myślami kładłem się na nim, słyszałem jak się śmieje,
i myślami czułem jaki jest silny. Nic nie potrafiłem poradzić na to, jak bardzo chciałem go znowu. Nikt też nie potrafił poradzić nic. Wszystko było w zaprzeczeniu.
Spacerowałem z psem długim chodnikiem wzdłuż uniwersyteckiego budynku. Maski zaparkowanych samochodów wyglądały w upalnym powietrzu jak lśniące pyski węży. Gdy któryś ruszał, warkot silnika przypominał wielkiego, przyczajonego kota.
Po co nam wolny czas, kiedy i tak nie umiemy go sobie zająć? Czuję niepokój przed perspektywą wolnego czasu.
Okazuje się, że dwaj moi najlepsi kumple, jeśli można tak w ogóle nazwać naszą relację, po wakacjach nie będą ze mną studiować. Obaj wyjeżdżają za granicę, na wymianę, i pewnie za rok, po obronie magisterki nie będą chcieli tu wrócić. Nie rozumiem, dlaczego ja nie potrafię się stąd wyrwać, dlaczego nie mam ochoty poznawać świata. Co za głupi sentyment trzyma mnie w tym miejscu? Nie rozumiem dlaczego nie mam ochoty znaleźć sobie pracy, albo jakiegoś stażu, daleko stąd. Tu nic nie ma. Nic mnie nie trzyma. Jest nudno, miasto już dawno zrobiło się małe, ludzie
na ulicach znajomi. Nie chodzi o to, że nie mam na to siły, czy umiejętności, ja mimo zniechęcenia nie mam na to ochoty. Nie wiem, nie mam pojęcia co ze sobą zrobić. Dziś, teraz, za miesiąc,
i za rok.
W ostatnią sierpniową noc siedzę na balkonie, palę fajki, i staram się nie myśleć o tym, że gwiazdy na niebie, że zapach nocnych kwiatków z balkonu niżej, że owady grają, z daleka szum samochodów, że powietrze przegrzane upalnym dniem dotyka miło skóry. Staram się tego wszystkiego nie zauważać. Śpię po dwanaście godzin dziennie, resztę czasu włóczę się albo czytam. Wakacje, kurwa.
Obudziłem się rano z dziwnym przeczuciem, z czymś na kształt zwątpienia, czymś jak przypomnienie o istotnej sprawie kiedy kończy nam się czas. Rozejrzałem się, ciągle leżąc
w pościeli. Wszystko wydawało się w porządku, jednak coś było nie tak. Sprzęty, rzeczy nie były na swoich miejscach. Budzik stał owszem, tam gdzie zawsze, ale jakby trochę dalej. Plakaty
na ścianach powieszone wyżej niż wczoraj, stos ubrań przy materacu malowniczy inaczej niż
na co dzień. Nie byłem pewień o co dokładnie mi chodzi, ale ustawienie tych rzeczy, praktycznie położenie każdego przedmiotu, wydawało mi się zupełnie nienaturalne. Wstałem powoli, obserując uważnie pokój, jak czającego się ze skokiem drapieżnika, i ostrożnie poszedłem do kuchni. Szósta pięćdziesiąt, matka jadła śniadanie i za chwilę miała wyjść do pracy. Popatrzyła na mnie, znad kawy, nie mówiąc nic przez chwilę, serce uderzyło mi alarmująco, gdy odniosłem wrażenie, że ona mnie nie poznaje. Dopiero po chwili uśmiechnęła się trochę i zaproponowała kawy, z ekspresu, jak co rano. Nie wykazała zdziwienia, że wstałem tak wcześnie. Wycofałem się tyłem do łazienki
i zacząłem myć się zimną wodą, starając nie rozglądać za bardzo, i za mocno nie zauważać. Wróciłem do matki i wypiłem z nią zupełnie milczącą kawę. Świat zaczynał się normalizować, przedmioty przestawały zadziwiać mnie swoim położeniem. Zrobiło mi się duszno, sennie, kofeina dawno już przestała na mnie działać. Położyłem się do łóżka, w moim pokoju, nie znajdując już
w nim nic niepokojącego.
