Książę łobuzów
Dodane przez Aquarius dnia Kwietnia 28 2012 00:11:28
Lestat mnie drażnił; ilekroć bowiem zaczynałem spisywać historię mojego własnego życia, pojawiał się w niej jak gwiazda i zabierał mi cały blask. Jako człowiek nie był nikim wyjątkowym i magiczna przemiana jego osoby, jaka miała miejsce w momencie jego przeistoczenia się w wampira, irytowała mnie jak cierń wbity w stopę. Choć niejednokrotnie usiłowałem wyrwać ten cierń i pozbyć się go ze ścieżki mojego losu, Lestat zdawał się być czymś nieujarzmionym i nie do pokonania – zwątpiwszy więc w strzęp władzy nad nim w granicach mojego bytu, pozwoliłem mu stale dryfować na skraju świadomości.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie był piękny. Nawet w okresach mojej wyjątkowej niechęci ku jego osobie, skłonny byłem potwierdzić, że jest istotą niebanalną i wyróżniającą się. Całym sobą, od niechcenia, prezentował postawę oszlifowanego, lśniącego diamentu, zmuszonego błyszczeć samotnie wśród pomyj. Nie miał poszanowania dla nikogo i dla niczego, pojęcie sacrum nie występowało w jego słowniku; chyba to tak bardzo mnie do niego przyciągało. Był moim idealnym przeciwieństwem i czułem się szczęśliwy, mogąc od czasu do czasu zaczerpnąć z fontanny jego niesamowitości.
Bezczelność jego działań mnie onieśmielała i zniesmaczała równocześnie. Nie mogłem jednak powstrzymać się od cichego podziwiania obojętności, z jaką popełniał czyny niemoralne, niewłaściwe i wulgarne. Ja sam nigdy nie zdołałbym pokonać głosu sumienia, ukrytego w moim sercu.
Chciałbym o nim napisać – mój przyjaciel, lecz nie byłaby to prawda. Gardził mną, nawet wtedy, kiedy mnie pożądał, wstydził się chyba własnych pragnień, więc ukrywał je za zasłoną wykorzystywania mnie. Sam przed sobą usprawiedliwiał swoje poczynania, próbując sobie wmówić, że wytrzymuje ze mną tylko ze względu na moje pieniądze. Był fałszywy i poniekąd żałosny w swojej niezdolności do pogodzenia się z ograniczeniami, wynikającymi z jego natury. Przez długie lata nie potrafiłem zdecydować się, czy bardziej go podziwiam, czy żałuję; do tej pory nie jestem tego pewien.
Claudia miała być dla niego sposobem na uczłowieczenie się. Choć zdawał się chełpić i chwalić swoim byciem ponad ludźmi, w głębi duszy tęsknił czasem za życiem, którego nie dane było mu zaznać. Bolała go myśl, że przemiana w wampira wynikała nie z jego inwencji, a z poddania się losowi, bardzo nie lubił tracić kontroli nad tym, co go otaczało. Inni spośród nas nazywali go Srebrzystym Paniczem, Księciem Złodziei – musiałem się z tym zgodzić, bowiem Lestat kradł co tylko mu się spodobało, nie bacząc na uczucia innych.
Dlaczego poświęcam mu tak wiele czasu, tak wiele słów – gorzkich lub nie, ale jednak słów? Nie jestem pewien, czy zdołam odnaleźć odpowiedź na to pytanie. Podejrzewam, że rzecz tkwi w tym, że mu zazdroszczę. Jego lekkości, lekceważenia, jego braku wstydu w niektórych kwestiach. Obłudy, która pozwala mu kpić sobie ze świata, choć ten sądzi, że go doskonale zna. Otóż nie, moi drodzy – tak naprawdę nikt nie jest w stanie rozgryźć markiza de Lioncourt, pana na hrabstwie skruszałych kości.
Mówię o bezwstydzie Lestata. To nie do końca jest odpowiedni zwrot, lecz wygląda na to, że nie potrafię znaleźć czegoś, co opisze go lepiej. Mógłbym powiedzieć, że jest jak balet, choć i to nie byłaby cała prawda. Zmuszony jestem czynić moje słowa lżejszymi, wydrążonymi, pustymi i miałkimi. Balast zwrotów znaczących zbyt ciężki jest, by stosować je w odniesieniu do jego osoby.