Dzień mijał mi na wycieczce z psem do lasu. Mieliśmy trochę żarcia i mogliśmy dowolnie długo szwędać się po lesie, i tak co rusz napotykając amatorów sportu albo rodziny. Nie ma nic tak wkurwiającego jak wrzaskliwa rodzinka, kiedy człowiek szuka trochę ciszy. Po ostatnim treningu miałem zakwasy. JA miałem zakwasy, niedorzeczne. Odrobina ćwiczeń przywróciła mnie szybko do stanu używalności. Kiedy dotarliśmy do dzikiego, nie zagospodarowanego przez miasto brzegu rzeki, schowałem plecak w krzakach, oznakowałem miejsce, i ruszyłem z psem w długi, męczący przełajowy bieg. Oboje to uwielbialiśmy. Nigdy nie kąpałem się w takich miejscach,
nie próbowałem schodzić do wody nie znając jej niebezpieczeństw, ale gdy po czterdziestu minutach biegu dotarliśmy do zakola, nie było opcji, żeby się nie odświeżyć. Zakole miało kamenisty brzeg, było muliste i błyszczące od żółtego, jasnego piasku. Pies radośnie skorzystał
z mojego pozwolenia na kąpiel. Tutaj nurt był wolniejszy, a rzeka płytsza, nie musiałem się obawiać, że coś się stanie. Rozebrałem się do bokserek i wykąpałem, starając się nie zauważać jak brudna jest woda. Czekała nas długa droga powrotna, i nie chciałem czuć się lepki od potu. Dzień był gorący, teraz zaczął robić się coraz bardziej duszny, chmury gęstniały na niebie z każdą chwilą, mleczno- szare, słowem, zapowiadało się na burzę. Póki niebezpieczeństwo spotkania ludzi było małe, Max mógł biec luzem, a ja niosłem ubrania w ręce. Później jednak musiałem się już ubrać
i przypiąć psa do smyczy, nie chciałem natknąć się na jakiś powalony patrol straży miejskiej, na tych cwaniakowatych buców o mózgach jak orzeszki. Zresztą, nie chciałem też, żeby oglądali mnie napotkani ludzi. Nie widzę nic fajnego w pokazywaniu obcym ludziom swojej dupy, czy innych części, które nie powinny ich interesować. Plecaka nie było tam, gdzie go zostawiłem.
Za to kawałek dalej zobaczyłem zgniecione pudełko po moich ciastkach, i wyssaną puszkę coli. Wkurwiłem się. Nie musiałem daleko szukać, żeby znaleźć grupkę smarkatych idiotów, którzy pokusili się o moją własność. Pierdoleni licealiści siedzieli nad moim plecakiem i żarli moje mentosy. Wyjąłem któremuś plecak z rąk tak niespodziewanie, że prawie go z nim podniosłem.
A potem przywaliłem mu z pięści w szczękę. Było jeszcze dwóch, jeden skutecznie uciekał, drugiego zdążyłem złapać za koszulkę, tak że wywalił się i nażarł piasku. Bardzo mnie to wtedy bawiło. Zabrałem ich rzeczy, jakąś torbę, stary kocyk, książkę, i wszystko wrzuciłem, upychając straszliwie, do śmietnika na psie gówna stojącego niedaleko. Ostatni dzieciak wyłonił się zza krzaków, pewnie właśnie kończąc się odlewać. Popatrzył na mnie chwilę, odwrócił się na pięcie
i uciekł. Poznałem w nim brata Dawida. Właśnie czegoś takiego się spodziewałem. A teraz niech grzebią w gównach.
W nocy sfinalizowałem długotrwały internetowy flirt z pewną czterdziestolatką. Przyjechała do mnie, w modnym płaszczyku, w spódniczce pani bankier, w okularach bez oprawek.