Znowu robię to samo! Miałem dzielić się sobą, lecz ten przeklęty paniczyk o włosach w barwie zboża z jego rodzinnych stron kradnie mi cały splendor. Tak, Lestat zdecydowanie dobrze czuje się w nienależącym do niego blichtrze i blasku stłuczonych lamp. Cichy płomień szepcze we mnie „Czy ty byłbyś gotów wyjść na scenę i powiedzieć – tak, to ja! – jak on to uczynił? Myślałbyś o odpowiedzialności, którą niesie to za sobą, on zaś odrzucił tę odpowiedzialność z rozbrajającym uśmiechem! Nie jesteś godzien wylewania swych łez na papier, mój drogi.”
Pragnienie dotknięcia jego nieczystej świętości spala mnie jak gorączka. Och, wiele bym dał za to, by móc odejść bez słowa jak on i nie myśleć o tym, co za sobą pozostawiam! To ja go porzuciłem, a cierpię znacznie bardziej, zupełnie jakby był zdolny do odwrócenia naszych ról za pomocą pstryknięcia palcami.
Gdzież podziały się czasy, w których lekceważeniem jego osoby i odpychaniem go, zdolny byłem skupić całą jego uwagę na sobie? Choć ze zniecierpliwieniem i jadem, mimo wszystko to mnie, właśnie mnie! poświęcał swoje słowa i czyny. Chciałbym zrzucić całą winę na niego, jako tego, który złamał mnie, zmuszając, bym nieodwracalnie zadurzył się w jego przegniłym, zrobaczałym sercu.
Nawet teraz, w tak rozpaczliwie pustym i chłodnym momencie mojego życia, gotów jestem przybiec na jego skinienie i zaczekać, aż łaskawie zechce się do mnie odezwać. Co więcej, robię to właśnie teraz – w chwili, w której podsumowuję mój lestatowy rachunek sumienia. Ukryty za kulisami sceny drżącej od głębokich dźwięków, wsłuchuję się w jego zniekształcony głos, śpiewający o naszych największych tajemnicach. Oczami wyobraźni widzę jego sylwetkę, oblaną światłem niczym błyszczącą aureolą, kolejnym dowodem jego uświęcenia. Rozkłada ręce, jakby mówił „podejdźcie do mnie, moje dziatki, i zechciejcie zrosić krwią moją twarz, bowiem jestem zesłany przez waszego Boga. Moje ciało jest jego tabernakulum, a wasza posoka – opłatkiem, co ulega przeistoczeniu”. Do listy prywatnych grzechów mogę dołożyć również bluźnierstwo, jeśli tylko sprawi to, że znajdę w jego sercu miejsce cieplejsze, niż tłumy jego oszalałych, ogłupionych wyznawców.
Zastanawiam się niejednokrotnie, do czego gotów jestem się posunąć, by znów zaskarbić sobie jego łaski. Przewrotny głos w mej potępionej duszy szepcze, że już teraz pełzam w prochu jak pies, czekając na ochłapy jego „miłości”. Z drugiej strony, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jak największa obojętność z mojej strony byłaby najlepszą strategią. Nie jestem głupcem, choć on zwykle twierdzi inaczej. Zbyt bardzo jednak się pogrążyłem, by próbować to zmienić.
Część mojego podziwu do jego plugawej osoby upatruję w jego przewrotnej zdolności do aklimatyzacji w nowym środowisku czy nowych czasach. Kiedy ja jeszcze niechętny byłem myśli o rozstaniu ze świecami, Lestat zachwycał się triumfem elektryczności. Choć czasem narzekał na brak dawnego porządku, wiedziałem, że w każdej chwili swojego nie-życia czuje się jak ryba w wodzie. Stanowiło to kolejny dowód na nieprzemyślenie przez niego mojej przemiany – nie byłem kimś, kto został stworzony do stania się wampirem.