Nie zdążyliśmy się rozebrać, jej biała, urzędowa bluzka przesiąknęła cała potem o zapachu kwiatów, zapachu jej perfum i balsamu do ciała. Wąchałem zachłannie tą wilgoć, zanim zdążyła zdjąć ją z siebie. Bardzo lubię dojrzałe kobiety, niewiele młodsze od mojej matki. Wyszła gdzieś po piątej, przespaliśmy razem ze cztery godziny. Zamknąłem drzwi i z ulgą ponownie położyłem się do ciepłego łóżka. Nie ma na świecie nic lepszego niż własne, ciepłe łóżko bladym świtem.
Nie byłem jakimś tam maczo, ruchaczem zaliczającym tak obficie, że stracił zupełnie rachubę.
Trzy, cztery razy w miesiącu kogoś tam miałem.
Przez ciąg kolejnych poranków, budząc się, miałem silne wrażenie, że zegarek wskazuje niewłaściwą godzinę. Sprawdzałem za każdym razem, i zawsze to on miał rację, chociaż przysiągłbym, że kłamie. Wskazywał dziesiątą rano, kiedy ja miałem wrażenie, że jest grubo
po południu. Denerwowałem się tym trochę.
Kilka tygodni po wygłodniałej czterdzieste umówiłem się na noc z tancerką. Dziewczyna była troszkę przy kości, miała długie czarne włosy i znakomicie tańczyła taniec brzucha. Zresztą, umiała też wiele ciekawszych rzeczy. Rano obudziło mnie słońce, głowa bolała na kacu, bo piliśmy z tancerką ostro poprzedniego wieczoru. Wstałem by zasłonić roletę. Podniosłem kołdrę żeby wsunąć się z powrotem w pościel. Gołe ciało pod spodem stanowczo nie należało do tamtej dziewczyny. Chłopak miał wąski, chudy zadek i prawie skrzywiłem się, myśląc jaki jest nieatrakcyjny. Na prześcieradle zaschnęło parę grubych kropel krwi. Bez ceregieli sprawdziłem jego tyłek, widać było mi tak spieszno, że rozerwałem mu skórę między pośladkami. Nie miałem pojęcia skąd on się tu wziął. Widać musiałem wypić tyle, że urwał mi się film.
Gdzieś w międzyczasie wyprosić tancerkę, poderwać kolesia i jeszcze zdążyć go przeruchać zanim padłem od ilości alkoholu. To nawet jak na mnie było niewiarygodne. Potrafiłem bardzo dużo wypić, robić coś, i potem zupełnie tego nie pamiętać. Często ktoś uświadamiał mnie po czasie.
Nie byłem mile widziany na imprezach klasowych, ani domówkach ludzi z roku. Kilka razy mimochodem rozbiłem romantyczny hetero-związek, zupełnie potem tego nie pamiętając. Odgarnąłem mu włosy z twarzy, wiedząc już prawie na pewno kim jest chłopak. Przeczucie mnie nie myliło, był to młodszy brat Dawida. Za cholerę nie pamiętałem jak ma na imię. Wpatrywałem się jak urzeczony w jego profil, kiedy pozwolił przez sen przewrócić się na plecy. Gdyby nie te długie kłaki, mógłbym łudzić się, że leży tu ciekawszy z braci, twarze bowiem mieli zdumiewająco podobne. Nie mogłem powstrzymać się żeby nie dotknąć jego twarzy, nosa, ust, brody, wyglądających zupełnie jak u Dawida. Gładziłem palcem grzbiet jego szerokiego nosa,
aż niespodziewanie obudził się, i popatrzył prosto na mnie, zaspanymi, brązowymi oczami.
Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pocałować go mokro w usta, z językiem, śliną, gryzieniem warg, miłośnie i prawie sentymentalnie. To, że nie był Dawidem, było rozczarowujące.