Wreszcie cichną ostatnie uderzenia perkusji, krzyki publiczności i słowa wyśpiewywane przez Lestata. Mogę wyobrazić sobie, jak kłania się kurtuazyjnie, tak głęboko, że jego ukłon nie może być prawdziwy, lecz zdecydowanie zabarwiony jest drwiną. Chwilę później do pomieszczenia dla muzyków wpadają jego les vampires, klnąc i chichocząc. Basistka ma rozszerzone źrenice, a jeden ze sztucznych kłów, które zakładali na czas koncertów, oderwał się i zwisa groteskowo z jej nabrzmiałej wargi.
- Monsieur de Pointe du Lac! – krzyczy z fatalnym akcentem, a ja krzywię się na dźwięk jej zdartego głosu. Zaraz potem jej spocone ciało przylega do mojego, gdy obejmuje moją szyję, szepcząc mi do ucha jakieś sprośności. Brokat z jej powiek i twarzy osypuje się na mój ciemny sweter. Z niesmakiem odsuwam ją od siebie, wiercąc się na krześle. Lestat powinien wreszcie zadbać o to, by jego podopieczni nie wychodzili na scenę naćpani jak banda małolatów z dworca.
- Przestań się krzywić, Louis – stwierdza obcesowo mój blondwłosy książę łobuzów, podczas gdy jego usta wygina brzydki grymas. Choć otaczają go pozostali członkowie zespołu, to on błyszczy najmocniej, wyglądając zjawiskowo mimo nieelegancko wilgotnych włosów, przyklejonych do czoła i podartej koszuli, wiszącej w strzępach na jego opalonym ciele. Kolejna rzecz, za którą go nienawidzę – musiał oczywiście okazać się jedynym z nas, który zdoła pokonać słońce. W końcu nic nie jest godne lśnić bardziej niż on.
Zauważa w pewnym momencie mój wysłużony dziennik w oprawie z zielonej skóry, spoczywający na zagraconym stole. Sięga po niego, strącając nieuważnie długopis leżący obok. Ignorując rozmawiających i przebierających się muzyków, przewraca gwałtownie kartki, szukając najnowszego wpisu. Gdy wreszcie go znajduje, przebiega wzrokiem zaledwie przez kilka linijek, po czym odrzuca go z pogardliwym śmiechem.
- To twój dziennik, żałosny tak samo jak ty! Nie jesteś w stanie mi się oprzeć, prawda? – mruczy, pochylając się ku mnie i muskając moje ucho swoim oddechem. Nigdy wcześniej nie dziękowałem tak bardzo wszelkim bogom za dar mojej wampirzej skóry, na której niezdolny jest pojawić się nawet blady rumieniec. – Zacznij wreszcie żyć własnym życiem, do cholery! – szepcze wzburzonym tonem. Jego niechęć w stosunku do mnie jest wręcz namacalna. – Nikt nie skupi się na tobie, jeśli sam tego nie zrobisz. Podziwiam twoich czytelników, że skłonni są czytać te obrzydliwe popłuczyny, które ty nazywasz książkami! Póki co, jedyna wartościowa rzecz, jaka się w nich pojawia, to ja!
Milczę, choć chciałbym go prosić, by przestał mnie ranić. Cóż to jednak ma za znaczenie, kiedy skłonny jestem mu przyznać rację?
Nagle całuje mnie z zaskoczenia, nie zwracając uwagi na otaczających nas, pachnących krwią i ciepłem ludzi. Jego szczupłe palce zaciskają się boleśnie na moich włosach, wyrywając z moich ust cichy jęk. Gwałtownie odsuwam się od niego, na tyle, na ile pozwala mi krzesło, na którym siedzę.
- Takie ładne, takie zielone – mówi nadzwyczaj czule, głaszcząc moją twarz. – Gdyby nie te twoje przeklęte oczy, pozwoliłbym ci zdechnąć, jak nie wtedy, to razem z Claudią. Idiota – dodaje zaraz, odpychając mnie i się prostując. – Spraw, by ten parszywy świat poznał ciebie, a nie dodatek do mnie, głupcze.
I właśnie wtedy zrozumiałem, że muszę się skupić na tym, co w anegdocie zwanej życiem jest najważniejsze – na sobie.
"Madagaskar", król Jullian