Spytałem czy boli go tyłek, a on przytaknął, prawie obrażony, chociaż czułem na brzuchu jego budzącą się erekcję, kiedy prawie położyłem się na nim. Był takim małym facetem, to było
aż śmieszne. Kac przeszedł mi prawie zupełenie, a to co z niego zostało, sprawnie zignorowałem. Wiedziałem, że musi chcieć być teraz ze mną, chociaż tyłek pewnie piekł niemiłosiernie.
Jakie to zresztą miało znaczenie, kiedy ja chciałem? Rozmasowałem go szybko, całując po uchu,
w ogóle nie miał woli żeby mi się opierać. Podciągnął swoje uda na moje biodra, i pozwolił się całować po twarzy, szyi, uszach, pozwolił pieprzyć się maksymalnie długo, w niewygodnej pozycji, pozwolił się zniszczyć własną przyjemnością, i znowu całować kleiście na koniec. Wysłałem go pod pryszynic, i nawet nie patrzyłem na niego, jak wstał, na tą niewybaczalną chudziznę i brak owłosienia prawie, na nędzne, małe bezdupie. Jezu, jak dobrze, że chociaż nie miał pryszczy. Wolałem zapamiętać jego ładną twarz, i poczekać aż się ubierze. Czułem niepokojący niesmak po tym zdarzeniu. Matka stacjonująca w kuchni nie poprawiła mi humoru, wbijając we mnie oskarżycielskie, jednocześnie zranione spojrzenie. Widziała, że nocował u mnie chłopak, kto wie, czego się nasłuchała w nocy, w naszym mieszkanku w bloku o cienkich ścianach działowych, i o ile czerdziestolatkę mogła jeszcze zrozumieć, to syna sąsiadów już nie bardzo. Widziałem, że jest jej przykro, że jakoś tam ją zawiodłem, ale jakie to w sumie miało znaczenie, nie była mną, nie mogła kierowac w ten sposób moim życiem. Nie mogła mnie też odrzucić, bo oprócz mnie nie miała nikogo naprawdę. Zanim chłopak wyszedł z kibla, poinformowałem ją krótko jak się sprawy mają. Okazało się, że przyjaźniła się z jego matką, zanim ta nie wyjechała z Polski, okazało się też,
że chłopak ma na imię Krzyś, co dotychczas umknęło mojej uwadze. Spokojnie wycałowałem Krzysia w przedpokoju, szepcząc mu coś na temat mokrej dziurki, która ma na mnie gotowa czekać. Krzyś, czerwony na twarzy jak burak wrócił do domu, a ja spokojnie mogłem wrócić do klarowania matce, że biseksualizm to nie choroba, i że używam gumek, które chronią przed AIDS na pewno.
Uwielbiam ćwiczenia wysiłkowe. Uwielbiam się porządnie zmęczyć, najlepiej
w samotności, potem długo stać pod letnim prysznicem, prawie jakbym nago stał w deszczu na łące. Po serii ćwiczeń czuję, jak buzuje we mnie testosteron, i wraca ogromna ochota na seks.
Kiedy był Dawid, miało to przynajmniej jakieś ujście. Max się za to cieszy, bo dużo z nim biegam. Jest coś pociągającego w kulcie ciała. Zresztą, chyba prawie każdy uprawia ten kult, stroi się albo rzeźbi sylwetkę, każdy chce być chudą górą mięśni, modnie ubraną, stylową, dowcipną,
z nietypowym hobby. Każda laska z jaką rozmawiam ma jakieś modne hobby. Jazda konna, malarstwo, skoki ze spadochronem, modeling. Nie imponuje mi to. Potrzeba mi kogoś z prostą, silną osobowością. Partnera, brata, kogoś, kto będzie umiał zamknąć się w porę, i nie będzie miał
o to do mnie żalu. Kogoś kto wytrzyma ze mną ulewę pod namiotem, i nie będzie marudzić, że mu zimno. Kogoś, kto nie ma ciągle pretensji, nie wymyśla głupot, myśli trzeźwo. Nigdy nie spotkałem niestety takiej kobiety. Nie cierpię młodych dziewczyn, usmarkanych beks, romantyczek, twardo stąpających po ziemi dziwolągów z ogolonymi głowami, pseudofotografek, punków jak rozwrzeszczanych ratlerków. Kobiety dopiero po trzydziestce zaczynają być pełnowartościowe, jak pełnomleczna czekolada. Czułem wtedy, na tamtym etapie, że się zmieniam, że zmieniają się moje potrzeby. Powoli miałem dosyć samotności. Naiwnie zaczynałem wierzyć w istnienie ideału.
Krzysio zarumienił się pięknie, kiedy mijałem jego bandę koło bloku, i łagodnie spuścił główkę. Kolesie powiedli za mną wzrokiem, a ja miałem ochotę patrzeć tylko bezczelnie na niego, dać im do zrozumienia, zwrócić uwagę, jaki to jest ten ich kumpel. Nie proponowałem mu kolejnego spotkania, i on sam też niczego nie zainicjował. Nawet kiedy wieczorem przypadkowo spotkaliśmy się w rockowym pubie, jedynym takim w tej dzielnicy, żaden z nas nie wykonał ruchu. Piłem piwo oglądając na telewizorze zawody lekkoatletyczne, i jednocześnie tupiąc nogą w rytm piosenki AC-DC. Krzyś przeszedł się do baru specjalnie bardzo blisko mojego stolika, zamiatając mi prawie przed oczyma swoim brakiem tyłka. Pomyślałem wtedy, że mała kurwa z niego.
Dopiero kiedy z wakacji został nam ostatni miesiąc, odważył się na tyle, by zagadać. Jego kumple zostali w sąsiedniej sali, a ja jak zwykle oglądałem zawody pijąc piwo. Nie żebym nie mógł robić tego w domu. Tutaj stanowiło to swego rodzaju rytuał. No i w domu matka nie pozwalała mi palić, a czasami sobie lubiłem.
Chłopak dosiadł się lękliwie, troszeczkę, boczkiem, jakbym go bardzo onieśmielał,
albo jakby obawiał się że zobaczą nas jego koledzy, a może jedno i drugie. Coraz bardziej widziałem w nim tendencję do zostania ciotką, ale może to tylko z racji młodego wieku
i nieśmiałości. Nie miałem pojęcia kto im kupował tutaj piwo. Podobno tamtej, tak pamiętnej dla niego nocy byłem zupełnie, najzupełniej w świecie trzeźwy, upiliśmy się dopiero razem, podobno mówiłem mu, że czuję się samotny, a on od zawsze był mnie ciekaw, i potem jakoś się złożyło,
że zaczęliśmy się całować, i go przeleciałem. On żadnej dziewczyny ze mną wtedy nie widział,
sam włóczyłem się między blokami, kiedy on akurat wracał do domu, koło północy. Podobno to był jego pierwszy raz, z kimkolwiek, nie licząc całowania. Popatrzyłem na niego z miną w stylu
„czy ty sobie kurwa ze mnie żartujesz?”. Nie miałem ochoty umoralniać tego dziecka, uświadamiać mu, że pierwsze razy powinny wyglądać inaczej, że powinno się kogoś lubić, poznać trochę i tak dalej, ale żywo czułem że muszę to zrobić. Ja, stary mentor.
Jego twarz podczas orgazmu wyglądała zupełnie jak twarz Dawida, i to bardzo na mnie działało. Nie mogłem pozbyć się jednak uczucia, że robię coś bardzo złego. Całowałem go
i obejmowałem, pozwalając nocować u siebie, i rodziło się we mnie coraz większe obrzydzenie do tej sytuacji. Ciało chłopaka zupełnie mi się nie podobało, ani jego charakter, ani ta nieśmiałość, ani to, że dał mi się wtedy przelecieć. Czułem się wykorzystany, jakby obarczył mnie winą, odpowiedzialnością za swój pierwszy raz. Nie chciałem tego, i sam nie wiem dlaczego nie potrafiłem powiedzieć mu żeby wracał do domu. Nie chciałem go, podobieństwo do brata to zbyt mało, żeby się z kimś spotykać, i chyba byłoby to niezbyt prawe z mojej strony. Przytulałem go zatem, żeby zmyć z siebie poczucie winy, żeby odepchnąć od siebie zarzut wykorzystania, żeby nigdy nie mieć sobie za złe jeśli uzna, że go skrzywdziłem. Nie mogłem zasnąć, starałem nie wiercić się na bardzo, i wpatrywałem się uparcie w światła samochodów przesuwające się czasami po suficie. Jak zawsze zapominałem opuścić rolety, i nie mam pewności czy nie dostarczałem rozrywki sąsiadom. Dziwne wrażenie unoszenia i kołysania ogarnęło moje ciało, jak często dzieje się ze zmęczonymi ludźmi przed snem. Czułem, że robię coś bardzo niewłaściwego, coś złego, pozwalając łudzić się temu chłopakowi. Pomyślałem, że kiedyś obróci się to przeciwko mnie. Na chwilę przed zaśnięciem ponownie ogarnęła mnie dezorientacja czasowa, ale byłem zbyt padnięty, żeby o tym myśleć, i chwilę później już spałem.
Ostatnie wakacyjne poranki były biało- szare, w powietrzu czuć było już zbliżającą się jesień, co napełniało mnie nieznośnym, melancholijnym uczuciem, jak w niedzielne popołudnie. Nie potrafiłem się cieszyć. Matki nie było już któryś dzień, i miałem mgliste przeczucie, że mówiła mi, że wyjeżdża. Chyba nawet chciała coś ode mnie, ale nie mogłem przypomnieć sobie co. Rzygałem, po kolejnym przepiciu, obejmując kibel pachnący moczem, nie myty od jakiegoś czasu. Po wyrzyganiu się było mi jeszcze gorzej. Leżałem potem na łóżku, nie będąc w stanie nawet zagrzebać się w pościeli, i tuląc głowę do zmiętej kołdry. Nie pamiętałem zupełnie nic z imprezy. Nie pamiętałem jak dotarłem do domu. Piłem stanowczo zbyt często w te wakacje.
A gdyby tak zostawić to wszystko i uciec?
Metodycznie rozważałem wszystkie za i przeciw. Myślałem o życiu, o małości, o tym,
co powinienem zrobić, co do mnie należy, w czym się spełnię, czego mam szukać, na czym się skupić, i myślałem o tym dzień i noc, czasami wyłączając się podczas prostych czynności jak mycie zębów albo spacer. Chciałem znaleźć coś najbardziej wartościowego. Miałem dosyć miłości, dosyć imprez, dosyć spania do południa, dosyć ćwiczeń na siłowni, dosyć książek, Internetu, gier, nauki języka, a myśl o powrocie na studia za parę dni mnie przerażała. Wiało nudą. Nie chciałem tam wracać, chciałem odejść, odpuścić, poczuć wolność jaką daje rezygnacja ze wszystkiego.
Nie chciałem robić już nic. Chciałem zniknąć. Wnioski napływały szyko i wartko jak strumień, myślałem przerażająco precyzyjnie o tym, ile warty jest każdy element mojej egzystencji.
To smutny moment, kiedy życie zamienia się w egzystencję, a drobnostki przestają przynosić radość. Nie cieszyłem się, nie umiałem. Czułem, że stoję o krok od decyzji o uwolnieniu się od wszystkiego. Ciągłe zmęczenie gdzieś zniknęło, ustąpiło miejsca radosnemu podnieceniu,
dzień mieszał mi się z nocą, cały czas byłem zamyślony, marzyłem o czymś lepszym,
o nieistnieniu. Przestałem zauważać Maxa, nie rejestrowałem go zupełnie, tak jak i matki,
a przecież oboje musieli być w tym czasie w domu, musieli się gdzieś tam przewijać, poza granicą mojej percepcji. Potrafiłem godzinami siedzieć w pokoju, przy oknie, i myśleć gapiąc się na ulicę. Potrafiłem w ogóle nie wychodzić z domu. Nie mam pojęcia kto wtedy opiekował się psem.
Nie mam pojęcia jak długo to mogło trwać. Myślałem. Może dzień, a może i tydzień.
To niewiarygodne, że dopadło mnie to tak zupełnie nagle. Czasami miałem wrażenie, że ktoś chodzi po moim pokoju, jakiś kształt porusza się koło drzwi albo za szybą okna, szybko odwracałem głowę żeby zobaczyć kto to, i zawsze były to zwidy. Leżąc w łóżku widziałem
w ciemności pochylające się nade mną ludzkie sylwetki. Zapalałem światło, i nigdy nikogo
nie zobaczyłem. Bałem się zasypiać. Zwykle oczy zamykały mi się na kilka chwil, budziłem się momentalnie, spokój odzyskując dopiero, kiedy zaczynało świtać. Czułem się zagrożony. Słyszałem jak ktoś miękko stąpa po moim dywanie, jak na granicy dźwięku skrzypią drzwi, zrywałem się by zapalić światło, z wiadomym rezultatem. W dzień myślałem bardzo trzeźwo,
w nocy panował nade mną strach. Czasami miałem wrażenie, że znowu jestem dzieckiem, mam małe dziecięce ciało, patrzyłem na swoje małe dłonie, czułem jaki jestem chudy i drobny, jak mogę objąć się ramionami i badać żebra. Nie było to oczywiście prawdą.
W którymś z tych dni, a nie było ich zbyt wiele jak się później dowiedziałem, śniło mi się wnętrze kościoła. Kościół posiadał bardzo wysoką nawę główną, kolumny pięły się pod sklepienie, jak pod niebiosa. Witraże sączyły niezwykle jasne światło, światło styczniowego poranka,
biało- niebieskie, zimne i słoneczne. Dym był gęsty i błyszczący, wił się wysoko w górę
z kadzielnicy, którą trzymałem. Moje serce było pełne wzniosłych uczuć. Chciałem udać się wraz
z dymem,opuścić mury kościoła, szybować, rozwiewać się, znikać.
Nigdy wcześniej nie miałem takich... problemów. Nie borykałem się z żadną stratą. Nie nazwałbym wyjazdu Dawida stratą, nie był moim „ukochanym”, „oblubieńcem”. Słowa te brzmiały mi, jak cały miłosny bełkot, obelżywie.
W tych dniach byłem gdzieś na pograniczu snu i jawy, gdzieś w obcym świecie, i wcale nie chciałem stamtąd wracać. Chciałem iść coraz głębiej, w ten kraj niepokojących cieni, i ciszy.
Po przebudzeniu się poszedłem do kuchni, gdzie stała apteczka, i najzupełniej świadomie, metodycznie zacząłem opróżniać wszystkie opakowania nasercowych leków mojej matki.
Nie towarzyszyły mi żadne myśli, byłem pusty. Położyłem się w swoim łóżku, czekając. Było dobre kilka godzin po świcie, sobota. Szare światło deszczowego dnia właziło przez okno.
Mimo tego wrażenie o poruszających się postaciach wróciło. Bałem się zamknąć oczy, bo wtedy czułem silnie ich obecność, jak polaryzację w powietrzu, jak prąd przebiegający po krzyżu. Zaczynało robić mi się duszno, otworzyłem więc okno, wyglądałęm przez nie chwilę.
Duszności nasilały się, towarzyszył im ból w plecach i klatce piersiowej. Ucisk narastał.
Siedziałem na łóżku starając się oddychać. Zaczynała ogarniać mnie panika, postacie zaczerniały sobą mój pokój. Miałem ochotę krzyczeć, ale nie robiłem tego. Wiedziałem, że rozmyją się pod moim spojrzeniem. Bolesne kłucie w piersi i szum w uszach. Zrobiło mi się tak żal tego wszystkiego, na jedną chwilę poczułem ogromną tęsknotę za światem. Wyobrażałem go sobie jako niebiesko- zieloną kulę wirującą niestrudzenie w białych kłębach chmur, spowitą w czerń jak w aksamit teatralnej kotary. Wyobrażałem sobie nieskończoną przesterzeń. Wyobrażałem sobie wolność i pustkę. Iść gdzieś i już nigdy nie musieć tu wracać, nie cierpieć więcej bólu
ani upokorzeń, nie czuć presji ani nacisku, nie móc już wrócić. Ból stał się ogłuszający, poczułem
w ustach ciepłą krew, i zniknąłem. Naprawdę zniknąłem.
***
Obudziłem się, sięgnąłem ręką do zaspanych oczu. Byłem bardzo, bardzo zmęczony. Długo spałem. Aparatura pikała. Czułem się odurzony. Twarz matki nadpłynęła z góry, jak zawsze, zmartwiona, zraniona, zła. Dużo później twarz Krzysia nadpłynęła, siedziałem już wtedy, właściwie to Krzysio nadpłynął cały. Płakał. I obiecał, że już nigdy nie zostanę sam. On się mną zaopiekuje. Patrzyłem w niemym przerażeniu.
Z początku w ogóle się nie odzywałem, do nikogo. Nie miałem zupełnie takiej potrzeby. Rozmyślałem o tym co się stało, czując, że droga ucieczki została zamknięta. Chodziłem na terapię, brałem leki. Moje myśli falowały powoli i spokojnie, jak wodorosty w gęstej wodzie.
Dużo czasu minęło zanim ponownie zechciałem mówić. Powiedziałem lekarzowi, że nienawidzę ich wszystkich, rodziny, znajomych, że brzydzę się nimi. Chcę być sam. Dostałem nowe leki,
po których moje myśli krążyły jeszcze wolniej, jeszcze spokojniej. Lekarz tłumaczył mi,
że wszyscy mnie potrzebują, matka, Krzyś, reszta, pies. Krzyś kiwał z zapałem głową.
Sennie pytałem sam siebie, dlaczego tak bardzo nie mogę ich znieść? W końcu pogodzisz się
z tym, przestaniesz walczyć. Marudne dziecko szarpiące się z matką próbującą je uczesać.
Oporny piesek zapierający się łapami o chodnik. Małe zwierzątko nie reagujące na wołanie.
W końcu zrozumiesz swoje błedy, zaakceptujesz swoje życie, mówili. Ciesz się, że masz takiego wspaniałego chłopaka, życie bez seksu jest równie interesujące, niczego ci nie brakuje. Leki zabrały mi cały popęd. Nic nie szkodzi. Czytaj gazety, gotuj, sklejaj modele samochodów.
Jesienne słońce wpada przez szyby, świeżo mielona kawa pachnie mocno i aromatycznie, maślane croissanty, spokój, spokój, spokój...
I mimo tego, że moje ciało jest ciężkie, jak kotwica na dnie morza, obrastająca glonami od czasów rzymskiego cesarstwa, mimo że mój mózg pracuje tak wolno, moje reakcje są tak stłumione, mam świadomość, że jestem w więzieniu. Trzymają mnie lekami, jak w klatce, pilnując żebym codziennie przyjmował dawki, codziennie kontrolują pręty dzielące mnie od wolności.
Ale ja wiem, że przyjdzie taka chwila, że będę zdolny uciec. Być może zajmie mi to całe miesiące, może i lata, ale kiedy nastąpi ten dzień, kiedy będę znów silny, ucieknę. Nawet nie zdają sobie sprawy, jak bardzo mnie krzywdzą.
Siedzę na parapecie. Firanka rzuca ażurowy cień na ścianę. Nawet przy zamkniętym oknie słyszę, jak na dole, pod blokiem, bawią się dzieci. Słyszę samochody. Słyszę jak matka smaży coś za ścianą, w kuchni. Słyszę niedzielny poranek, modlitwy w kościołach, włączone telewizory, trele ptaków, ludzką radość. Przez chwilę czuję, jak panika podpływa mi do gardła.
Jestem w potrzasku.